Podróż El Condor Express - Peru i Boliwia - Titicaca - powrót do Puno



2010-05-06

PRZEPRAWA JEZIOROWA

Zatrzymujemy się na sesje zdjęciową Titicaca, więc na razie przerywam pisaninę… Przerwa trwała nieco dłużej niż sesja foto, ponieważ przeprawialiśmy się przez jezioro. Coś, co jest opisane w programie jako atrakcja jest po prostu promem transportującym ludzi i pojazdy. Cała „atrakcja” trwa mniej niż 10 min i nie ma powoduje żadnych emocji. Można się ubrać w długi rękaw, ale nasza łódka była zadaszona i zimno raczej nie doskwierało. Wyobrażam sobie, że przy wietrznej pogodzie transport może budzić emocje, ale nas to ominęło.

Ciekawostką tej przeprawy jest to, że samochody są transportowane większymi promami, a ludzie oddzielnie kilkunastoosobowymi motorówkami. Podobno stało się tak całkiem niedawno, po wypadku promu spowodowanym przez autobus który się przewrócił i pociągnął na dno kilkanaście osób.

Na drugim brzegu czekała na nas lokalna atrakcja, ponieważ odbyła się normalna kontrola paszportowa. Nikt nie wie po co, ale tak było.

Drugą ciekawostką jest lokalny posterunek, bo tak chyba trzeba go nazwać marynarki wojennej Boliwii. Brzmi to śmiesznie, ponieważ Boliwia nie ma dostępu do morza, który straciła po wojnie z Chile, ale ma Titicaca, ma także głównodowodzącego flotą w randze admirała. To tak chyba na wypadek kolejnej wojny i odbicia dostępu do morza. Na razie brzmi to dość humorystycznie, mniej więcej tak jak marynarka wojenna Słowacji. Zresztą sami Boliwijczycy nazywają swoich marynarzy LAKERINEROS trawestując słowo MARINEROS :) …

Na nabrzeżu, w oczekiwaniu na dopływający osobno autobus, kupiłem z przydrożnego straganu za 2 boliwano przepyszne smażone na miejscu wegetariańskie empanados. Jest to spory pieróg (jakieś 10 cm), smażony w głębokim oleju. Można ubogacać go sosami i cebulką dobieranymi z wystawionych pojemników. Część wycieczki patrzyła na mnie jak na wariata, a kolega Witek nazwał mnie nawet sportowcem ekstremalnym. Ogólnie wszyscy są bardzo wystraszeni przez wcześniej podane informacje i w zasadzie nie tykają niczego co nie jest gotowane bądź smażone. A szkoda, choć mam nadzieję, to jednak nie oni będą się śmiać ostatni. Swoją drogą popełniłem już tyle szaleństw kulinarnych, że powinienem nie żyć. Ale odkąd pamiętam, mówiono że mam żołądek ze stali i wszystko łykam. Zobaczymy co dalej.

Znowu przerwa, ponieważ wjeżdżamy do Copacabany (ale tej w Boliwii).

Dla wyjaśnienia, to nie jest TA "Copacabana" (choć Danusia z wdziękiem cały czas mówiła o niej Capocabana), i nie skorzystaliśmy z dziury czasoprzestrzennej, ani gwiezdnych wrót, ale jesteśmy w niewielkim miasteczku nad brzegiem Titicaca, jeszcze po stronie boliwijskiej.

COPACABANA

Jedną z atrakcji tej części wycieczki jest zwiedzenie miasteczka Copacabana leżącego tuż nad granicą po stronie boliwijskiej. Jest tam podobno ciekawy kościół.

Wraz z Witkiem zgrzytamy zębami słysząc, że mamy 25 minut czasu na zwiedzenie tego miejsca. Ja z kronikarskiego obowiązku fotografuję z zewnątrz budowlę sakralną i ruszam na ryneczek, z którego dochodzą dość zaskakujące odgłosy przypominające strzelanie i wybuchy.

Okazało się, że Łaskawy Los daje nam kolejną wisienkę na torcie. Dzisiaj jest 15-go sierpnia, czyli święto kościelne i koncert Madonny w Polsce. Tutaj także obchodzą to święto (raczej nie chodzi o koncert Madonny:).

