Podróż Studencka wyprawa stopem na Bliski Wschód, 15.08–30.09.1973 - Przygotowania



Nasza grupa liczyła kilkanaście osób. Nie wiem dokładnie, bo prawie nigdy nie byliśmy razem, jeżdżąc autostopem dzieliliśmy się na grupki i spotykaliśmy się w umówionych miejscach, ale rzadko wszyscy. Oczywiście, nie było telefonów komórkowych :)

Żeby wyjechać, potrzebowaliśmy:

- jak najtańszego kosztorysu, nad tym pracował nasz kierownik wyprawy.  

- paszportów, o które mogliśmy wystąpić jako organizowana przez klub wyprawa

- promesy dolarowej*, która była warunkiem otrzymania paszportów 

- wiz do wszystkich krajów na Bliskim Wschodzie, oraz do Austrii, jako kraju tranzytowego

- szczepienia na cholerę (nie jestem na 100% pewna czy to o to szczepienie chodziło, ale chyba tak...)

- super oszczędnego ekwipunku  i wygodnego plecaka**

Koszt wyprawy (dla mnie) był taki (z pamięci, mogę coś pokręcić): 500zł za 100 dolarów, bilet na pociąg osobowy (najtańszy możliwy) Warszawa-Svilengrad, adidasy, dżinsy, słomkowy kapelusz, 50 zł na paszport studencki, niewielka suma na wizy. To wszystko. 


* W owych latach już o tyle łatwiej niż za czasów Żelaznej Kurtyny można było wyjechać za granicę, że mając udokumentowane środki na pobyt za granicą można było się starać o paszport pod warunkiem przyznania przez bank tzw promesy dolarowej. Dolary na czarnym rynku kosztowały 100 zł, w banku 50 zł. Jeśli bank wydał taką promesę, można było się starać o paszport, a z paszportem można było przed samym wyjazdem wykupić przyznaną walutę (kilka godzin w kolejce w banku...). Na wyjazd do Europy przyznawano 100 dolarów, na kraje pozaeuropejskie - do 150 dolarów. Ludzie najczęściej dokupywali na czarnym rynku dolary, i przewozili je z wielkim strachem, pomysłowo ukryte - posiadanie nieudokumentowanego pochodzenia waluty było karane, jedną z kar był zakaz ubiegania się o paszport!

A więc my złożyliśmy podania o 150 dolarów. Ja chciałam wziąć tylko 100 dolarów, bo na więcej nie stać było mojej rodziny, ale grupa poprosiła mnie, żebym wzięła więcej dla kogoś innego i tak zrobiłam. Oczywiście, to nie było legalne:)

** Nie miałam plecaka ze stelażem, jaki był wymagany na ten wyjazd. Kierownik żądał takiego plecaka, tłumaczył, że w gorących krajach musimy chronić plecy dla dobra wyprawy, bo każda choroba utrudniała jej realizację. Ale takich plecaków nie było w sklepach a jak były to kosztowały straszne pieniądze. Więc tata zrobił mi stelaż do mojego brezentowego plecaka z ... cienkiej dykty, którą przywiązał do rurek linką!

Plecak sprawiał się doskonale, mimo - jak będzie potem - ciężko poparzonych słońcem ramion i pleców, i mimo, że zgodnie z moją ówczesną hierarchią wartości w skład super oszczędnego ekwipunku musiała wchodzić moja ukochana książka do poduszki - Mały Książę (czego moi koledzy nie mogli mi wybaczyć...)