NAZCA
Autobus wjeżdża na płaskowyż Nazca, który widać z daleka w postaci równej jak stół krawędzi widocznej z doliny mijanej właśnie wyschniętej rzeki.
Po chwili zatrzymujemy się przy domu Marii Reiche, niemieckiej uczonej która spędziła ponad 30 lat swojego życia na znajdowaniu sensu w rysunkach i figurach płaskowyżu. Skromna, prawie pustelnicza chatka z bardzo prostym wyposażeniem znajduje się prawie na krawędzi płaskowyżu, Trudno uwierzyć, że mogła w niej spędzić tyle lat. Niestety wynik jej pracy jest dość skromny.
Nie jest to miejsce na roztrząsanie teorii czym są, a czym nie słynne rysunki z Nazca, ale o ile wiem, nie ma do dzisiaj żadnej pełnej i kompletnej, a przede wszystkim prawdopodobnej teorii na ten temat. Tak czy owak, wizyta w tym domku pobudza naszą wyobraźnię i każdy z nas ma chyba nadzieję, że zobaczy w tych rysunkach sens którego dotychczas nikt nie dostrzegł i zostanie bohaterem. Przynajmniej ja mam taką nadzieję …
Po kilku kilometrach na prawie zupełnie płaskiej równinie, dojeżdżamy do kilkunastometrowej wieży obserwacyjnej z której po raz pierwszy zobaczymy słynne znaki Nazca. Na wieżę wchodzi po max 10 osób, co pilnowane jest przez kilku Indian kasujących za bilety wejściowe, a także obsługujących przenośne stoiska pamiątkowe.
Po chwili oczekiwania wdrapujemy się na zaskakująco stabilną konstrukcję i …. Gdzie do diabła są te linie? W tym miejscu po raz pierwszy następuje zaskoczenie w momencie w którym wizja jaką mam w głowie nie znajduje swojego przełożenia na to co widzę. Gdy jako dziecko pochłaniałem Daenikena, w potem czytałem wiele różnych artykułów, stworzyłem sobie w głowie obraz. Gdybym miał pisać z czym kojarzyły mi się rysunki z Nazca, to z pewnością uważałem że są wielkie i wyraźne. W końcu mają po kilkaset metrów…
Cóż, może i mają, ale ze szczytu wieży widać jakieś zarysy czegoś w piasku pustyni. Teoretycznie warunki są dobre, ponieważ zachodzące właśnie słońce wydłuża cienie i wzrastają kontrasty, ale i tak widok mnie rozczarowuje. Spodziewałem się czegoś więcej, znacznie więcej… Fakt, że z wieży widać dwa stosunkowo niewielkie rysunki, ale jednak jest jakieś rozczarowanie. Rwący wiatr dość szybko zmusza nas do zejścia, tym bardziej że w kolejce czekają jeszcze inne osoby z naszej wycieczki. Pozostaje nadzieja, że z lotu ptaka będzie widać więcej. Zobaczymy jutro.
Zachodzące w pyle pustyni słońce oświetla ostatnimi promieniami szczyty okolicznych gór, tworząc bardzo melancholijny obraz.
NAZCA – MIASTO
Wsiadamy do autokaru i ruszamy w stronę niedalekiego miasta Nazca. Widok samego miasta już nie zaskakuje. Zbiorowisko domów klasy LOW/STANDARD i BIZNES, w którym na niewielkich pagórkach mieszka podobno około 30 tysięcy ludzi. Nie chce się wierzyć.
Niesamowite wrażenie robią dziesiątki drutów wiszących na słupach elektrycznych, tworzące skomplikowaną pajęczynę. Nie wiem kto i jak jest w stanie to wszystko konserwować, ale oni jakoś potrafią, bo w domach pali się światło. Potem okaże się, że druty w Nazca to nic przy tym co zobaczymy w La Paz...
Autobus zajeżdża przed domek położony przy jednej z bocznych uliczek, Zwiedzamy warsztat Tobyego, lokalnego showmana, który na bazie doświadczeń swojego Ojca, wytwarza tradycyjnymi metodami wyroby ceramiczne kultury Nazca.
