Jadąc stopem w stronę Polski przechodzimy pieszo granicę. Po stronie austriackiej pokazujemy nasze paszporty żołnierzowi, który nawet na nie nie patrzy. Zaniepokojone, że nie przybija nam pieczątek, i czy to się dla nas źle nie skończy, podajemy mu te paszporty, pokazujemy - ale pieczątka, pieczątka! - Od niechcenia, nie patrząc, stempluje...
Uff... idziemy ku stronie czechosłowackiej. Widzimy daleko przed nami czeskich pograniczników. Czujemy się jak u siebie - po tym całym Oriencie, arabskich zwyczajach, niezrozumieniu, po tym całym obcym, choć ciekawym świecie -wyciągamy do nich ręce, śmiejemy się
- Nareszcie w domu, witajcie! - wołamy!
- Halt! - słyszymy w odpowiedzi. Ich twarze są poważne, obce, w rękach karabiny... Zatrzymujemy się na miejscu. Podajemy paszporty, studiują je w milczeniu, potem dzwonią gdzieś, przychodzi kobieta, rewiduje nasze plecaki, wyciąga jedną parę brudnych, wełnianych skarpet, drugą... z obrzydzeniem odkłada, nie szuka więcej... Pokazuje, że możemy iść...
Trochę miny nam zrzedły na takie powitanie, no ale cóż... Dalej jedziemy pociągiem, Kali do Łodzi, ja do Kalisza, do rodziców...