OLLANTAYTAMBO
Pisałem już o tym wcześniej, ale ponieważ było to wiele dni i rozdziałów temu, to się powtórzę i przypomnę co oznacza tak egzotycznie brzmiąca nazwa Ollantaytambo. Otóż Ollantay to nazwisko sławnego generała z czasów Inków, założyciela i budowniczego tej twierdzy. "Tambo" z kolei oznacza (podobno) rodzaj obozowiska i miejsca odpoczynku. Co oznacza Ollantaytambo, to już chyba jasne...
Przejazd do Ollantaytambo trwa około 1,5 godziny, a droga prowadzi po dnie doliny rzeki Urubumby. Wjazd do samego Ollantaytambo jest dość specyficzny i składa się z kilku bardzo ostrych zakosów wybrukowanej drogi. W ogóle poruszanie się pojazdami mechanicznymi po miejscowościach doliny Inków jest trudne. Ich struktura komunikacyjna pamięta czasy Hiszpanów, którzy raczej nie planowali pojawienia się autobusów i tirów w wąskich uliczkach. Kunszt kierowców autobusów budził mój podziw. Trzeba przyznać, że w trakcie całej podróży, choć kilkukrotnie zmienialiśmy autokar, a zatem także kierowcę, nie czułem zagrożenia. Trzeba przyznać, że od tej strony trudno coś zarzucić.
Po problemach związanych z wymijaniem się pojazdów w wąskich uliczkach miasteczka dojechaliśmy pod twierdzę. Można powiedzieć, że kolejne kamienie w pełnym słońcu. Znowu tarasy i wędrówka po bardzo wysokich i niewygodnych schodach, a do tego upalne słońce. Co kilkadziesiąt schodów szukaliśmy chwili wytchnienia w cieniu rzucanym przez wielkie głazy.
Przewodnik barwnie opowiadał o prawdopodobnym przeznaczeniu poszczególnych pomieszczeń, a także usiłował poruszyć naszą fantazję abyśmy wyobrazili sobie wizerunek boga-bogów Wirakochy na wykonany zboczu przeciwległej góry, czy kształt drzewa w zabudowaniach doliny itp. Jak zwykle mnóstwo w tym domysłów i gdybania. Ale jak zwykle położenie twierdzy i jej kunsztowne wykonanie wzbudziły podziw dla techniki militarnej Inków. Zwiedziliśmy niedokończoną świątynię słońca, a potem przeszliśmy trawersem po wąskiej ścieżce do drugiej części fortyfikacji.
Pogoda znowu dała nam nieźle w kość i nie chcę sobie wyobrażać, co tutaj dzieje się w lecie. Woda, czapka, lekkie i przewiewne ubranie, dobre buty, to niezbędne wyposażenie do zwiedzania fortec Inków.
Po zwiedzeniu twierdzy pojechaliśmy na lunch do miejscowości Uburumba. Lunch (niestety) całkiem smaczny i w formie bufetu, co zapewniło sytość i uczucie komfortu gastrycznego. Do lunchu jak zwykle przygrywał zespół Indian, ale tym razem muzyka nieco inna, bardziej klubowa. Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że dwaj muzycy korzystali z dużego wsparcia elektroniki i większość wydawanych przez nich dźwięków nie była autentyczna. Jednak nie było to najgorsze rozwiązanie, bo muzyka nie była tak nachalna jak zwykle.
Ponieważ musieliśmy spieszyć się do zwiedzenia kolejnego kościółka (ZNOWU), trzeba było szybko skończyć lunch i jechać do odległego o ponad godzinę jazdy po wąskiej drodze miasteczka Chincheros.
Po drodze do Chincheros "szlag mnie trafiał", ponieważ po naszej lewej stronie rozciągał się piękny widok na Andy w popołudniowym słońcu. Na pierwszym planie rozległe łąki usiane domkami z cegły adobe, w tle ośnieżone góry... Ale oczywiście autobus MUSIAŁ zdążyć na jakąś określoną godzinę, BO ZAMKNA NAM KOŚCIÓŁEK !!!! Mam wrażenie, że większość wycieczki nie miałaby nic przeciwko temu aby takie opóźnienie nastąpiło.
Na szczęście, oczywiście po sakramentalnym ".... Proszę Państwa, za 10 minut odjeżdżamy bo się spóźnimy do kościółka ...", autobus zatrzymuje się na chwilę na zakolu drogi (oczywiście stragany) z którego jest niezły widok. Mankamentem tego miejsca jest brak pierwszego planu, i trzeba trzaskać takie sobie widoczki. Urok miejsca ratuje prześliczna mała indianka, która jednak starannie wyszkolona, bez jednego sola nie patrzy w aparat :)
Ponieważ nie miałem już żadnych drobnych, decyduję się na "kradzież wizerunku" :) i robię kilka zdjęć.
Zaraz ruszamy dalej, do Chincheros i napięcie związane z kolejnym kościółkiem nie daje mi usiedzieć na miejscu :)