Po prezentacji dotarliśmy do hotelu. Jak na razie, był to najsłabszy hotel podczas naszej podróży. W pokoju niestety jakiś bardzo przykry zapach, być może pasta do podłóg, być może co innego. To jeszcze najmniejszy problem, ale łazienka naprawdę poniżej pewnego standardu. Brak światła w kabinie prysznicowej łaskawie okrywa ciemnością jej zawartość. Bez klapek na nogach ani rusz. Cóż, to jest taka wycieczka. Hotel miał trzy gwiazdki i nie wiem jak dostał tę trzecią, ale dostał. Okazało się później, ze hotel ma dwie części, nową i starą. My oczywiście trafiliśmy do starej…
Zapewne w Nazca nie ma lepszego hotelu, więc nie ma co narzekać. Zjedliśmy dość prosty ale smaczny lunch, zapijając oczywiście pisco sour, które podają tutaj wszędzie i podążyliśmy ułożyć się spać. Idąc spać, słyszałem bardzo wyraźne odgłosy jakiegoś przyjęcia za płotem, ale nie spowodowało to większego problemu z zaśnięciem. Moja żona stwierdziła rano, ze zasnąłem zanim się położyłem, i to chyba był bardzo trafny opis sytuacji. Rzeczywiście zmęczenie i odrobina alkoholu po prostu zwaliły mnie z nóg nie dając szansy na wypróbowanie działania kabiny prysznicowej. Swoją drogą, nie pamiętam czy kiedykolwiek wcześniej pociągałem 15-letniego single malta ‘z gwinta’, ale żadnego szkła w pokoju nie było, a jedyne które mieliśmy ze sobą, było okupowane przez moją żonę i baccardi…
Poranek powitał nas piękną pogodą, która dawała nadzieję na piękne widoki z samolotu. Podobno nie zawsze jest taka pogoda i czasami loty się nie odbywają. Na szczęście tym razem wszystko było OK.
W tym miejscu muszę jeszcze wrócić do poprzedniego wieczora i publicznie BARDZO PODZIĘKOWAĆ, Tomkowi, naszemu przewodnikowi, który uratował mnie od popełnienia jednego z największych idiotyzmów w życiu. Mianowicie zostawiłem na oparciu krzesła w jadalni aparat fotograficzny. Nie będę rozwijał tego tematu, ale mam nadzieję, że kiedyś mu się odwdzięczę…
Jutro lecimy i zobaczymy te ZNAKI z góry. Czas na wielkie odkrycia..
NAZCA – PRZELOT
Po transferze na lotnisko i przydzieleniu lotów zaczęliśmy uprawiać najbardziej typową czynność Peruwiańczyków, czyli oczekiwanie. Do lotu zgłosiła się prawie cała wycieczka chyba bez dwóch osób, więc upakowanie nas w trzy i pięciomiejscowe Cessny zajęło trochę czasu. Oczywiście czas spędzaliśmy na shoppingu w lokalnych straganach, a co poniektórzy działali bardzo intensywnie.
Po półtoragodzinnym oczekiwaniu, w towarzystwie dwóch osób z naszej grupy i dwóch obcych, wsiedliśmy do sześciomiejscowej Cessny, upewniając się wcześniej czy są w niej specjalne woreczki na „zużyte śniadanie” i rozpoczęliśmy przelot. Nasz kapitan, na oko około pięćdziesięcioletni mężczyzna robił bardzo dobre wrażenie i dobrym angielskim objaśnił nam reguły postępowania.
Lot trwał około pół godziny, pełne ostrych skrętów, wiraży, spadków, wzlotów, w sumie trochę trzęsło, ale dało się wytrzymać, choć przynajmniej jedna osoba postanowiła uwolnić miejsce w żołądku na przyszły lunch. Kapitan bardzo sprawnie podchodził do kolejnych rysunków, dając każdemu szansę za zobaczenie ich po swojej stronie samolotu. I to właściwie tyle. Wróciliśmy do hotelu i tam …
Zaraz zaraz, słusznie dziwicie się, co z rysunkami? Dlaczego o nich ani słowa? Hm, niestety czuję się nieco zawiedziony. Rysunki są z pewnością fascynujące, tajemnicze, nieznane, itp., ale wolałem swoje wyobrażenie jakie miałem w głowie. Wiem, że to co piszę w rytm muzyki peruwiańskiej dobywającej się z głośników autobusu brzmi bardzo obrazoburczo, ale jestem zawiedziony. Czy było warto wydać 60 USD? Tak, zdecydowanie tak, bo te rysunki z pewnością trzeba zobaczyć, ale czy warto tutaj wracać? Maria Reiche z pewnością powiedziałaby że tak, ja stwierdzam, że raz widziałem i wystarczy.
I tym stwierdzeniem pozostawiam rozdział Nazca i udajemy się na spotkanie z miasteczkiem Arequipa, leżącym na wysokości prawie jak nasze Rysy, czyli coś około 2400m. Zanim tam jednak dotrzemy, czeka nas jeszcze 8 godzin jazdy autokarem, co nie jest szczególnie miłą perspektywą.