Podróż El Condor Express - Peru i Boliwia - Droga do La Paz



2010-05-05

DROGA DO LA PAZ

Droga do La Paz nie była tak nudna jak można się było obawiać. Cały czas zajmowały mnie widoki z okna autobusu. Po lewej stronie błękit Titicaca, a z prawej wzgórza otaczające jezioro ze znanymi już zabudowaniami. Widok po lewej stronie był z pewnością bardzo estetyczny, czy wręcz pocztówkowy. W tle widać ośnieżone szczyty Kordyliery Królewskiej, sięgające ponad 6500 mnpm. O dziwo nie czuje się tej wysokości, ale co w tym dziwnego, skoro jesteśmy na 3800, więc różnica wysokości powoduje, że widok jest bardzo alpejski.

Widok po prawej stronie, skłania cały czas do zastanowienia nad tym jak żyją ci ludzie i jakie mają perspektywy. W rejonie który obecnie przemierzamy, turyści nie zostawiają zbyt wiele pieniędzy. Tu życie toczy się stałym rytmem od setek lat i raczej prędko się nie zmieni.

DYGRESJA INDIANIE QECHUA i AYMARA

Podczas drogi do granicy, dowiadujemy się więcej o ludziach zamieszkujących te regiony. Są to dwa plemiona Indian: Quechua i Aymara. Różnią się od siebie wyglądem i rolą w społeczeństwie. Pomimo tego, że Aymara są młodszą rasą, zajmują bardziej eksponowane stanowiska i żyją głównie w miastach. Quechua żyją bardziej na wsi, a ich wygląd jest bardzo zbliżony do tego, co może się kojarzyć z Indianinem.

Twarze Quechua są bardziej trójkątne, z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, mocną trójkątną brodą i skośnymi, lekko mongoloidalnymi oczami. Aymara mają twarze bardziej europejskie, tyle że o ciemniejszej karnacji. Mogliby jednak bez większego problemu uchodzić za mieszkańców Hiszpanii czy Portugalii. Quechua są zdecydowanie bardziej ‘dzicy’ z wyglądu. Obie rasy charakteryzują się genetycznym brakiem zarostu, więc każdy Indianin z wąsami bądź brodą ma na 100% domieszkę krwi hiszpańskich najeźdźców. Takie są prawa zdobywców, w końcu w Niemczech jest bardzo wiele genów rosyjskich po II Wojnie Światowej. Nic nowego pod słońcem…

Nasz kierowca jest zdecydowanie Quechua, a przewodnik Aymarem. Może to ma jakiś wpływ na to co mówi, ale stara się być dość bezstronny, a przynajmniej tak nam się wydaje.

Nasza podróż przerwana jest przed granica trzykrotnie. Raz stajemy w celach czysto fotograficznych na wysokiej skale nad jeziorem aby móc wykonać fotograficzny program obowiązkowy. Zresztą miejsce jest bardzo typowe i mało ciekawe.

Drugi postój to pomyłka. Teoretycznie mamy zwiedzać świątynię płodności w Chucuito. Hmmmm. Wewnątrz muru o rozmiarach boiska piłkarskiego stoi drugi mur wewnątrz którego stoi kilkanaście słupków o wysokości kilkudziesięciu centymetrów i jedna „pieczarka” o wysokości ok. 1,5 m. Pieczarka okazuje się podobno modelem fallusa, a mniejsze słupki podobno także miały takie nakrycia, jednak z czasem zniknęły, częściowo wykorzystane do budowy pobliskiego kościoła. Trzeba olbrzymiej wyobraźni aby w tych słupkach zobaczyć jakąś specjalną symbolikę, ale i tak chichotom i żartom nie ma końca. Oczywiście są także kramy z pamiątkami, które chyba najbardziej interesują naszą grupę. Kilka zdjęć i jedziemy dalej.

Znacznie ciekawszy jest trzeci postój w małym miasteczku Pomata z kościołem Dominikanów wykonanym z różowego piaskowca z oknami z alabastru. Sam kościół mało mnie nie interesuje (jak zresztą sporej części wycieczki), więc zaraz ruszam na krótki obchód miasta z aparatem w dłoni.

Najpierw jednak wizyta w dość specyficznej toalecie. Dlaczego specyficznej? Jest w niej wszystko poza wodą. Spłukiwanie odbywa się za pomocą wiaderka napełnianego z beczki z wodą stojącej w obu toaletach. Nawet jest Pan, który stara się pomagać polewając Paniom ręce. Okazujemy się skrajnymi sknerami, bo prawie nikt nie daje napiwku, co zdaje się było mocno pożądane. Cóż, jak folklor, to folklor.

Samo miasteczko jest bardzo urokliwe. Ładnie zabudowany rynek, poddawany obecnie intensywnemu remontowi. Jeden z robotników domaga się jednego sola za możliwość pozowania do zdjęć. Czynię mu tę uprzejmość :) i pstrykam kilka fotek. Dla nas jest to kraj wielkich kontrastów i egzotyki. Z jednej strony Indianki w swoich typowych regionalnych strojach, rozlatujące się domy z cegły z gliny wykonywane w podobnej formie od dziesiątków lat, a z drugiej w co drugiej knajpie duży napis INTERNET, a w każdym hotelu (poza Nazca i Colca) darmowy dostęp bezprzewodowy do sieci. Widać jak przenikają się cywilizacje. Z typowej rozmównicy telefonicznej, tyle że internetowej, za 1,5 sola można rozmawiać przez blisko 5 minut z Polską. Prawda że pomieszanie epok?

Ja w tym samym czasie fotografuję oddaloną o 5 minut i trzy przecznice część miasteczka w stanie jeszcze sprzed remontu. Na środku wąskiej brukowanej grubymi kamieniami uliczki typowy rynsztok, zresztą zapach nie pozostawia wątpliwości co do przeznaczenia tej kamiennej rynny. Spod drzwi domów wychodzą takie samy rynny i łączą się z centralnym spływem. Niesamowity widok.

Gwoli rzetelności muszę dodać, że widać prace remontowe prowadzone w miasteczku, polegają właśnie na zakładaniu kanalizacji i wymianie grubego bruku uliczek na gładki beton. Widać że są pieniądze na duże inwestycje, ale miasteczko z pewnością straci wiele ze swojego uroku. Może nie jest to kwestia rynsztoku, ale gładki beton zamiast bruku to rodzaj świętokradztwa.

  • fallusy
  • kolekcja
  • dwie płcie
  • coś
  • zaduma
  • wiaderko
  • Titicaca
  • ruina
  • domek
  • kamieniarz
  • sieć jest wszędzie
  • komunikacja
  • na targ
  • nowa uliczka
  • kaktus
  • drzwi do niebios
  • stara uliczka
  • kontrasty
  • pajęczyna
  • cola jest wszędzie
  • kościół