LIMA II, WYLOT
I tak wylądowaliśmy ponownie w Limie. Miasto przywitało nas jak zwykle mgłą i chmurami, co jest bardzo typowe. Po krótkiej odprawie i odzyskaniu bagaży, co poszło bardzo sprawnie, przejął nas znany z wcześniejszych etapów naszej podróży Tomek. Znowu wszystko było zorganizowane na 100%. Autokar czekał, załadowaliśmy bagaże (to była najłatwiejsza forma ich przechowania) i ruszyliśmy do miasta.
Po lunchu wszyscy wpadli w miłe rozleniwienie co zapewne było przyczyną pewnego przedłużenia pobytu w tej restauracji, autobus zawiózł nas z powrotem na lotnisko. Ostatnia (no może przedostatnia) część podróży licząc jeszcze międzylądowanie w Amsterdamie, była dość irytująca. W sumie przez ponad 2 godziny staliśmy w różnych kolejkach. Najpierw jedna z najdłuższych kolejek do check-in jakie widziałem. Co prawda były cztery stanowiska, a nawet pięć licząc stanowisko biznes klasy, ale niestety odprawa szła koszmarnie wolno. Do tego sporo par, w tym, także my, zostało rozdzielonych i musieliśmy dokonywać zamian już na pokładzie samolotu. Ogólnie duży bałagan. Dalej coś, co nie było nam dotychczas znane, a mianowicie tak jak w Cusco, konieczność opłacenia osobiście opłaty lotniskowej. Znowu kolejka, co prawda bardzo sprawnie szła, ale przymus posiadania co najmniej 31 USD w gotówce na osobę (ewentualnie sole) dodatkowo komplikuje sprawę. W żaden sposób nie mogę zrozumieć dlaczego ta opłata nie może być doliczana do ceny biletu. Ale zapłaciliśmy i teraz trzecia wielka kolejka do kontroli bagażu.
Patrząc na ilość osób które pracują w różnych miejscach, dochodzę do wniosku, że podobnie jak w Egipcie, w Peru musi być duże bezrobocie. Nie rozumiem po co trzykrotnie kontrolowane są paszporty, co za każdym razem powoduje utworzenie kolejnej kolejki… Paranoja.
Najciekawsze jednak dalej. Z tymi samymi torbami przechodziliśmy odprawy już w Warszawie, Amsterdamie i Cusco, i nie było żadnych problemów. Tutaj, bardzo wiele osób miało dodatkowo przeszukiwane bagaże podręczne, a bramka wykrywająca metale jest ustawiona tak czule, że praktycznie każdy musiał dodatkowo przechodzić indywidualną kontrolę wykrywaczem do metalu, co dodatkowo powodowało zatory. Najgorsze jednak było to, że ludzie przeszukujący bagaż nie mówili ani słowa po angielsku. Facet rozebrał na części mój plecak a ponieważ nie potrafił mi powiedzieć czego szuka, nie mogłem mu w żaden sposób pomóc. Kompletna paranoja. Ponieważ tuż przed wylotem z Cusco kupiłem połówkę krążka miejscowego sera, włożyłem go do bagażu podręcznego. Facet przez 2 minuty oglądał i wąchał opakowanie, czytał dokładnie napisy itp. Zapewne sądził, że jest to plastyczny materiał wybuchowy :) Okazało się w końcu (a przynajmniej tak mi się wydaje), że podejrzenia wzbudziło właśnie połączenie tego kawałka sera i plątaniny kabli jaką stanowiły zwinięte niechlujnie słuchawki do odtwarzacza MP3. Gdyby gość mówił cokolwiek po angielsku, zapewne całość tematu dałoby się załatwić w 2 minuty, a tak spędziliśmy na kontroli ponad 10. Jak widziałem ponad połowę podróżnych spotykało to samo. Ogólnie oceniam lotnisko w Limie jako jedno z najgorszych jakie widziałem, panuje tam bałagan, a ilość kolejek doprowadza do szału. Gorzej chyba jest jedynie w Egipcie.
