Podróż El Condor Express - Peru i Boliwia - Puno i Titicaca



2010-05-04

PUNO I (jeden bo będziemy w Puno jeszcze raz w drodze powrotnej)

Po przejechaniu niewielkich wzniesień, widzimy po raz pierwszy Puno. Miasto położone jest na zboczu wzgórza opadającego w stronę zatoki jeziora Titicaca. Różnica pomiędzy najniższym a najwyższym punktem miasta wynosi kilkaset metrów, co jest sporym wyzwaniem dla mieszkańców, a szczególnie dla pojazdów mechanicznych. Pierwsze wrażenie jest fatalne. Bród, nędza rozwalające się domy pomiędzy którymi przemykają miejscowe Indianki ubrane w kolorowe stroje, przy czym w tym rejonie kolorem dominującym jest zielona suknia z czarnym kapeluszem – takim typowym widocznym na większości zdjęć z tego regionu. To gruzowisko opada w kierunku tafli jeziora, pięknie oświetlonego zachodzącym słońcem, co stanowi duży kontrast i zgrzyt w pięknym krajobrazie.

Poza Limą, w miastach praktycznie nie ma prywatnych samochodów, a przynajmniej ich nie widać. Podstawowym środkiem komunikacji są taksówki, których jest zatrzęsienie i które są bardzo tanie nawet dla miejscowych. Na przykład w Arequipa podstawową taksówką było Tico, co dla nas jest co najmniej zabawne. Standardem są różnego rodzaju kilkuosobowe mikrobusy, a także autobusy, których rodzaj zmienia się wraz z rejonem. Miałem wrażenie, w kolorowych autobusach rozpoznaję kształt znany z filmów o USA, czyli żółty autobus występujący tam w roli naszego gimbusa. Podejrzenie okazało się słuszne.

Bardzo często, szczególnie w mniejszych miasteczkach wykorzystywane są trójkołowce, czyli kolorowe jeżdżące budki zbudowane na bazie motocykla. Innym sposobem komunikacji są klasyczne riksze rowerowe, służące zarówno do przewozu osób jak i towarów.

Nasz autobus przeciskając się między domami dociera w końcu na główny plan Puno, oczywiście Plaza de Armas. Nasz hotel położony jest w bocznej uliczce niedaleko placu, ale nie można tam dojechać, więc pokonujemy kilkaset metrów na piechotę licząc na to, że nasze bagaże do nas dojadą. Pierwszy rzut oka na hotel Qalasaya nie budzi wielkich nadziei na luksusy. Typowa kamienica zamieniona na hotel. Jesteśmy pełni złych przeczuć.

Tym razem na szczęście się nie sprawdzają. W środku wita nas bardzo nowocześnie wyposażony hotel. Bardzo miła anglojęzyczna obsługa, bezprzewodowy internet w całym hotelu, nowe pokoje z czystymi łazienkami… Tylko jedna rzecz jest zdecydowanie na minus. W NASZYM pokoju (bo nie spotkało to wszystkich) jest przeraźliwie zimno. Niestety całą ścianę zajmuje wielkie okno (z widokiem głównie na ścianę sąsiedniego budynku), a stolarka okienna jest w standardzie jedno szybowym i to mało szczelnym. Grube zasłony kołyszą się w takt podmuchów wiatru. Jest co prawda niewielki grzejnik olejowy (ach, gdzież są te podgrzewane elektrycznie prześcieradła z Nowej Zelandii …), ale nie ma szans na ogrzanie pokoju.

Po bardzo smacznej kolacji nie bardzo mamy siłę na zwiedzanie miasta, którego widok zresztą wcale nie zachwycał. Pomimo lekkiego kataru decyduję się na krótki spacer BEZ APARATU (!) i to co widzę wcale nie zmienia mojego pierwszego wrażenia.

Całe centrum Puno zamyka się na jednej uliczce o długości około 500m biegnącej pomiędzy Plaza de Armas a drugim bardzo ładnym placem. Uliczka jest wręcz usiana restauracjami oferującymi wszelkie możliwe dania i aptekami, których w Peru jest mnóstwo. Być może to z powodu dużej ilości turystów i problemów z chorobą wysokościową. Postanawiam zapuścić się w kierunku portu na jeziorze, do którego według strzałki jest 900m, ale po przejściu mniej więcej połowy dystansu odpuszczam.

Wracam do pokoju, gdzie Lucyna wpadła na genialny pomysł jak zrobić i co najważniejsze wysuszyć pranie korzystając z drążka do prysznica, czterech wieszaków i grzejnika olejowego. Dzięki temu piorę swoje spodnie i skarpetki które rano będą suche i gotowe na podbój Boliwii.

Ze względu na sposób przekraczania granicy, Danusia sugeruje aby do Boliwii wziąć niewielką torbę podręczną z rzeczami niezbędnymi na dwa dni, a nie targać głównych waliz, które zostaną w depozycie w hotelu. Pomysł jest znakomity, ale wymaga przepakowania bagaży. Bardzo zmęczeni zasypiamy pozostawiając tę czynność na rano. Temperatura w pokoju jest na moje oko około 13-15 stopni, czyli tylko nieco więcej niż na zewnątrz.

Spałem bardzo źle, chyba jednak wysokość w jakiś sposób dolega. Rzeczywiście kilka łyków wody daje ulgę i umożliwia dalszy wypoczynek. Po wczesnej pobudce (6:00), szybko przepakowujemy bagaże i biegniemy na śniadanie, bo historia pokazuje, że gdy zwali się cała wycieczka, każdy hotel ma problem z dostarczaniem dań do bufetu. Restauracja zlokalizowana jest na 10-tym piętrze (okazuje się, że nasz hotel jest najwyższym budynkiem w mieście) i mamy przepiękny widok na Puno o poranku. Może gdyby to było nasze pierwsze spotkanie z tym miastem, miałbym lepsze o nim mniemanie. Z góry wszystko wygląda znacznie lepiej. Nie widać rozwalających się domów w biedniejszych dzielnicach miasta, a wzrok wędruje za każdym razem w kierunku tafli jeziora Titicaca.

Po szybkim śniadaniu – jest nawet jajecznica z dodatkami robiona na indywidualne zamówienie, idziemy na krótki spacer po okolicy. To co widziałem wieczorem znajduje swoje potwierdzenie także rano. Poza jedną krótką uliczką i głównym placem nie ma nic więcej. Jest znacznie ładniej niż wczoraj i mniej ludzi. Na głównym placu spaceruje więcej policjantów niż przechodniów, ale to chyba dlatego, że zaczynają poranną służbę i wychodzą z budynku komendy ulokowanego właśnie tutaj. Mamy okazję obserwować ubranych w różne mundurki uczniów spieszących do szkoły (to chyba byłby właściwy kraj dla pana Dużego Romana G.) i miejscowych Indian zaczynających kolejny dzień. Po krótkiej sesji zdjęciowej wracamy do hotelu, gdzie pijemy koleją herbatkę z liści coca i wsiadamy do autobusu który zabiera nas w nieznaną i groźną jak jeszcze nam się wydaje, dwudniową wyprawę do La Paz.

 

  • poranna coca
  • kontrasty
  • Titicaca
  • Puno
  • pokój z widokiem
  • deptak
  • Plaza Mayor
  • duma
  • noga za nogą
  • adept
  • bezpieczeństwo
  • dzwonek
  • detal
  • tuk tuk
  • riksza
  • stróże prawa