LA PAZ – „Targ Czarownic”
Po pół godzinie udajemy się na ostatni planowy przystanek, czyli na plac przed kościołem świętego Franciszka. Zanim tak jednak dotrzemy, zwiedzamy tak zwany „Targ Czarownic”, czyli kwartał uliczek zapełnionych wszelkiego rodzaju turystycznym badziewiem.
Można z góry założyć, że większość wspaniałych swetrów i szali jest wykonana z akrylu, a nie z alpaki czy baby alpaki, ponieważ te prawdziwe produkty są bardzo drogie (np. męski sweter z alpaki kupiony w markowym sklepie kosztuje w La Paz około 210 boliwanów, a w Arequipa 180 soli, czyli odpowiednio 100 i 180 złotych). Jeśli szal z alpaki kosztuje 30 boliwanów, to jest to prostu oszustwo. Ale „ciemny lud to kupi” jak powiedział klasyk.
Targ nie różni się zasadniczo od podobnych miejsc w innych krajach za wyjątkiem dwóch rzeczy, a mianowicie zachowania sprzedawców, którzy nie atakują i nie są nachalni jak na przykład w Egipcie, a także właśnie „czarodziejskimi amuletami”. Na niektórych straganach i w sklepikach można znaleźć całe półki zastawione flakonikami z przeróżnymi kolorowymi eliksirami proszkami na wszystko zło na świecie. Można także zobaczyć ususzone płody lam i innych zwierząt, które są używane do jakichś celów czarodziejskich. Wierzyć nie wierzyć, zobaczyć warto. Po godzinnym spacerze podczas którego kupujemy śmieszna koszulkę dla syna (około 25 boliwanów), a także niewielką damską torebkę ze skóry z zamszowymi wstawkami na prezent (105 boliwanów), kierujemy się do wyjścia, czyli w kierunku św. Franciszka.
Po zbiórce (znowu wszyscy o czasie) okazuje się, że jesteśmy niezwykle oporni na zakupy, przynajmniej patrząc na torby co poniektórych. Czas na placu spędzam fotografując ruch uliczny. Niesamowicie wyglądają dziesiątki małych busików, które zatrzymują się praktycznie w dowolnym miejscu, także na środku skrzyżowania, z których wychylają się głowy bądź tułowia konduktorów głośno wykrzykujących cel i trasę podróży. Na chodniku z kolei straszny ścisk ludzi przepychających się pomiędzy straganami z jedzeniem, napojami (świeżo wyciskane soki z owoców) i wszystkim co można sprzedawać. Sprzedawcy także głośno zachwalają swoje produkty, co w połączeniu z ciągłym trąbieniem daje trudny do wyobrażenia kolaż dźwiękowy.
LA PAZ II – impresje własne
Po powrocie do hotelu udaliśmy się na lunch w hotelowej knajpie, po czym mieliśmy czas wolny. My wykorzystaliśmy go częściowo na sjestę i o godzinie 17-tej wyruszyliśmy zwiedzać La Paz na piechotę. Byliśmy umówieni na dwudziestą na kolację z poznanym na wycieczce bardzo miła parą, więc mieliśmy trzy godziny na czyste zwiedzanie, ponieważ nie przewidywaliśmy już żadnych zakupów.
Poszliśmy najpierw główną arterią, a raczej położonym pośrodku niej deptakiem. Obserwacja ruchu ulicznego i mijanych ludzi była bardzo zajmująca. Jak dla nas zupełna egzotyka. Warto iść środkiem i rozglądać się na boki. Miedzy nowoczesnymi wieżowcami można zobaczyć niewielkie w stosunku do nich budynki w stylu kolonialnym. Pozostały jeszcze z czasów pobytu Hiszpanów. Wiele z nich jest w opłakanym stanie, a niektóre ewidentnie będą rozbieranych po to aby na ich miejscu powstały kolejne wieżowce. Takie jest prawo natury.
