Podróż Trzy miliony tuk-tuków... Sri Lanka - ...........



2010-02-16

Znalazłem tutejsze zioło! Dość niespodziewanie, nie wiedziawszy zupełnie z czym mam do czynienia. Niezła jazda!

Przybyłem tutaj z mocnym nastawieniem spróbowania wszystkiego, co jedzą tuziemcy. Czym bardziej egzotycznie dla Europejczyka, tym lepiej. Liczyłem głównie na jakieś robaczki czy inne obrzydlistwa. Niestety, niczego takiego na Sri Lance uświadczyć się nie da. Podstawa żywienia to ryż oczywiście, sos curry, kurczaki, hoppery, czyli coś jakby naleśniki, tyle że w kształcie miseczek (sic!), etc. A wszystko solidnie zaprawione pikantnymi przyprawami, o ile masz takie życzenie. Uwaga – cebula ma tutaj wyjątkowo ostry, mocny smak, ale za to nie cuchnie.

No dobrze. Spróbowałem już prawie wszystkiego, z wieloma rodzajami przekąsek, owoców i słodyczy sprzedawanymi na ulicy włącznie. Jestem wyznawcą opinii, że prawdziwa kuchnia narodowa jest na ulicy i tam należy szukać oryginalnych smaków. I nie mam żadnych oporów, póki co, by tam się stołować.

Jedna rzecz natomiast nie dawała mi spokoju. Sprzedaje się tutaj za grosze (ok. 50 naszych groszy dokładniej) małe zwitki liści z kilkoma kawałkami tajemniczego, naturalnego specyfiku w środku. Do tego często dołącza się różową pastę do smarowania liści. Miejscowi żują to długo, odgryzając po kawałku liści, by potem wypluć to bez skrępowania pod nogi.

Myśleliśmy: ok., pewnie jakaś forma gumy do żucia, środek pomagający uzyskać świeży oddech czy dbający o higienę jamy ustnej. Dość wydumane przypuszczenia, no ale… Kupiłem dziś takie zawiniątko. Pożułem dłuższą chwilę kawałek liścia i czegoś zdrewniałego ze środka, a że było to okrutnie gorzkie, wyplułem z niesmakiem. Nie minęły ze trzy może minuty, kiedy zawróciło mi się totalnie w głowie, a nogi stały się miękkie i bezsilne. Ki czort?!! No nie powiem, całkiem to przyjemne było obezwładnienie, ale bardzo trudne do opanowania. Po jakiejś pół godzinie zaczęło puszczać. Potem pojawiło się otępienie i ból głowy. Na szczęście zjechaliśmy do hotelu, a tu od razu rypnąłem się do łóżka. Godzinna drzemka pomogła mi wrócić do dobrej kondycji.

Zaintrygował mnie mocno ten dopalacz. Czyżby naturalna używka mająca zastąpić drogie dla przeciętnych Lankijczyków papierosy i alkohol? Legalny sposób na małe odurzenie? Wielce prawdopodobne. Przypomniało mi się, że jeden z kierowców autobusu całą drogę żuł ten specyfik, spluwając przy tym za okno. Faktycznie, jechał jakoś inaczej, niż reszta temperamentnych kierowców, wyraźnie bardziej wyluzowany i nieco spowolniony… A na pokładzie z setka pasażerów. Luzik.

[sprawdziłem po powrocie, był to (za wikipedią): Betel(lub pieprz żuwny) – rodzaj używki popularnej w krajach Dalekiego Wschodu (głównie Malezja, Madagaskar, południowa Azja). Składają sie na nią liście pieprzu betelowego, nasiona palmy areki oraz przyprawy i mleko wapienne. Ma działanie orzeźwiające, lekko podniecające i lecznicze – zabijając pasożyty i odkażając przewód pokarmowy. Ubocznym skutkiem zażywania betelu jest jednak barwienie zębów na czarno, a śliny na czerwono.W wyniku regularnego żucia mogą też wypadać zęby, następuje sztywnienie szczęki. Betel zwiększa ryzyko zachorowalności na raka jamy ustnej, astmę i prawdopodobieństwo ataku serca; na rzeczonego kierowcę, jak i na mnie działało to nieco inaczej, niż tu  jest napisane]

Zwlekliśmy się zatem ciemną nocą i punktualnie o 5.30 wsiedliśmy do vana, który powiózł nas do Horton’s Plains i miejsca zwanego World’s End. Miał być z nami jakiś Anglik, a nie było, było natomiast nieporozumienie względem płatności za wycieczkę, bowiem z Anglikiem mieliśmy dzielić koszt tejże. A że wydębiono od nas całą, niemałą kwotę, uznaliśmy że to ściema, żadnego Anglika nigdy nie było i zostaliśmy naciągnięci. Ku naszemu zaskoczeniu, po chłodnym pożegnaniu z kierowcą zjawił się jego szef, z którym umawialiśmy się co do wycieczki wczoraj. Przyznał, że to faktycznie jego wina i obiecał zwrócić część naszych kosztów. Niby ładnie się zachował, o pieniądze nam faktycznie się tak mocno nie ‘rozchodziło’, ale powiedzeniowy niesmak po całej sprawie pozostał.

