PUNO II
No i jesteśmy z powrotem w hotelu Qualasaya w Puno. Niestety także w tym samym pokoju co poprzednio, co oznacza arktyczne zimno w nocy. Dobrą stroną tej sytuacji jest organizacja, ponieważ gdy docieramy do hotelu nasze walizki już są w pokoju i na nas czekają. Za chwile idziemy na kolację, a jutro czeka nas niestety cały dzień w autokarze – około 380 km do CUSCO. Tam spędzimy resztę pobytu. Cztery noce w jednym pokoju… Brzmi pięknie, a jak będzie? Zobaczymy niebawem.
PUNO II - PŁYWAJĄCE WYSPY UROS
Po przyjeździe do Puno pojechaliśmy od razu do portu skąd popłynęliśmy na jedyne w swoim rodzaju pływające wyspy Uros. Wysp jest wiele, nie wiem czy kilkanaście czy kilkadziesiąt. Patrząc z wieży obserwacyjnej widać ich wiele dokoła. Jest to rzeczywiście ewenement niespotykany na świecie.
Wyspy powstały podobno w dlatego, że jedno z plemion (Uru) zamieszkujących wybrzeże jeziora Titicaca po stronie obecnej Boliwii, zostało zmuszone do opuszczenia swoich terenów. Zrealizowali to płynąc przez jezioro. W okolicach obecnego Puno napotkali na kilkadziesiąt hektarów wody zarośniętej trzciną o nazwie totora.
Trzcina ta jest bardzo elastyczna, a jej końcówka bezpośrednio przy korzeniu nadaje się także do jedzenia. Zaczęli z niej budować pływające wyspy. Podstawą wyspy są kloce torfu wraz z korzeniami trzciny totora wycinane z dna. Kloce te są następnie łączone linami plecionymi z traw porastających okolice jeziora, wiązanych do wbijanych w nie drewnianych belek. Z wielu takich elementów tworzy się podstawa wyspy, która jest kotwiczona za pomocą drewnianych pali wbijanych w dno jeziora. Na tak stworzoną unoszącą się na wodzie podstawę, kładzie się kilka warstw z trzciny kładąc je naprzemiennie na krzyż. Ze względu na postępujący proces rozkładu, co tydzień trzeba kłaść nową warstwę trzciny. Na szczęście trzcina rośnie szybko i po miesiącu osiąga wymagane minimum czyli jeden metr, co powoduje, że z budulcem nie ma problemu.
Wyspy cumowane są w okolicy ujścia rzeki, a rejon Puno szczególnie dobrze się do tego nadaje. Bliskość brzegu z jednej strony, a z drugiej zatoka chroniąca wyspy przed uderzeniami fal, które na jeziorze mogą osiągnąć do trzech metrów wysokości, czynią to miejsce atrakcyjnym dla tej formy zamieszkania. Na wyspie buduje się potem całą infrastrukturę, czyli chaty i inne pomieszczenia gospodarcze, a nawet wycina się niewielkie jeziorka wewnętrzne umożliwiające hodowlę ryb. Hodowane są także świnki morskie, zwykłe świnie, a także ptactwo domowe.
Taka wyspa jest w tylko pewnym sensie samowystarczalna, gdyż do funkcjonowania potrzebuje towarów z lądu, na przykład ziemniaków, ryżu czy piwa. Ponieważ Indianie Uru są z zawodu rybakami, żyli od zawsze z wymiany towarowej z ludźmi z lądu. Na jednej wyspie żyje od 20 do 40 osób tworzących pewnego rodzaju rodziny. Można się domyślać, że współżycie w takich warunkach rodzi wiele problemów, co czasami prowadzi do konieczności podziału wyspy za pomocą specjalnej piły. Zajmuje to podobno dwa dni pracy i nowa wyspa jest odholowywana w inne miejsce.
Wracając do pływających wysp. Ta którą zwiedziliśmy, Santa Maria, ma około 60-70m długości i 20-30m szerokości. Czyli obszar dość mały. Żyją na niej (podobno) 32 osoby, a miły Indianin który pełnił rolę przewodnika wyjaśnił nam, że jeszcze niedawno była większa, ale właśnie na skutek nieporozumień została podzielona. Co ciekawe, na wyspie żyją wyłącznie dzieci i osoby starsze. Indianie w średnim wieku przenoszą się na ląd i tam mieszkają. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wszyscy których widzieliśmy, wsiadali o zmroku do łódek i płynęli na stały ląd. Niestety czułem się jak w zoo albo w cepelii.
