Podróż El Condor Express - Peru i Boliwia - Oko w oko z kondorem



2010-05-04

COLCA - CRUZ DEL CONDOR

Noc nie była zbyt długa, ponieważ pobudka zaplanowana była na piątą rano. Taka okropna godzina była wymuszona chęcią wczesnego przyjazdu na punkt widokowy Cruz del Condor, który oddalony jest od Yanquay o półtorej godziny jazdy autokarem po baaaaardzo kiepskiej szutrowej drodze. Po szybkim śniadanku ruszyliśmy na spotkanie z kondorami.

Droga była bardzo wymagająca dla wszystkich. Miejscami wiodła na krawędzi kilkusetmetrowej przepaści, jednak kierowca prowadził naszego wielkiego Mercedesa zadziwiająco sprawnie. Widoki zapierały dech w piersiach. Cały mieliśmy czas widok na dolinę skąpaną w promieniach wschodzącego słońca, co jednak nie zmieniało faktu, że czekaliśmy na kondory.

 KONDORY

Miejsce widokowe położone jest rzeczywiście wspaniale, na skalnej ostrodze wiszącej nad ponad tysiącmetrową przepaścią. Na samym dole tuż nad zakolem zacienionej jeszcze rzeki, widać było kilka niewielkich zabudowań. Nie mam pojęcia w jaki sposób można się tam dostać, ale z pewnością tam były.

Ponieważ na punkt przyjechaliśmy prawie pierwsi, nie było jeszcze nawet Indianek ze straganami, mieliśmy czas na wybranie miejsca do obserwacji. Cóż z tego, skoro nie było co obserwować… Gdzieś daleko widać było niewielkie plamki ptaków krążących w promieniach słońca, ale nawet moja tele-rura nie była w stanie niczego sensownego wyłuskać. Miny mieliśmy chyba nietęgie. Tyle poświęcenia i nic…

Ale aby nie trzymać w napięciu, kondory wynagrodziły nam niewygody jazy i wczesnego wstawania. Na początku w odległości kilkuset metrów i na tle jasnego zbocza, więc nie dało się ich za dobrze zobaczyć. Potem coraz bliżej, aż w końcu prawie na wyciagnięcie ręki, i to nie jeden, ale chyba z dziesięć. Nasze pełne podziwu milczenie było przerywane jedynie trzaskiem migawek aparatów, które zapełniały gigabajty pamięci.

Taniec kondorów był wspaniały. Widać było, że te ptaki mają swoje trasy i tak tańczyły pod nami raz blisko, raz dalej.

Na koniec dostaliśmy taką wisienkę na torcie, w postaci najpierw jednego ptaka pozującego na głazie w odległości jakichś 20 metrów, a potem dwóch a nawet trzech jeszcze bliżej uprawiających poranną toaletę.

Warto było pocierpieć.

Na koniec, jeszcze jedna nagroda. Danusia wskazała nam Indiankę u której kupiliśmy przesmaczne bułki w rodzaju włoskiej ciabaty z wkładem w postaci dojrzałego, świeżutkiego awokado i plastrów miejscowego sera. Do tego mate do coca i cafe con leche i można się zastanawiać nad emigracją. Miód w gębie.

Ale czas ruszać dalej w drogę. W trakcie jazdy mijamy tabliczkę GEISER 9 km, a Danusia tłumaczy że to droga do trzech gejzerów działających praktycznie cały czas. Niestety my nie mamy czasu ani możliwości aby tam dojechać. To są wady podróżowania w dużej grupie. Trudno, może jeszcze kiedyś tutaj wrócimy.

Powrót był przerywany wizytami w mijanych wioskach, gdzie mieliśmy okazję dokonać zakupów (jak zawsze), ale także spróbować soku z owoców kaktusa, który za 2 sole przygotowała nam miła Indianka w całkiem współczesnym malakserze. Bardzo orzeźwiający kwaskowaty napój, przypominający smakiem kiwi. Kolejne ciekawe doświadczenie.

Po powrocie do hotelu jeszcze krótki spacer przez Yanquay. To jest w sumie urocze i zupełnie nie turystyczne miasteczko. Chętnie bym się tam powłóczył dłuższy czas, ale jak zwykle miły głos mówi "za 30 min odjeżdżamy...".

Korzystamy w kilka osób z niewielkiego zamieszania i wyskakujemy na rynku w Yanquay. Reszta wycieczki udaje się do hotelu, a my pokonujemy te kilkaset metrów do hotelu chłonąc atmosferę tego miejsca. Pełne słońce nie stwarza dobrych warunków do fotografowania, ale...

Po 30 minutach jesteśmy w hotelu, gdzie dowiadujemy się, że musimy natychmiast wynieść się z pokoi, pomimo tego, że miała być jeszcze godzina. Na szczęście nasz pokój nie znalazł się na czarnej liście, a poza tym byliśmy w zasadzie spakowani. Od dawna na takich wycieczkach stosujemy zasadę, że "walizka jest Twoją szafą" i niczego co nie jest naprawdę niezbędne nie wyciągamy. Daje to duże oszczędności czasowe przy pakowaniu i oszczędza stresu powodowanego zapomnieniem czegoś w hotelu, co w tych warunkach jest w zasadzie zdarzeniem nieodwracalnym.

Po wypiciu kilku szklaneczek mate de coca i skonsumowaniu części lunch boksów które dostaliśmy - czeka nas bowiem wiele godzin w autobusie do Puno, żegnamy to piękne miejsce i ruszamy dalej.

Po drodze drugi raz przekraczamy najwyższy punkt naszej wycieczki - przełęcz Mirador de los Andes, i na szczęście tym razem zatrzymujemy się na kilkanaście minut. Atrakcją jest odwiedzenie najwyżej położonego kibelka - 4910 mnpm i zakupy w okolicznych straganach z widokiem na ośnieżone szczyty Andów.

Ale cóż, jedziemy dalej w kierunku jeziora Titicaca i groźnej i tajemniczej Boliwii... 

  • kanion
  • kaktus
  • czerwona czapeczka
  • Cruz del Condor
  • rośliny
  • kondor
  • kondor
  • buuuuła
  • stragany
  • kondory
  • kondory
  • kondory
  • kondor
  • tarasy
  • kościół
  • uliczka
  • podwórka
  • osiołki
  • uliczka
  • sklep
  • ochrona
  • kibelek 4910
  • pachamamy
  • pachamamy
  • stragany 4910
  • Mirador de los Andes
  • stragany 4910
  • lodospad
  • wieczny lód