Dziś musimy dostać się do rezerwatu Dana, położonego w górach, z dala od głównych dróg. Wybieramy jazdę lokalnymi busami, choć spotkani taksówkarze namawiają nas na skorzystanie z ich usług. Oczywiście jazda busami jest o wiele tańsza i dostarcza niezapomnianych emocji. Na dworcu busów w Aqabie próbujemy zorientować się w sytuacji. Taksówkarze twierdzą, że nie ma już dziś autobusu do miejscowości, do której chcemy jechać, co oznacza wprost, że powinniśmy skorzystać z ich pojazdów. Zupełnie innego zdania jest sprzedawca kawy i herbaty, stojący ze swoim przenośnym interesem obok nas. Przy pomocy chłopaka, który zna angielski, przekonuje nas, że musimy trochę poczekać, a bus przyjedzie. Widać, że nie bardzo mu się podoba, że taksówkarze chcą nas naciągnąć na większy wydatek. Co jakiś czas upewnia nas, abyśmy czekali. Postanawiamy zostać na dworcu i czekać na busa. Po kilkunastu minutach przyjeżdża! Tym razem szybko zbierają się pasażerowie, kierowca ładuje jeszcze towar, zakupiony w kilku hurtowniach. Są tu i skrzynki z bananami, warzywa i jakieś inne artykuły spożywcze.
Jedziemy znów drogą Dead Sea Road. Gdy dojeżdżamy do Morza Martwego, skręcamy na wschód i pniemy się stromą drogą do miasta Tafila. Widoki po drodze są przepiękne: głębokie doliny z zieloną roślinnością, skaliste wzgórza we wszystkich odcieniach piasku, w dole linia niebieskiego morza. Tafila okazuje się sporym miastem, położonym na wzgórzach. Wysiadamy przy głównej ulicy handlowej. Szybko odnajdujemy przystanek lokalnych busików, którym pojedziemy w kierunku wioski Dana. Busem wspinamy się do małych miejscowości, podziwiamy krajobraz pocięty głębokim kanionem. To znak, że gdzieś tu w pobliżu jest rezerwat Dana. Po godzinnej jeździe docieramy do wsi Al-Kadisija, z której już tylko kilka kilometrów do Dany. Niestety nie ma żadnego busa, który tam dojeżdża. Zakładamy plecaki i ruszamy asfaltem w dół. Na szczęście wieje lekki wiatr, który przynosi znaczną ulgę w słoneczny dzień. Nasze pojawienie się wywołuje duże poruszenie wśród dzieci, które właśnie wracają ze szkoły. Próbują na nas angielskich słówek, których nauczyły się na lekcjach, niektóre rzucają w naszym kierunku małe kamyki lub polewają wodą. Cóż, twardym trzeba być... Po przejściu kilometra zabiera nas samochód, prowadzony przez pana - jak się później okazuje - właściciela sklepu w Danie.
Dana to tak naprawdę kilka domów, dwa hotele, centrum należące do WJC i mała restauracja. Wszyscy się tu znają i są nastawieni na obsługę turystów. Nasz hotel - Dana Tower Hotel - to miejsce przedziwne. W odrestaurowanych ruinach domów stworzono pokoiki, labirynty korytarzy, miejsca do siedzenia, tarasiki. Samo pójście do łazienki dostarcza niezapomnianych wrażeń. To ulubiony hotel beckpakersów. Są tu ludzie z różnych zakątków świata. Czujemy się trochę jak dzieci kwiaty, kiedy w międzynarodowym towarzystwie pijemy herbatę na jednym z tarasów z widokiem na pobliską wielką górę. Odwiedzamy ośrodek WJC. U przemiłego przewodnika potwierdzamy naszą jutrzejszą trasę w rezerwacie, uzgadniamy transport do miejsca startu, oglądamy lokalne wyroby w miejscowym sklepiku. Potem idziemy na obchód wsi. W większości stojące tu domy są niezamieszkałe. Główną atrakcją miejscowości jest jej położenie nad kanionem. Dana zdaje się być zawieszona nad ogromną przepaścią. Rozpościera się stąd piękny widok na całą okolicę. Zachód słońca oglądamy z tarasu przy WJC. Gdy słońce znika za górami, robi się chłodno. Po raz pierwszy w czasie tej podróży wyciągamy polary. Dzień kończymy kolacją w hotelu, którą przygotowały pracujące tu dziewczyny z Filipin. Kolacja to kilkanaście potraw złożonych głównie z warzyw i kurczaków, podanych na różne sposoby. Wszystko jest smaczne i aromatyczne. Po kolacji kładziemy się do łóżka w naszym maleńkim pokoiku.
Nazajutrz po śniadaniu jedziemy do Rumana Camp - campingu prowadzonego przez WJC, gdzie ma na nas czekać przewodnik. Camping położony jest urokliwie nad brzegiem kanionu. Stąd w towarzystwie lokalnego przewodnika ruszamy na szlak, prowadzący skrajem kanionu do Dany. Po drodze przewodnik opowiada nam o zwyczajach towarzyszących tradycyjnej jordańskiej ceremonii zaślubin. On sam ma się ożenić za dwa tygodnie, więc jego opowieść o przygotowaniach i powinnościach mężczyzny jest oparta na własnych doświadczeniach. Szlak naszej wędrówki nie jest uciążliwy, ale wysoka temperatura znacznie utrudnia marsz. Często musimy sięgać po butelkę z wodą, aby uzupełnić wypacane płyny. Widoki rekompensują wszelkie trudy. Kiedy nad naszymi głowami pojawia się siedem potężnych orłów, jesteśmy urzeczeni. Po czterech godzinach marszu docieramy do Dany. Pozostała część dnia upływa nam na błogim leniuchowaniu na tarasie hotelu.