Wszystko wyglądało bardzo sztucznie i nienaturalnie. W żadnym wypadku nie wątpię, że Ci ludzie tak kiedyś mieszkali, ale obecnie wygląda to na przedstawienie czysto turystyczne. Nawet na wyspie obecne są stragany, na których turyści biją rekordy handlowe. Część osób w ogóle nie słucha tego co opowiada przewodnik, ale natychmiast po postawieniu nogi na mokrym lądzie (bo trudno nazwać go suchym), biegnie upuszczać nieco krwi z portfeli. Cóż, każdy robi to co lubi.
Swoją droga po wycieczce do Australii i Nowej Zelandii wydawało nam się, że grupa z którą podróżowaliśmy była bardzo ‘zakupowa’. Teraz zmieniam zdanie. Ilość różnych drobiazgów kupowanych na zasadzie odruchu jest imponująca. Kolejne sweterki z baby akrylu, skarpetki w których nikt nie będzie chodził bo gryzą, czapeczki premierówki których raczej nikt poza Peru nie ubierze itp. Zdarzają się naprawdę ciekawe zakupy, jak instrument strunowy charango z pudłem zrobionym z pancernika (wywoła on zresztą za kilka dni niezły skandal - przyp. autora), czy swetry z prawdziwej alpaki, ale to należy do rzadkości.
Sam zastanawiałem się co można przywieźć jako prezent i na razie do głowy przychodzą mi głównie cukierki z liśćmi coca i taka sama herbata. Samych liści przywozić do Polski nie można, a szkoda bo to mogłoby być akurat zabawne. Zobaczymy co dalej, jeszcze kilka targowisk przed nami.
Zakończmy temat wysp pływających. Z wieży obserwacyjnej na którą na szczęście mało kto chce wejść, robię kilka fotek szerokiego planu. Rzeczywiście widok żółtych domków z trzciny oświetlonych zachodzącym słońcem robi wrażenie. Na szczęście prawie nikt nie chce płynąć za 10 soli od łba trzcinową łódką więc powoli zbieramy się do powrotu. Ponieważ nie chciał płynąć ani nasz Piotruś ani nasza "lama", po oderwaniu się od straganów kilku osób udaje się zaokrętować na motorówkę i wracamy.
Wraz z zachodem słońca zrywa się wiatr i zgania z górnego pokładu łódki nawet najtwardszych, czyli także i mnie :) Jednak zanim to się stanie, podziwiam krajobrazy zatoki nad którą leży Puno, a także Indian łowiących ryby i zbierających trzcinę z niewielkich łódek. Jest na co popatrzeć.
Po wyokrętowaniu mamy szczęście i trafia nam się kolejna wisienka na torcie. Na nabrzeżu portu jest jakiś miejscowy festyn, nie związany tym razem ze świętem 15-go sierpnia.
Ale wracamy na nabrzeże, gdzie impreza właśnie się niestety kończy barwnym pochodem zmierzającym w jakieś tajemne miejsce w mieście. Nie dziwię się ani trochę że uciekają, bo ziąb od wody jest okrutny. Ponad dźwiękami wydawanymi przed dętą orkiestrę z całkiem niezłą sekcją rytmiczną w składzie dwóch wielkich bębnów, unosi się wszechobecny zapach piwa.
Widok jest zabawny. Wszyscy uczestnicy tej fiesty raczą się dużymi ilościami piwa z butelek. Nawet jeden z trębaczy trzyma w jednej ręce butelkę a w drugiej trąbkę i gdy nie musi grać, sączy trunek z butelki. Niestety tej sceny nie udaje mi się uchwycić w obiektywie aparatu.
W orszaku znajdują się odświętnie ubrane w różowe, błyszczące od cekinów stroje Indianki, które w rytm głośnej muzyki podążają tanecznym krokiem w kierunku miasta. Co ciekawe (być może to także wpływ alkoholu) nikt nie reaguje negatywnie na obiektywy aparatów i kamer obserwujące orszak, a trzymane w rękach przez licznie zgromadzonych turystów.
Całość fiesty sprawia bardzo radosne wrażenie, widać że wszyscy znakomicie się bawią. Ponieważ orszak prowadzony przez ludzi trzymających ołtarzyk oddala się w głąb miasta, udajemy się do autobusu który zawozi nas do hotelu, skąd jutro udamy się w długą drogę do Cusco.