BOLIWIA
Pierwsze wrażenie jest takie, że nic się nie zmienia. Ten sam język, te same domy, takie same napisy, właściwie jestem nieco zawiedzony. Ale zobaczymy co dalej. Na razie ruszamy do dwóch lokalnych „kantorów” wyglądających tak samo jak po stronie peruwiańskiej wymieniać dolary na boliwany. Przestrzegano nas, że mogą być problemy z wymianą banknotów o nominale większym niż 50 USD (podobno setki są nagminnie fałszowane), ale kantory przyjmują wszystko. Później już w La Paz okazuje się, że wymienić w hotelu można dowolny nominał, ale w sklepie już nie chcą przyjmować setek, najwyżej pięćdziesiątki. Ale na razie wszystko idzie sprawnie, do momentu w którym po dokonaniu wymiany waluty przez mniej więcej połowę wycieczki oba kantory nagle się zamykają, czyli stoliki przykrywane są burymi kocami, a obsługa oddala się bez słowa w nieznanym kierunku. Podobno zabrakło im pieniędzy na wymianę. Aby było ciekawiej, cała otrzymana od naszej wycieczki gotówka, zapewne jakieś 1500 USD lub więcej leży nadal w szufladach dwóch stolików na ulicy. Opieramy się pokusie zabrania ich ze sobą i wsiadamy do autokaru.
Tutaj zapowiedzi znajdują swoje potwierdzenie. Możemy zapomnieć o dużym klimatyzowanym mercedesie. Wsiadamy do dość starego nissana wyposażonego w klimatyzacje naturalną i mającego dokładnie 33 miejsca, czyli tyle ile liczy wycieczka plus pilot i lokalny przewodnik. Dla niektórych jest to spora przykrość, ponieważ mamy w grupie sporą liczbę singli, którzy przyzwyczaili się do zajmowania dwóch siedzeń w autokarze. Teraz muszą być bardziej społeczni. Po chwili zamieszania ruszamy w kierunku La Paz.
TIWANAKU (aymara) – Tiahuanaco (quechua)
Po około godzinie jazdy, zatrzymujemy się na lunch w niewielkiej miejscowości Tiahuanaco. Podobno mamy tu w planie zwiedzanie, ale nie wiemy czego. Na razie nie widać nic co by można było zwiedzać. Jemy szybko smaczny lunch, choć tym razem bez pisco sour i ruszamy zwiedzać miasteczko.
Okazuje się, że mamy do czynienia z bardzo ważnym miejscem. Z pięknych wykresów umieszczonych w specjalnym pawilonie, dowiadujemy się, że jesteśmy w centrum kultury Tiwanaku, która dała początek wszystkim znanym kulturom ameryki łacińskiej z Inkami włącznie. Według przewodnika, kultura Tiwanaku trwała od około 1500 bc do 1200 ne i z niej dopiero wyłoniły się wszystkie znane i kojarzone z tym rejonem kultury. Jest to dość zaskakujące dla większości z nas, tym bardziej że podobny wykład o historii jaki otrzymaliśmy w Peru nic o tym nie wspominał. Tam mówiono wyłącznie o czasach preinkaskich, bez dokładniejszych szczegółów.
W muzeum możemy oglądać takie same noże rytualne jak w muzeum złota w Limie, a także czaszkę ze śladami trepanacji i zabliźnienia ran (oznaczało to że pacjent przeżył) dokonanej nieco inną metoda niż w czasach Inków ale kilkaset lat wcześniej. W ogóle mamy nieodparte wrażenie, że każda ze stron prezentuje bardzo jednostronny punkt widzenia i zapewne prawda leży gdzieś pośrodku. W Peru słyszeliśmy, że uprawa ziemniaka zaczęła się właśnie tam, a w Boliwii słyszymy że jednak nie w Peru, tylko w Boliwii. I tak z jest wieloma rzeczami. Każda myszka swój ogonek chwali.
Ciekawostką jest przepis na suszone ziemniaki, które można przechowywać przez kilkanaście lat a można je zrobić w domu.
DYGRESJA - PRZEPIS NA SUSZONE ZIEMNIAKI (na razie nie wypróbowany :))
Robimy następująco. Umyte ziemniaki wkładamy na kilka dni do zamrażarki, do czasu aż zamarzną, a skórka zrobi się pomarszczona (muszą stracić wodę). W wersji oryginalnej ziemniaki po prostu wykłada się na mróz na zewnątrz. Wyjmujemy z zamrażarki, rozgniatamy i pozostawiamy na słońcu na klika dni do całkowitego wyschnięcia. I to by było na tyle. Potem po zalaniu wrzącą wodą można je normalnie jeść… Podobno można je przechowywać przez kilka lat. Chyba z ciekawości spróbuję co się stanie.