Park, który był celem naszej wycieczki był pięknym, rozległym płaskowyżem położonym na wysokości dobrze ponad dwóch tysięcy metrów n.p.m. Miejsce miało charakter osobliwie górski; gdzieniegdzie roztaczały się rozległe, niesamowite panoramy; roślinność stanowiła dżungla pomieszana z połaciami różnorakich traw. Chwilami czułem się aż jak w Bieszczadach. No i ten widok z World’s End, wysokiego na 880 metrów urwiska. Nie pierwszy w życiu raz miałem dojmującą chęć skoczenia w oddaloną o zaledwie centymetry magnetyzującą czeluść. To zupełnie niesamowite, niewytłumaczalne dla mnie doznanie. Przecież kocham życie, że sypnę banałem. A jednak coś ciągnie przemożnie w dół. Dosłownie wciągająca ekspozycja! Podobną niezwykłość czułem na np. Kazalnicy w Tatrach. Chyba czas najwyższy zająć się poważnie także spadochroniarstwem… :)

Poranne mgły ustąpiły z wolna i dziewięciokilometrowa wędrówka robiła się jeszcze przyjemniejsza z każdym krokiem. Na koniec okazało się, że mamy dużo szczęścia. Kiedy wsiadaliśmy do vana, a było jeszcze przed południem, zaczął siąpić deszcz. Deszcz się wzmagał i nie opuścił nas już do końca dnia. Skutecznie utrudnił spacer po polach herbacianych, niestety. Pojechaliśmy do nieodległej, jednej z wielu fabryk herbaty, lecz rozpadało się tak okrutnie, że o przechadzce po stromych zboczach plantacji nie było mowy. Wypiliśmy tylko darmową, smaczną, choć nienadzwyczajną herbatę (laną chyba z wiadra, bo choć podaną w dzbanie, to w środku nie było śladu fusów czy choćby saszetki do zaparzenia).

W nocy miałem wyprawić się na Adam’s Peak, by doznać magii wędrówki z pielgrzymami po 5200 schodach i oglądania mistycznego wschodu słońca. Góra o poranku rzuca podobno fantastyczny cień na okolice. Nic z tego jednak nie będzie, bowiem teraz, gdy to piszę, a jest późny wieczór, za oknem rozszalał się prawdziwy armagedon. Rzęsista ulewa i bardzo porywisty wiatr. Może i miękka faja jestem, ale zaprawdę przeraża już to, co za oknem przytulnego hoteliku, a co dopiero wędrówka w taką pogodę. A już prawie uwierzyłem, że pora sucha jest naprawdę sucha i że nie spotka nas na Sri Lance kropla deszczu.

Wypada wreszcie wspomnieć, jeśli jeszcze tego nie zrobiłem, jak fantastycznie życzliwi i autentyczni w swej serdeczności są tubylcy. Ci ludzie są zwykle tak porażająco pogodni i bezinteresowni, że aż czasem ciężko mi to objąć moim ciasnym rozumkiem. Przecież tu bieda, syf, brak widoków na lepszą przyszłość. Powinno dominować zniechęcenie i pesymizm, a jednak nie! Szczerzą niewiarygodnie białe zęby w niewymuszonym uśmiechu, pozdrawiają nas i siebie wzajem, służą radą w każdej sytuacji, ba! – często sami, zupełnie o to nieproszeni starają się ułatwić nam życie tutaj. Pomijam oczywiście bardzo wąską grupę naciągaczy rozpuszczonych przez bogatych turystów. Generalnie zasada jest taka: im uboższy (a ubogi jest prawie każdy) Lankijczyk, tym więcej serdeczności i szczerego uśmiechu z jego strony. A pojawienie się białasa w np. autobusie pełnym rodowitych mieszkańców, wożenie się z nimi, jedzenie razem i próbowanie takiego życia, jakie oni na codzień wiodą, wzbudza zawsze falę dojmującej przyjazności i pozytywnego zainteresowania.

  • dsc_0527__4_
  • dsc_0532__4_
  • 239800 - Ohiya
  • 239801 - Ohiya
  • 239802 - Ohiya
  • dsc_0562__4_
  • 239804 - Ohiya
  • dsc_0595__2_
  • dsc_0596
  • 239807 - Ohiya
  • 239808 - Ohiya
  • dsc_0621__2_
  • dsc_0639__3_
  • 239811 - Ohiya
  • 239812 - Ohiya
  • dsc_0652__3_
  • 239814 - Ohiya
  • 239815 - Ohiya
  • 239816 - Ohiya
  • dsc_0666__3_
  • dsc_0673__3_
  • 239819 - Ohiya
  • dsc_0678__3_
  • dsc_0680__2_
  • 239822 - Ohiya
  • dsc_0686__2_
  • 239824 - Ohiya
  • dsc_0711__3_
  • dsc_0713__2_
  • dsc_0716__3_
  • 239828 - Ohiya
  • wie_czego_chce
  • sri_lanka_580