PROBLEM WITKA
Ale w końcu dotarliśmy do gate’u i tu kolejna niespodzianka. Otóż koło nas przeszedł Witek w towarzystwie kogoś z obsługi i zniknął za zamkniętymi drzwiami. Okazało się, że wezwano go do kontroli bagażu głównego. Mieliśmy pewne podejrzenia o co chodzi, ponieważ kilka dni wcześniej kupił niewielki instrument strunowy (nazwa coś jak charango), wyglądem przypominający miniaturę mandoliny, z pudłem wykonanym z pancernika (dokładnie z jego pancerza). Witka nie było przez ponad 30 minut i niepokoiliśmy się co się dzieje, a obsługa gate’u nie potrafiła niczego sensownego powiedzieć. Już w samolocie, Witek opowiedział jak przez 15 minut błądzili wraz z pracownikiem lotniska po jego zakamarkach, aby w końcu trafić do działu kontroli bagażu głównego. Podejrzenia okazały się słuszne. Pancernik okazał się chroniony, a jego wywóz w jakiejkolwiek postaci niemożliwy. Zresztą obok Witka w podobnych sprawach czekało wielu pasażerów, co dodatkowo wydłużyło całą, bardzo niemiłą zresztą sytuację. Na szczęście poza zarekwirowaniem instrumentu nie było innych konsekwencji, więc gdy po rozluźnieniu się „odrobiną” whisky kupioną w strefie wolnocłowej opowiadał nam o całej sytuacji, był już „tylko” skrajnie wściekły. Bardzo cieszył się na możliwość gry na tym instrumencie. W sumie skończyło się źle ale nie fatalnie…
Koniec końców wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie samolotu, a wyświetlacz pokazuje, że do lądowania w Amsterdamie pozostało jeszcze tylko 1h15min. Samolot leci na wysokości 11300m, z prędkością względem ziemi 1040 km/h (musi mieć dobry wiatr), a temperatura na zewnątrz -53stC. Nie pamiętam kiedy ostatnio przespałem tyle godzin w samolocie, zwykle nie potrafię zasnąć, a tym razem prawie cały lot. Poza bardzo niewielkimi turbulencjami na początku trasy, jeszcze nad Amazonią, cały lot przebiegł całkowicie spokojnie i bez wstrząsów. Jeszcze tylko przebiegnięcie się po lotnisku w Amsterdamie i własny domek jest już coraz bliżej na horyzoncie.
I to by było na tyle.
DYGRESJE – PERUWIAŃSKIE DROBIAZGI
Przypomniałem sobie o kilku drobiazgach o których warto wiedzieć wybierając się do
Peru.
Jedna dotyczy sprawy bardzo przyziemnej, a mianowicie ubikacji. Podobno z powodu wąskich rur kanalizacyjnych nie można wrzucać do muszli klozetowej papieru. Także po wycieraniu z przeproszeniem tyłka. Ponoć takie same zwyczaje obowiązują bądź obowiązywały w Rosji. Szczerze przyznaję, że nie mogłem się na to zdobyć. Jeszcze w publicznych ubikacjach można wrzucić taki papier do kosza, ale w pokoju hotelowym? Cóż, co kraj to obyczaj.
Druga kwestia dotyczy także fizjologii, ale już mniej brudnej. Po kilku dniach na wysokościach, pomimo wilgotności na poziomie 40%, większość grupy cierpi na katar i kaszel. Śluzówka jest strasznie wysuszona i w połączeniu z wysokością około 4000m możliwe są nawet krwotoki z nosa. Nawet tabletki Acatar nie pomogły. To jest uciążliwe i może stanowić problem. Nie wiem co można na to poradzić.
