Amman przytłacza nas temperaturą, chaosem na ulicach i chyba również tym, że nie sposób się tu zorientować. Miasto jest położone na kilkunastu wzgórzach. Trudno znaleźć jakiś punkt, który umożliwiałby orientację. Hotel, do którego trafiamy jest wprawdzie świetnie zlokalizowany przy ruinach rzymskiego teatru, ale pokój jest raczej przygnębiający: stare wykładziny, niezbyt świeża pościel i przygnębiający widok za oknem. Na szczęście łazienka jest w porządku. Po kąpieli wyruszamy do miasta. Chcemy dotrzeć do siedziby Wild Jordan Center - organizacji pozarządowej, która działa na rzecz ochrony przyrody w Jordanii i aktywizacji społeczności lokalnej. W WJC mamy potwierdzić nasze rezerwacje pobytów w rezerwatach Mujib i Dana. Pytamy w recepcji hotelu, jak dojechać do WJC. Wprawdzie pani kojarzy adres, ale nie bardzo potrafi powiedzieć coś bardziej precyzyjnego. Pytamy ją też, czy będzie nam mogła zamówić na następny dzień taksówkę do Mujib. Pani dzwoni do zaprzyjaźnionych taksówkarzy i ustala, że jeden z nich może nas zawieźć za 45 dinarów. Szczegóły mamy uzgodnić wieczorem. Wychodzimy z hotelu. Łapiemy trzy kolejne taksówki i żaden z taksówkarzy nie potrafi zlokalizować adresu WJC. Zrezygnowani wracamy do recepcji hotelu. Recepcjonistka dzwoni do biura organizacji i pyta o drogę. Potem zapisuje nam na kartce wskazówki dla taksówkarza. Z taką pomocą bez trudu docieramy do celu.
Okazuje się, że miasto w nowszych dzielnicach jest znacznie przyjemniejsze. Budynek WJC - mocno przeszklony i nowoczesny - położony jest w otoczeniu ładnych willi z dużą ilością zieleni. Jest tu cicho i przyjemnie. W środku młodzi ludzie prowadzą biuro informacyjne, sklep z lokalnym rękodziełem w bardzo dobrym stylu. Są tu też sale szkoleniowe, biblioteka i kafeteria. Szybko potwierdzamy zrobione jeszcze w Polsce rezerwacje. Potem schodzimy do kafeterii na jeden z tarasów widokowych. Siadamy przy stoliku. Przed nami wspaniała panorama miasta. Wreszcie mamy okazję do odpoczynku, a Amman pokazuje swoje całkiem przyjemne oblicze. Zamawiamy smakowite potrawy. Wszystko jest pięknie podane i świeże. Przy jedzeniu wpadamy na pomysł, żeby jeszcze dziś - jeśli tylko się uda - pojechać do Mujib i tam przenocować. Pracownik WJC sprawdza, czy są wolne miejsce noclegowe. Odpowiedź daje nam duży zastrzyk energii. Jeśli tylko uda nam się załatwić transport, możemy już dziś spędzić wieczór nad Morzem Martwym! Stromymi schodami, tak charakterystycznymi dla tego miasta, schodzimy w kierunku hotelu. Po drodze wymieniamy pieniądze, kupujemy owoce i napoje. W hotelu uzgadniamy z recepcjonistką, że taksówka może po nas przyjechać o 17.30. Do tego czasu możemy się chwilę zdrzemnąć.