Po wyjściu z muzeum, idziemy w kierunku niepozornie wyglądającego ogrodzenia za którym rysują się niewielkie pagórki. Okazuje się, że jesteśmy w miejscu odkrycia największego kompleksu świątyń kultury Tiwanaku. Kompleks składa się z dwóch świątyń słońca, jednej księżyca i cmentarza. Największa świątynia słońca ma 140 m długości i kilkanaście metrów wysokości. Składa się z siedmiu schodkowatych platform, które łączyły schody składające się z siedmiu stopniu. W ogóle liczba siedem jest dla Tiwanaku magiczna i powtarza się w ich budowlach po wielokroć. Ta świątynia – piramida miała charakter rytualny i służyła między innymi do okrutnych obrzędów zaklinania deszczu. Druga równie rozległa, choć nieco niższa świątynia, miała charakter astronomiczny i służyła do określania czasu, wyznaczała dni przesileń i zmian pór roku. Miała kształt prostopadłościanu o długości ponad 200m i wysokości kilku metrów.
Świątynia księżyca ma postać kwadratowej dziury w ziemi o głębokości jakichś trzech metrów, która służyła do wyznaczania miesięcy księżycowych i czczenia księżyca jako jednego z bogów. Ściany wewnętrzne świątyni ozdobione są rzeźbami głów ludzkich w naturalnej wielkości. Najbardziej zagadkowym odkryciem dokonanym w tej świątyni jest posąg bóstwa o znacznym wzroście, długich włosach i co najważniejsze zaroście na twarzy.
Jak już wspomniałem, Indianie genetycznie pozbawieni są zarostu na twarzach. Skąd więc taki posąg? Jest teoria, że wikingowie kiedyś odwiedzili te rejony i stąd taki wygląd bóstwa. Ale to jedna z teorii i nie ma potwierdzenia. Jak zresztą wiele innych.
DYGRESJA – koniec Tiwanaku
Kultura Tiwanaku skończyła się wraz z okresem co najmniej 60 lat suszy na obszarze Altiplano. Aby przebłagać bogów, zaczęto składać im ofiary, na początku były to ofiary ze świętych zwierząt, czyli pumy, kondora i węża. Niestety bez skutku. Nadal nie padało. Kapłani sięgnęli więc p ofiary z ludzi. Na początek w ofierze składano prostych wieśniaków, o czym świadczą niewielkie kości i zwykłe w kształcie czaszki.
Członkowie rodziny królewskiej byli wysocy nawet jak na współczesne standardy, bo mieli nawet do 180 cm wzrostu, w odróżnieniu od „zwykłych” ludzi, którzy mieli około 150 cm. Władcy mieli także specyficznie ukształtowane czaszki, wydłużone i zwężone w tylnej części. Zabieg ten był wykonywany już od momentu narodzin, kiedy kości są jeszcze bardzo miękkie owijano czaszkę specjalnymi bandażami aby uzyskać ten kształt. Niestety ofiary z miejscowej ludności także nie wpływały na gniew bogów i deszczu nadal nie było. Sięgnięto w końcu po ofiarę z około osiemnastoletniego młodzieńca z rodziny władców, którego rytualnie poświęcono na szczycie piramidy. Jego ciało zostało znalezione okryte w ceremonialne złote szaty i wszelkie oznaki władców. Ponieważ to także nie pomogło, w ofierze złożono piętnaścioro dzieci w średnim wieku około 12 lat. Zostały rytualnie zabite ciosem cedrowej włóczni zakończonej złotym ostrzem, ciosem w tył głowy. Podobno umierały natychmiast i bez cierpienia fizycznego. Ponieważ ta ofiara także nie przebłagała bogów, postanowiono się wyprowadzić. Jedna grupa Tiwanaku powędrowała na południe kontynentu, a druga na północ i osiedliła się w rejonie Machu Picchu. Podobno historia ta jest dość dobrze udokumentowana znaleziskami. W szczególności odnaleziono około siedemdziesięciu stanowisk z ciałami ofiar w bezpośredniej bliskości piramidy. Zawartość stanowisk świadczyła o raczej bestialskim sposobie dokonywania ofiar, ponieważ wiele ciał było rozczłonkowanych i pozbawionych kończyn. Każda kultura ma swoje reguły i zasady, więc trudno nam dzisiaj oceniać to postępowanie, choć z obecnego punktu widzenia raczej nie mamy wątpliwości jak na to patrzeć.
W samym miasteczku zafascynowały mnie tory kolejowe. Nie wyglądały na mocno używane. Zresztą oceńcie sami...