YANQUAY - IMPREZA
Po jakimś czasie, dociera do nas bardzo głośna i rytmiczna muzyka, trąbki, bębny, piszczałki. Dźwięk zdaje się docierać do nas z każdej strony i jest bardzo agresywny.
Dygresja jest związana z naszym pobytem kilka lat temu w Egipcie. Otóż nocując w hotelu w Kairze, trafiliśmy przypadkiem na arabski ślub w restauracji na dachu naszego hotelu. Była to niesamowita okazja aby przyglądnąć się takiemu dość egzotycznemu obrzędowi. Piszę o tym dlatego, że nawet podróżując z wycieczką autokarową, trzeba mieć cały czas oczy szeroko otwarte. Zdarzają się okazje, których nie ma w planie i warto ruszyć cztery litery aby czegoś nie stracić.
Myślałem początkowo, że dźwięk dochodzi z jadalni naszego hotelu i że jest tam jakaś impreza być może dla innej grupy. Ale nic na to nie wskazywało. Wróciłem więc chwilowo do bezczynności, ale postanowiłem, że trzeba sprawdzić co się dzieje. Ubrałem się i wyszedłem na zewnątrz. Dźwięk odbijał się od ścian doliny i trudno było na początku zlokalizować skąd dochodzi. Słuchałem uważnie i po chwili zorientowałem się, że to nie jest jedna melodia, ale co najmniej dwie, dochodzące z różnych kierunków. Ponieważ jedno źródło dźwięku pochodziło bez wątpienia z Yanquay, ruszyłem przez noc w stronę świateł miasteczka oddalonego o kilkaset metrów.
Po kilku minutach dotarłem do centrum miasteczka, dokąd zdążałem wraz z kilkoma miejscowymi. Warto było się ruszyć. Nie wiem dokładnie jaki to był obrząd, ale wyglądało to mniej więcej następująco.
Wokół rynku krążyła grupa barwnie przebranych Indian, tańczących w rytm dźwięków wydawanych przez orkiestrę, która podążała w zaraz za przebierańcami. Za nimi z kolei tanecznym krokiem podążała grupa mieszkańców miasteczka. W momencie w którym wszedłem na rynek, z bocznej uliczki wyszła kolejna grupa przebierańców, prowadząca swoją orkiestrę wygrywającą inną, marszową melodię na werblach. Ci przebierańcy nieśli dwie kolorowe flagi na długich drzewcach, a sami byli przebrani w stroje kojarzące się z górnictwem. Mieli kalosze i to w różnych kolorach, a na twarzach barwne maski wykonane najprawdopodobniej z wełny. Obie orkiestry zaczęły okrążać rynek grając i tańcząc cały czas przy aplauzie mieszkańców miasteczka i niewielkiej grupki turystów.
Wróciłem szybkim krokiem do hotelu, aby zabrać moją Żonę, a także aparat foto którego nie wziąłem za pierwszym razem (nie mam pojęcia dlaczego).
Po kilkunastu minutach byliśmy z powrotem na rynku, z którego ciągle dochodziły dźwięki muzyki i marsz wygrywany na werblach. Obie melodie nie były z sobą zsynchronizowane, co dawało dość specyficzny efekt.
Akurat gdy weszliśmy na rynek, jedna orkiestra zaczęła podążać wąską uliczką odchodzącą od rynku. Druga grupa przebierańców, po odegraniu jakiejś niezrozumiałej dla nas scenki, także podążyła za nimi. Za oboma grupami artystów poszła także spora część mieszkańców miasteczka. Cóż było robić, poszliśmy za nimi. Na początku czułem się nieco nieswojo. Co prawda miałem na głowie mój ulubiony kapelusz, który w ciemności mógłby uchodzić za miejscowy, ale musielibyśmy iść na klęczkach, aby nie wyglądać jak dwoje Guliwerów w krainie liliputów. Byliśmy już w tym momencie jedynymi turystami jacy pozostali. Miejscowi w ogóle nie dostrzegali naszej obecności. Nie wiedziałem, czy nie jesteśmy niepożądanymi gośćmi i byłem gotów w każdej chwili się wycofać. Jednak nic nie wskazywało na to, że nasza obecność jest niepożądana. Barwny korowód podążał wąskimi uliczkami miasta w jakimś znanym zapewne im kierunku. Po przejściu, a bardziej przetańczeniu kilkuset metrów, cała grupa, po odegraniu kolejnych scenek zaczęła wchodzić na coś, co wyglądało jak podwórko sporego miejscowego domu. Dom ten albo był jakimś wioskowym domem imprez, albo należał do kogoś bogatego, a to ze względu na znaczącą wysokość, obecność normalnych okien i ogólne dobre wrażenie. Po chwili cała grupa znalazła się na podwórku. Weszliśmy dyskretnie za nimi, jednak nie oddalając się zanadto od wejścia. Niestety nie byliśmy w stanie stwierdzić co się tam działo, ponieważ główna uroczystość odbywała się w innym budynku, którego nie było widać z naszego stanowiska. W zasięgu naszego wzroku pozostawała grupa odświętnie ubranych mężczyzn, którzy z wyraźnym zadowoleniem rozmawiali ze sobą wychylając kolejne szklaneczki jakiegoś mętno-białego płynu rozlewanego z dużej butelki po coca-coli, a także przyjmowali gratulacje od osób znajdujących się na podwórku. Po pewnym czasie, orkiestra zaczęła grać rytmiczną melodię znaną nam z wcześniejszej części imprezy, a do niewidocznego dla nas budynku, na dużych tacach zaczęto wnosić jedzenie. Próbowałem zapytać młodego człowieka który stał obok nas także obserwując całe wydarzenie, ale niestety mój angielski nie trafił na podatny grunt i zobaczyłem jedynie szeroki uśmiech. Ponieważ nie było sensu dalej czekać, a nikt nie wykonał w naszą stronę żadnego gestu, po cichutku wycofaliśmy się i wróciliśmy do hotelu. Spacer dostarczył nam także innego rodzaju wrażeń, a mianowicie takiej drogi mlecznej i mnóstwa gwiazd nie widziałem chyba nigdy. To było wspaniałe.
W pewnym momencie, wprost nad naszymi głowami rozbłysła spadająca gwiazda. Pewnie chciałbym jeszcze kiedyś tutaj wrócić…
Po powrocie do hotelu okazało się, że skutki wypicia wina, wraz z dość intensywnym marszem zaowocowały bólem głowy mojej Żony. Obawiałem się, czy nie jest to początek choroby wysokościowej, ale na szczęście okazało się, że nie i po typowym środku przeciwbólowym wszystko było OK.
W ten sposób zasnęliśmy w bardzo rześkim pokoju rozświetlanym przez blask naszego „słoneczka Andów”.