O 17.00 schodzimy do recepcji, gdzie czeka na nas kierowca. Upewniamy się, że wie, gdzie jest Mujib reserve. Pan mówi dość dobrze po angielsku. Po drodze okazuje się, że pracował dla niemieckiej firmy, więc zna również trochę niemiecki. Wyjeżdżamy z miasta. Po drodze kierowca kupuje w maleńkim barze kawę dla siebie i dla mnie. Jest niezwykle aromatyczna i esencjonalna. Znakomita. Wyjeżdżamy poza miasto. Mijamy pola uprawne i plantacje. Widać, że to rolnicze zaplecze dla Ammanu. Do Madaby droga mija nam szybko. W Madabie kierowca pyta o Mujib. Kierujemy się prosto, wciąż drogą Królewską. Słońce schodzi coraz niżej i wraz z pasmem gór na horyzoncie tworzy fantastyczną scenerię. Okolica pustoszeje i robi się coraz bardziej dzika. Mijamy głębokie wąwozy, pniemy się w górę, aby po chwili zjeżdżać serpentynami w dół. Kierowca pyta o drogę kolejnych spotkanych ludzi. Wygląda to coraz bardziej dziwnie. Wg informacji z WJC powinniśmy być na miejscu po 1,5 godziny. Jedziemy już dwie i nic. Nie powiem, okolica jest fantastyczna i gdyby nie fakt, że nie spaliśmy całą noc, można by dostrzec w tej sytuacji pewien urok. Tym czasem wyprzedzają nas samochody wiozące beduińskie wesele. Jego rozochoceni uczestnicy strzelają na cześć młodej pary! Gdy zupełnie się ściemnia dojeżdżamy do zapory wodnej. Nasz kierowca jest przekonany, że to nasze miejsce docelowe. Ja jednak mam złe przeczucia. Wprawdzie mieliśmy nocować nad wodą, ale nie nad zaporą na rzece, a nad Morzem Martwym. Ot, taka mała różnica! Zapora jest pilnowana przez wojsko. Również oni są zdziwieni naszym pojawieniem się, a co gorsze nie mają pojęcia, gdzie jest Mujib reserve ... Sytuacja robi się nieciekawa. Jesteśmy gdzieś w górach na odludziu i nie bardzo wiadomo, dokąd jechać. Nasz kierowca upiera się, żeby jechać do miasta Al-Karak. Z mapy pamiętam, że miasto leży jeszcze dalej na południe, więc jadąc tam oddalamy się od naszego docelowego miejsca. W końcu wyjmuję schematyczną mapkę, którą wydrukowałam jeszcze w Polsce. Próbuję wytłumaczyć, że powinniśmy jechać w kierunku Morza Martwego. Teraz już jesteśmy pewni, że nasz kierowca nie ma pojęcia, gdzie jest rezerwat Mujib i od początku nie wiedział jak tam trafić. Pan postanawia jednak jechać do Al-Karak. To doprowadza mnie do wściekłości. Wrzeszczę na niego, kiedy kierowca usiłuje nam wmówić, że to my kazaliśmy mu jechać nad zaporę, która nota bene ma także w nazwie słowo Mujib. Tłumaczymy mu, że nie mogliśmy mówić o zaporze, bo nie wiedzieliśmy do tej chwili, że wogóle istnieje. Kiedy pan sugeruje, że będziemy musieli zapłać za dodatkowe kilometry, wpadam w szał. Tego już za wiele! Żądam, żeby zadzwonił do WJC i ustalił, gdzie ma jechać. Tak też robi i przez chwilę wydaje nam się, że wszystko jest już jasne. Ale ta sytuacja nie trwa długo. Kiedy w kolejnej miejscowości kierowca znów pyta o drogę wiadomo, że nie bardzo jest w stanie odnaleźć nasze wymarzone miejsce odpoczynku. Znów dzwoni do WJC, potem do recepcji w Mujib reserve, na koniec do swojego syna w Ammanie. Wszyscy usiłują mu pomóc.