Po dojściu do św. Franciszka, co zajęło nam około 45 minut włącznie z sesjami foto, poszliśmy nieco w bok (ulica idąca stromo w prawo pod górę, mając po lewej św. Franciszka) i trafiliśmy na deptak zajęty w całości przez różnego rodzaju stoiska handlowe. Łatwo zorientowaliśmy się, dlaczego dotychczas w La Paz nie spotkaliśmy żadnego większego sklepu. Tutaj dosłownie wszystko można kupić bezpośrednio na ulicy. Ten deptak spełnia rolę wielkiego hipermarketu podzielonego na osobne działy. Idąc ulicami trafialiśmy na dział fryzjerów (jakieś 100m uliczki kilkadziesiąt zakładów fryzjerskich), sekcję z okularami, sekcję gospodarstwa domowego, czy wreszcie piśmienniczą i alkoholową. Setki straganów rozstawionych bezpośrednio jeden obok drugiego, głośna muzyka, sprzedawcy zachwalający głośno swój towar i do tego uliczny jazgot. Bardzo egzotyczna mieszanka. W pewnym momencie trafiliśmy na część zajmowaną przez uliczne jadłodajnie, przy czym nie chodzi mi o kioski czy budki, ale halę o rozmiarach około 40m na 20m pełną niewielkich stoisk, często z miejscem do siedzenia dla jednej maks. dwóch osób, obsługiwanych przez jedną kucharkę. Obserwowałem przez chwilę kto tam się stołuje. Być może nie ma tam ludzi zaliczających się do klasy średniej, ale zdarzali się mężczyźni w całkiem porządnych strojach. Kolejna egzotyka. Bariera językowa i kulturowa spowodowała że nie podjąłem próby zjedzenia tam czegoś, ale gdybym miał ze sobą lokalnego przewodnika, z pewnością bym spróbował lokalnych dań podawanych w najprostszy i oryginalny sposób. W zamian za to, skosztowałem bardzo pysznej bułki zawierającej mięso ścinane z wielkiego udźca przez starszą Indiankę. Smakowało wspaniale, a przyprawiła ją na ostro. Baaaaardzo dobre. Potem nie odmówiłem sobie jeszcze pierożka empanada z nadzieniem serowym, choć smak sera nie był za bardzo wyczuwalny. Gdyby nie planowana kolacja w knajpie, z pewnością próbowałbym dalej.
Przeciskając się bardzo wąskim chodnikiem obok nowo budowanego centrum targowego, do którego podobno mają przenieść wszystkie stoiska z ulicy, zauważyłem niewielką tabliczkę wiszącą nad głową z napisem „CEVICHE” w dwóch wariantach po 10 i 12 boliwanów. Przechodząc zauważyłem klitkę o rozmiarze 2 na 2 metry z kilkoma taboretami i młodą dziewczynę w masce wyczekującą na klienta. Minąłem ten zupełnie nie budzący zaufania punkt, ale Lucyna zauważyła chyba rozterki na mojej twarzy i po niewielkiej zachęcie zawróciłem i podjąłem wyzwanie. Według wszelkich opisów w przewodnikach, przestróg dawanych przez Tomka, popełniłem największe szaleństwo jakie mogłem zrobić. Jadłem surową rybę z cebulą i warzywami zalaną sokiem z limonki, podawaną w miejscowej cevicherii. Czyste wariactwo. Ale jaki smak i jaka satysfakcja. Poza miseczką z rybą z limonką dostałem jeszcze dwie niewielkie miseczki. Jedna z pokrojoną niewielkie wiórki bardzo ostrą zieloną papryczką, a drugą z czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak orzeszki w łupinkach (coś w rodzaju pistacji) i podobnie też smakowało. Ponieważ nie wiedziałem co mam z tym zrobić, po spróbowaniu wrzuciłem część do miseczki z rybą i zacząłem się zajadać. Gdyby porcja była większa, napisałbym OBŻERAĆ, ale była taka w sam raz. To naprawdę smakowało wyśmienicie. Polecam wszystkim którzy lubią eksperymenty, w szczególności sushi czy sashimi, do spróbowania ceviche. Ja spotkałem się z ta potrawą gdzieś w roku 2002, gdy po przeczytaniu przepisu i opisu z wyjazdu do Peru jaki zmieściła p.Kręglicka w dodatku do GW na parapetówę w nowym domu zrobiłem właśnie ceviche. Dotychczas w Peru i Boliwii jadłem ceviche trzy razy, a pewnie jeszcze spróbuję. Każde było inne, ale podstawa jest zawsze taka sama:
DYGRESJA - PRZEPIS NA CEVICHE
Bierzemy filety ze świeżej białej ryby morskiej (raczej nie czerwonej np. łososia, choć ja osobiście także robię to danie z łososia). W ostateczności można kupić dobrze (fachowo) zamrożone filety z soli, halibuta czy dorsza i także je wykorzystać. Po rozmrożeniu i/lub umyciu, kroimy rybę na niewielkie kawałeczki, o długości około 5 mm i szerokości 2-3 mm. Takie większe wiórki. Ja robię także większe kawałki, ale wtedy ceviche trzeba przygotowywać z większym, kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Wkładamy cząstki ryby do szklanej miseczki. Wyciskamy sok z kilku limonek (nie można zastąpić cytryną, to jest zupełnie inny smak). Ilość soku jest dość dowolna, lepiej aby było za dużo niż za mało. Na oko na 100g ryby można wziąć 3 limonki. Teraz kroimy w niewielkie i cienkie wiórki czerwoną bądź białą cebulę, a także zieloną bądź czerwoną papryczkę chili. Można dodać zarówno papryczkę i cebulę, albo samą papryczkę. Ceviche jest obowiązkowo bardzo ostre. Oprócz ryby można dodać surowe (koniecznie nie gotowane) krewetki, i inne owoce morza według uznania (wszystkie nie gotowane). Teraz do miseczki z rybą wrzucamy wszystkie pozostałe składniki i dobrze mieszamy. Czekamy od kilku minut do godziny (w zależności od wielkości kawałków ryby) i możemy podawać. W Peru i Boliwii zawsze podawano ceviche wraz z sokiem w którym marynowały się ryby, ale można odcedzić zawartość i podać bez sosu. Ja jestem zwolennikiem pierwszej metody, ponieważ wspaniale smakuje ciabata albo inna biała bułka maczana w tym sosie. Dla wyjaśnienie, sok z limonki powoduje denaturację białka, i surowa ryba robi się praktycznie taka sama jakby była gotowana ale na zimno. Powoduje to że w rybie zostaje 100% smaku i mięso nie rozlatuje się tak jak przy normalnym gotowaniu. NIEBO W GĘBIE…
Po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać, czym były te orzeszki, czy przypadkiem nie było tam nóżek bądź główek, ale ponieważ minęło już prawie 20 godzin od zjedzenia, a ja ciągle żyję, to chyba nie było trujące, a było pieruńsko dobre. (Teraz już wiem, że był to po prostu kolejny gatunek pieczonej kukurydzy, ale niepewność była…)
Pod drodze usiłowaliśmy znaleźć sklep spożywczy aby kupić napoje i jedzenie na dzisiejszą podróż, ale raczej ze średnim skutkiem.
Na ulicy w La Paz można znaleźć setki aptek, sklepów z kosmetykami, czy z butami, a spożywczego nie uświadczysz. W końcu kupiliśmy na ulicznym straganie kilka empanadas i słodkich ciasteczek, a do tego cztery butelki wody mineralnej i wróciliśmy do hotelu.
Szybkie śniadanie i pakujemy się do autokaru zmierzającego w kierunku Puno. Po drodzeplanowane atrakcje zwiedzania, ale i tak głównie czas spędzamy na niewygodnych siedzeniach.