Trafiamy na uroczystość święcenia samochodów. Trudno opisać to co się dzieje, niesamowite kolory ozdób na wielu straganach umieszczonych wokół placu, wystrzały, warkot silników, głośne rozmowy, śpiewy, ... .

Z zapartym tchem przyglądam się ludziom, którzy opryskują piwem bądź winem musującym udekorowane girlandami z bibuły i kwiatów samochody, leją na nie piwo, także pod maskę, a następnie sypią płatkami kwiatów. Całe rodziny klęczą przy małych ołtarzykach ustawianych na czymś w rodzaju makatki na ziemi przed zderzakiem samochodu. Na makatce układane są jak zauważyłem pieniądze, różne miniaturki (domki, ludziki) i obrazki.

Po chwili przed samochodem i wokół niego, a prawie pod moimi nogami wybucha seria petard. Huk jest wielki, ale dzielnie naciskam migawkę zdjęć seryjnych i patrzę co się dzieje. Jak wyjaśnił mi potem nasz przewodnik, był to indiański rytuał święcenia samochodów.

Najdziwniejsze jednak następuje za moment. Otóż pojawiają się dwaj księża i zaczynają święcić samochody i ludzi zgodnie z zasadami katolickimi. Chodzą brodząc w rozlanym piwie, którego zapach dominuje nad placem i pryskają święconą wodą z kubełka na te same samochody i ludzi. Dziwne dla nas przenikanie się różnych wierzeń. Aż nie chce się wierzyć w to co widzimy.

W międzyczasie w grupie podnosi się bunt i Danusia nie ma wyjścia, daje dodatkowe 15 minut dla fotoreporterów. Korzystamy z tej okazji na maksa i chłoniemy całą sytuację robiąc wiele zdjęć. Znowu los nam sprzyjał.

Po drodze za ostanie boliwany kupuję niezbyt chłodne, ale pyszne piwo, którym dzielę się z Witkiem.

Po kilku minutach przybywamy na granicę, gdzie dość szybko się odprawiamy i zajmujemy miejsca w wygodnym znowu autobusie, który pojedzie po bardzo wyboistej, ale asfaltowej drodze w kierunku Puno.

GRANICA II

Znowu jak poprzednio okazało się, że przerwa potrwała dłużej, ponieważ zaraz przekraczaliśmy granicę z Peru.

Dzięki czujności Danusi jedna z uczestniczek (ksywa "lama") zorientowała się, że „ominęła” jakimś cudem punkt kontroli paszportowej po stronie peruwiańskiej. W związku z tym, nie miała odpowiedniej pieczątki wjazdowej. Na szczęście cały system przekraczania granicy jest dość swobodny i można bez problemu wrócić.

Podobno gdyby nie miała tej pieczątki przy wyjeździe z Limy, musiałaby wracać na własny koszt do Copacabany i za mniejszą bądź większą łapówkę organizować pieczątkę. Na jej szczęście się udało.

Sama granica jest nieco cichsza i spokojniejsza niż poprzednio, a formalności idą bardzo szybko. Ale dla nas, przyzwyczajonych do granic bratnich państwa socjalistycznych, widok granicy, która po prostu jest kawałkiem drogi, na której nie ma żadnych barierek, pasów, żołnierzy z karabinami, budek strażniczych itp. jest jednak egzotyczny.

Ludzie chodzą sobie jak chcą, właściwie nikt ich w widoczny sposób nie pilnuje, w ogóle dziwna atmosfera. Jakaś taka nierealistyczna. Ale jakoś to działa.

Tuż przed autobusem na jednym ze straganów widzę napis CIDER na przyjemnie wyglądających obłych butelkach. Nabywam dwie, płacąc po trzy sole za jedną. Ciekaw jestem co będzie w środku. Witek komentuje mój zakup dość brutalnie mówiąc coś o „jabolu”. Ja sam także jestem pełen wątpliwości. Zobaczymy wieczorem. 

  • cegła adobe
  • apartamentowiec
  • półpiętro
  • typowy dom
  • jezioro
  • motorówka
  • Andy
  • przeprawa
  • wodny autobus
  • jezioro
  • graficznie
  • łodka
  • lakerineros
  • kościół
  • fiesta
  • przygotowania
  • polewanie
  • petardy
  • ołtarzyk
  • stroik
  • czekamy w kolejce
  • garbusek
  • święcenie
  • pamiątka
  • blokada