Kolejnym punktem obowiązkowym jest most na rzece Kwai. Jeśli mam być szczera…most jak most, choć okupiony jest ludzką krwią.
Kolejny przystanek to Hellfire Pass – Przełęcz Ognia Piekielnego – był to najtrudniejszy do wybudowania odcinek kolei Birmańskiej. Po dotarciu do przełęczy pierwszy raz zobaczyłam na własne oczy tak olbrzymie bambusy. Dla mnie to był szok! Oprócz bambusów zaatakował mnie koszmary żar z nieba. Tam nie było powietrza do oddychania. To był chyba przedsionek piekła! Szczerze mówiąc miałam dość i chyba pierwszy raz chciałam wracać do klimatyzowanego auta. Wróciliśmy!!! Dojechaliśmy do rzeki Kwai, gdzie wsiedliśmy na łódź, która dostarczyła nas do hotelu na rzece. Miejsce fantastyczne. Do tego miejsca powracam myślami bardzo często. Jeśli ktoś wybiera się w tamtą okolicę to gorąco poleca. Hotel jest wybudowany na tratwach, ktore znajduja sie na rzece. Nie ma tam zasięgu telefonów, bo jest w dżungli, nie ma elektryczności, brak ciepłej wody, jest za to zieleń, szum wody, cisza i czarna noc. Warto po całym dniu odpocząć w hamaku nad rwącą rzeką w świetle lampy naftowej. W nocy – nic nie widać, nie ma świateł, słychać jedynie szum wody i odgłosy dżungli – coś niesamowitego. W hotelu na rzece organizowane są przedstawienia tradycyjnych tańców, szczerze mówiąc widowisko przeciętne a muzyka – jakby kota zarzynali.
Fajniejszym miejscem jest wioska Mon, jest to plemię wywodzące się z Birmy i Laosu. Odwiedziliśmy szkołę, jaskinię z Buddą i słonie. Te słonie są kochane.