Dojeżdżamy jakoś do Al - Karak, a stąd krętą drogą zjeżdżamy w kierunku Morza Martwego. Okolica wydaje się opustoszała. Maleńkie światła cywilizacji widać gdzieś daleko w dole. Po kolejnych długich kilometrach dojeżdżamy do głównej drogi. To już Droga Morza Martwego (Dead Sea Highway). Kierujemy się nią z powrotem do Ammanu. Po kilku minutach dostrzegamy tablicę reklamującą rezerwat Mujib. Wiemy już, że cel jest blisko. W końcu pojawia się most, przy którym, jak wynika z opisu w przewodniku, ma być centrum informacyjne rezerwatu. Teraz w nocy niewiele widać. Żołnierz z check pointu też - ku naszemu zdziwieniu - nie wie, gdzie jest Mujib chalet, czyli miejsce naszego noclegu. Czuję się, jak w matrixie. Kierowca, który pewnie też ma już nas dość, dzwoni do recepcji Mujib chalet. Mówi, gdzie jesteśmy i okazuje się, że gdzieś tu obok nas odchodzi szutrowa droga w kierunku Morza Martwego. Kierowca nie potrafi jej jednak odnaleźć i w końcu ktoś z chaletu, wyjeżdża po nas terenówką. Po ponad trzech godzinach kończy się nasza epopeja taksówkowa. I my i kierowca jesteśmy szczęśliwi, że mamy to już za sobą.
Chcemy znaleźć się we własnym pokoju. Jesteśmy ogromnie ciekawi, jak wygląda miejsce noclegowe pod co najmniej dwuznaczną nazwą szalet! Zjeżdżamy szutrówką kilkadziesiąt metrów poniżej szosy. Wysiadamy przy przeszklonym pawilonie. W środku panuje chłód. Klimatyzacja działa pełną parą. Sympatyczny pan z recepcji melduje nas, a kelner podaje chłodny sok. Opowiadamy pokrótce historię dzisiejszej podróży i nawet recepcjonista przyznaje, że kiedy nasz kierowca dzwonił do niego po wskazówki, nie bardzo potrafił się z nim dogadać. Cóż, jak widać problemy komunikacyjne wynikają nie tylko z odmienności języków. W końcu możemy udać się do naszego szaletu! I co tu dużo pisać, szalet nas urzeka! Jest to mały betonowy domek z zadaszonym tarasem, położony na wysokim brzegu Morza Martwego. Z tarasu rozpościera się przepiękny widok na morze rozświetlone blaskiem księżyca. Wokół cisza, jakiej dawno w tej podróży nie zaznaliśmy. Mamy wrażenie, że jesteśmy tu sami. Co za ulga, po tak ciężkim dniu. W domku znajduje się tylko jedno pomieszczenie - sypialnia z dużym łóżkiem, dwie małe szafeczki nocne i lodówka. Łazienka znajduje się w innym domku. Cały ten kompleks ma charakter campingu w bardzo dobrym stylu. Kąpiemy się, a potem siadamy na tarasie. Jest tu także hamak, który stanowi piękne dopełnienie całości. Siedzimy w ciszy, słuchając fal uderzających o brzeg, jemy owoce i delektujemy się tym miejscem. Cieszymy się, że zdecydowaliśmy się spędzić tu noc, zamiast męczyć się w Ammanie.
Dopiero rano możemy przyjrzeć się całej okolicy. Krajobraz, który jest wokół nas, jest zachwycający. Przed nami morze, wokół rudo - brązowe góry, przeciwległy brzeg zamglony i jakby przysypany piaskiem. Nie mamy zbyt wiele czasu na kontemplację otoczenia. Teraz szybkie śniadanie i wyruszamy do centrum informacyjnego rezerwatu po przeciwległej stronie szosy, skąd zacznie się nasza przygoda - wędrówka przez kanion Mujib. Centrum to dwa niewielkie pawilony i zadaszony taras - wszystko zawieszone na skarpie tuż przy wylocie kanionu do morza. Właśnie kiedy siedzimy na tarasie, odrywa się kawałek skarpy tuż przy centrum. Ciekawe jak długo jeszcze postoją te budynki zanim runą do kanionu? Centrum szefuje miły pan, który przyjmował nas wieczorem w recepcji szaletu. Żartujemy z nim, że jest tu najważniejszą i najwszechstronniejszą osobą. Pomału zbierają się ludzie, którzy wyruszą na szlaki w rezerwacie.