Trzecia kwestia dotyczy moskitów, czyli małych, niesłyszalnych, niewidzialnych i wstrętnych potworów. Niestety mam uczulenie na pogryzienia takich owadów i z dużymi problemami je przechodzę. Dotychczas byłem szczęśliwy, że nie miałem z nimi styczności. Ostatnie pogryzienia przez meszki na Mazurach goiły się przez trzy tygodnie. Niestety, w końcu mnie dopadły. Na wysokościach poniżej 2400 metrów moskity w Peru już niestety są. Pogryzły mnie dotkliwie po rękach podczas oczekiwana na pociąg w Aguas Caliente (pociąg którym wraca się z Machu Picchu). Także podczas zwiedzania świętej doliny Inków i wspaniałych wykopalisk w Pisaq nawet wzmocniona wersja OFF-a mi nie pomogła i moja kolekcja ugryzień zwiększyła się o kilka kolejnych. Tak że bądźcie przygotowani na spotkanie z tymi wstrętnymi owadami. Aha, opisuję to co się działo w czasie tutejszej zimy, która jest porą suchą. Ciekaw jestem jak jest w lecie…
DYGRESJA UBIÓR
Mała dygresja co do temperatur i ubrań. Obszar w którym się poruszamy, czyli Andy i Altiplano, charakteryzuje się dość stałym zakresem temperatur. Co ciekawe, pomimo dużej wysokości, nawet tutejszą zimą, temperatura rzadko spada w nocy poniżej zera. W trakcie naszego pobytu w nocy temperatura była w okolicach 7-8 stopni. Nawet w dolinie Colca było dość ciepło, co jednak ponoć nie jest typowe.
W cieniu w dzień temperatury wahają się między 15 a 20 stopni, a w słońcu jest prawdziwy upał. W lecie podobno nie jest wiele cieplej, czyli w te rejony można podróżować cały rok. Należy jedynie unikać pory deszczowej, co jest raczej oczywiste.
Ubranie na taką wyprawę wybraliśmy praktycznie w 100% trafnie. Kurtka przeciwdeszczowa miała zastosowanie wyłącznie podczas podróży łódką na wyspy Ballestas. Należy ubierać się "na cebulkę", przy czym moim zdaniem jako wierzchnie okrycie wystarcza dobry polar. Ja chodzę prawie cały czas w T-shirtach i kamizelce z dużą ilością kieszeni (ach ta fotografia), okazjonalnie korzystając z ochrony przeciwwiatrowej w postaci polara typu windstoper. Spodnie, moim zdaniem najlepsze są typu trekkingowego - odpinane nogawki umożliwiające dopasowanie się do zmiennej temperatury, z dużą ilością kieszeni. Wiem już, że na kolejny wyjazd kupię drugą parę.
Na razie jedyny błąd jaki popełniłem to buty. Wziąłem dwie pary, jedne trekkingowe, pod kostkę, z membraną wodoodporną na grubej podeszwie i zwykłe adidasy. Okazuje się, że program wycieczki nie wymaga butów górskich. Wystarczą dobre miejskie buty, najlepiej na nieco grubszej podeszwie. Chodzi się praktycznie wyłącznie po ubitej nawierzchni, często w mieście. Danusia całą wycieczkę przechodziła w sportowych sandałach ubranych na gołe stopy. To może być nieco zbyt trudne dla normalnego turysty, ale jak widać jest możliwe.
DYGRESJA – JEDZENIE W PERU
Jeszcze co do jedzenia w Peru. Jak już pisałem, właściwie wszystko mi smakuje, co niestety jest bardzo łatwe do zauważenia na dziurkach w moim pasku. Sądzę, że przybyło mi minimum 3 kg (... po zważeniu się po powrocie okazało się to na szczęście nieprawdą :)...), co jak na mnie jest raczej dramatem. Ale trudno.
Z mojego punktu widzenia najciekawsze są następujące potrawy:
1. Ceviche - cebiche (opisane wcześniej), można je zrobić także w Polsce. Dla mnie przebój kulinarny.
2. Awokado. Dość popularny w Polsce owoc, tutaj rośnie naturalnie. Nigdzie jeszcze nie jadłem takiego jak tutaj. To jest po prostu masło w gębie. Jest zasadnicza różnica, między smakiem awokado które dojrzało na krzaku, a takim, które dojrzewa w specjalnych dojrzewalniach i jest transportowane przez 2-3 tygodnie w kontenerach do Europy. Tego nie da się porównać. Polecam każdemu spróbowanie tutejszego awokado, zarówno jako składnika sałatki „Planta da reina”, jaki i sałatki składającej się z samego awokado polanego pysznym dressingiem z ostrymi papryczkami. Po prostu małmazja.
