Kolejna objazdówka tuk-tukiem po okolicach. Zaczynamy od pięknego ogrodu botanicznego w Kandy. Daliśmy sobie nań trzy godziny, a mógłbym tam siedzieć zdecydowanie dłużej. Wypstrykaliśmy się zdjęciowo na maxa, przeżyłem wprost fotograficzny orgazm. Piękne, egzotyczne drzewa, kwiaty, palmy, skorpion z plastikowej butelki wypuszczony (do focenia za napiwek dla załogi ogrodu), przejście po wiszącym moście (stalowym niestety, a nie linowym), niezwykły ogród japoński, a nade wszystko i nade wszystkim – nietoperze. Narobiliśmy im zdjęć jak głupi w czapkę.
Potem odbyliśmy bardzo terenową podróż do buddyjskich świątyń rozsianych po okolicznych wzgórzach. Tuk-tuk naprawdę wiele potrafi; chwilami chcieliśmy grzecznie wysiąść, by niepozorna maszynka wjechała po stromiźnie, nie było jednak takiej potrzeby; trójkółka wyła niemiłosiernie, ale dziarsko parła pod górę. Świątynie okazywały się dość małe, niewystawne, bez przepychu. Każda z nich miała za centrum znaczny posąg Buddy oraz pagodę stanowiącą schronienie dla wiernych. Jedna świątynia była drewniana, inna murowana, osadzona na litej skale na szczycie wzniesienia. Najbardziej urokliwa była ostatnia, wprawdzie w remoncie, ale jeszcze nieodrestaurowana, przyjemnie stara i poszczerbiona zębem czasu. Wszystkie je zwiedzamy na – obowiązkowo – boso, co okazuje się wielką udręką, bowiem rozgrzane ostrym słońcem podłoże i nieprzyjemne skalne drobiny katują nasze stopy. I to nie jest przesada nadwrażliwca, tylko fakt. Jak faktem jest, że miejsca kultu Buddy można zwiedzać tylko bez butów, choć można pozostać w skarpetkach, i bez nakrycia głowy.
Odwiedzamy jeszcze wielonarodowościowy cmentarz żołnierzy służących pod angielską flagą, a poległych w czasie II wojny światowej. To bardzo schludne, zadbane, wyciszone miejsce. Groby ofiar pogrupowano wedle wyznań.
Zaliczamy też bardzo stromy podjazd do stóp wielkiego Buddy górującego nad miastem. Piękne widoki, mnóstwo przestrzeni.
Sri Lanka to kraj niezwykle sympatycznych, życzliwych ludzi. By zrobić komuś zdjęciem wystarczy spytać gestem bądź wprost zdjęcie zrobić i potem podziękować czy pomachać przyjaźnie ręką. Oni zawsze odmachują i odwzajemniają uśmiech. Ba! Często nawet dziękują za zrobienie im zdjęcia! U stóp wielkiego Buddy zaprzyjaźniłem się z niezwykle sympatyczną rodzinką. Były zdjęcia, uśmiechy, noszenie dziewczynki na ręce. Na koniec stała się rzecz, która wprawiła nas w małe osłupienie. Dziewczynka klękała przed nami i kładła ręce na naszych stopach. Czy to tylko oznaka zadziwienia białą skórą czy może gest ten coś znaczy dla wyznawców Buddy?
Ustalamy z naszym tuk-tuk drajwerem, że odwiezie nas jutro rano na dworzec, choć on usilnie starał się nakłonić nas do podróży jego wehikułem do Sigiriyi, gdzie zakładamy następny obóz, że posłużę się językiem alpinistów. Nic z tego. Raz, że drogo w porównaniu z autobusem; dwa, że sto kilometrów tuk-tukiem, nawet jeśli będziemy się zatrzymywać na „foto! foto!” i robić inne przerwy… nie, dzięki!
Trudno tu napić się dobrej kawy. Podobnie trudno jest z kupnem alkoholu. Tylko przez przypadek trafiliśmy na monopolowy. Były to dobrze schowane stoiska na tyłach „supermarketu”. Obraz, jak tam zastaliśmy, był dość osobliwy. Brudno, śmiecisto, do okienek za kratami (!) okrutna kolejka. Ale – uwaga! – jest też osobne stoisko dla obcokrajowców. Bez żartów. Miejscowy chciał tam kupić przede mną i odesłano go z kwitkiem. Ja kupiłem od razu, bez problemów, bez kolejki. Wyznam, że czułem się trochę nieswojo, bo jakże to tak? Oni u siebie, a na parszywych zasadach, a tu pan turysta traktowany o klasę lepiej. Żebym jeszcze miał zapłacić więcej za te zakupy… Nie, cena była taka sama. Eh…
Piwo tylko w butelkach o objętości 625ml. Lion, Carlsberg i Three Coins. Innych nie ma. Żadnych tam importowanych, żadnych tam w puszkach. No i jest stosunkowo drogie dla Lankijczyków. Oni raczą się raczej arrackiem pozyskiwanym z kwiatów palm kokosowych, takim niedrogim lankijskim whisky.
A! Wychowanie w trzeźwości musi tu być mocno wcielane w życie, bowiem nie dość, że trudno alkohol nabyć, to i w knajpach go na ogół nie uświadczysz (poza tymi nastawionymi na obcokrajowców), i sztajfa na ulicy nie zobaczysz, i nikt z otwartą butelką piwa koło ciebie nie podrepta. [jak się później okaże – tutaj się pija, czasem nawet sporo, tyle że w miarę dyskretnie]