My wybraliśmy trasę wiodącą korytem rzeki, która wypełnia kanion. Dostajemy kamizelki ratunkowe i tak wyposażeni wsiadamy do jeepa, wiozącego nas na początek szlaku. Z nami wyruszają dwie starsze Amerykanki i dwóch Jordańczyków. Jest też przewodnik Ali. Na początku wspinamy się górską drogą, wiodącą przez księżycowy krajobraz. Mam wrażenie, że jesteśmy w wielkiej piaskowni. Do naszej grupy dołącza druga, złożona z przewodnika i młodych Izraelczyków. Teraz razem zmierzamy do kanionu. Stajemy przed wejściem do niego. Widzimy krystaliczną wodę, wartkim strumieniem obmywającą skały w różnych odcieniach czerwieni i brązów. Wchodzimy do rzeki. Okazuje się, że woda jest bardzo ciepła. Ostrożnie pokonujemy kolejne metry, stawiając stopy na śliskich głazach. Kanion, szeroki na kilka metrów i wysoki na kilkaset, zamyka się nad nami i pochłania nas. Urzeczeni podziwiamy fantastyczne kształty, które wyrzeźbiła woda, zanurzamy się po pas, aby za chwilę brodzić po kostki. Przewodnicy wskazują nam drogę wśród głazów. Z ogromną frajdą zjeżdżamy na naturalnych zjeżdżalniach, wpadając z impetem do utworzonych między skałami basenów. Wokół nas zmieniają się kolory i kształty. Natura zdaje się nie znać żadnych ograniczeń. Dochodzimy do miejsca, gdzie woda spada z ponad 20-metrowej skalnej półki. Tę wysokość będziemy musieli pokonać, zjeżdżając na linach. Przewodnicy szykują uprzęże i liny, po czym jeden z nich zjeżdża pod wodospadem. Teraz kolej na nas. Najpierw zjeżdżam ja. Asekurujący mnie z góry przewodnik dość sztywno trzyma linę, tak że nie bardzo mogę przyspieszyć zjazd. Kiedy trafiam w strumień wodospadu, woda przydusza mnie i nie pozwala oddychać. Chcę się szybko opuścić w dół, ale przewodnik trzyma linę "na krótko", więc niewiele mogę zdziałać. Sekundy dłużą się niemiłosiernie i mam wrażenie, że zaraz nie będę mogła złapać powietrza. Spadająca z góry woda, uderza z dużą siłą po ramionach i karku. Niewiele widząc, zjeżdżam na półkę skalną, która jest w połowie wysokości wodospadu. Druga część trasy jest łatwiejsza. W końcu ląduję w basenie pod wodospadem. Niesamowite miejsce! Ali wypina mnie z uprzęży i mogę teraz czekać na pozostałych. Jest czas na wesołe baraszkowanie przy wodospadzie. To lepsze niż jacuzzi. Gdy wszyscy są już na dole, ruszamy w dalszą drogę. Tu pokonujemy jeszcze kilka ciekawych miejsc, gdzie przejście zabezpieczone jest linami asekuracyjnymi, a woda tak głęboka, że można w niej płynąć. W dolnej części kanionu nurt uspakaja się. Kładziemy się na wodę, która niesie nas swobodnie w dół. Leżąc na plecach, możemy podziwiać skalne ściany kanionu. To wspaniały relaks! Po blisko pięciu godzinach wędrówki nasza trasa kończy się przy centrum informacji. Wszyscy są uśmiechnięci, a my zachwyceni tym, co przeżyliśmy. Zadowoleni żegnamy się z naszą grupą i idziemy do szaletu.
Teraz mamy czas na pełny relaks. Postanawiamy zażyć kąpieli w Morzu Martwym. Potwierdza się, że nie sposób w tej gęstej jak zupa wodzie, osiąść na dno. Po wyjściu na brzeg zbieramy sól, która w postaci wielkich kryształów osadziła się na kamieniach. Resztę popołudnia spędzamy siedząc na tarasie. Jesteśmy oczarowani miejscem. Dzień kończymy smacznym obiadem przygotowanym przez obsługę szaletu. Nazajutrz opuszamy Mujib, ale jesteśmy pewni, że będziemy tu często wracać w naszych wspomnieniach.