3. Sushi. W miejscowościach nadmorskich fantastyczne świeżutkie sushi zdecydowanie warte spróbowania.
4. Pstrąg. Ryba podawana często, przyrządzana zwykle smażona w lekkim ostrym sosie. Bardzo dobre połączenie, i rzadko spotykane w Polsce.
5. Lomo saltado. Potrawa z wołowiny pokrojonej w kawałki wielkości gulaszowej podawana z duszonymi warzywami i ziemniakami z gęstym mięsnym sosem. Bardzo dobra, ale pod warunkiem, że wołowina będzie miękka. W innym wypadku niestrawna.
Zastanawiałem się na opublikowaniem tego kawałka. Ponieważ jednak zdecydowałem na początku, że jest to mój subiektywny opis wycieczki, i poza odniesieniami do krajobrazów, miejscowych zwyczajów i wskazówek dla przyszłych zwiedzających zawieram także pewne komentarze dotykające natury stosunków międzyludzkich, jeszcze ten krótki opis…
TEST NA TUPET
Brzmi zaskakująco? Otóż po przeczytaniu jednej z książek „bosego obieżyświata”, zachwyciłem się terminem „tupet jak taran”, który opisywał sytuacje, w których p. Wojtek C. za pomocą najbardziej tupeciarskiego zachowania realizował swoje podróże. (przy okazji nie podzielam poglądów Pana Wojtka C. w wielu kwestiach, ale mam szacunek do jego działalności podróżniczej).
Opiszę więc Wam pewną (oczywiście całkowicie teoretyczną i wymyśloną) sytuację.
Otóż wyobraźcie sobie, że pod kamienną ścianą (załóżmy że może to się dziać w Machu Picchu) znajduje się wąska kamienna, rodzaj ławeczki, miło chroniony od ostrego słońca przez cień wielkiej ściany. Na tej „ławeczce” siedzi dość ciasno ściśniętych sześć kobiet szukając ulgi w cieniu. Więcej miejsc w cieniu nie ma. Do ławeczki podchodzisz jako kolejna osoba szukając dla siebie miejsca w cieniu. W tym czasie przewodnik tłumaczy dość rozwlekle teorie dotyczące miejsca w którym się znajdujemy. Potrwa to pewnie jeszcze kilka minut. Jesteś zmęczona/zmęczony i jest Ci gorąco.
Co możesz zrobić?
a) Zatrzymać, się stwierdzić że nie ma miejsca i spokojnie poczekać aż przewodnik skończy opowieść i ruszyć dalej.
b) Podejść, uśmiechnąć się i zapytać „bardzo przepraszam, ale bardzo chciałabym/chciałbym usiąść w cieniu, czy możecie się nieco posunąć, proszę?” i liczyć na to, że kobieca solidarność da szansę na miejsce w cieniu
c) Podejść i powiedzieć „chciałabym/chciałbym tutaj usiąść, przesuńcie się”.
Moja domorosła psychologia mówi mi, że jeśli wybierasz:
a) to jesteś mało asertywna/y i w życiu wiele nie osiągniesz.
b) oznacza normalną asertywność i znajomość ludzkiej psychologii, na pomoc zwykle można liczyć.
c) oznacza dużą asertywność, ale bardzo często skuteczną, mógłbym się pokusić o określenie tego jako „tupet jak taran”.
A co jeśli zachowasz się następująco:
Podchodzisz, odwracasz się do siedzących tyłem (swoim) i siadając im po prostu na kolanach oznajmiasz: „Chcę tutaj usiąść.” i bezceremonialnie siadasz kręcąc pupą aby rozepchnąć towarzystwo. Na stwierdzenie jednej z bezpośrednio naciśniętych osób „niestety tutaj nie ma więcej miejsca” patrzysz kto siedzi najbardziej z boku i mówisz „…… (imię), posuń się!”.
Jeśli tak się zachowujesz, to masz „tupet jak lama”, choć znalazłoby się pewnie inne słowo ...
Cdnn. (ciąg dalszy nie nastąpi).