O ile fabryka płynnego złota, choć sama odremontowana, leży jeszcze w zniszczonej, zaniedbanej części Starej Hawany, o tyle kilka kroków stąd zaczyna się... zbyt słodka, jak na mój gust... typowo turystyczna starówka. Chociaż są to raczej kolorowe i czyste wysepki, niż jednolita całość.
Większość turystów dojeżdża tu autobusami zatrzymującymi się przy Plaza San Francisco zawdzięczającemu nazwę kościołowi wznoszącemu się w sąsiedztwie. My mogliśmy dojść do placu albo w miarę czystą, szeroką, biegnącą wzdłuż zatoki ulicą San Pedro, albo przedzierać się brudnymi uliczkami starówki. Oczywiście wybraliśmy drugą opcję.
Nie wiem... Coś magicznego... zdecydowanie magicznego... jest w tych ulicach. Może ten niewyobrażalny syf i zaniedbanie połączone z całym bogactwem codziennego ulicznego życia? Naprawdę można tu zwolnic. Poczuć się w innym świecie. Zapomnieć o wszystkim i cieszyć się z tych kilku dni w roku, kiedy człowiek może wyrwać się z pracy, domu, wszystkiego... i po prostu chłonąć wszystkimi zmysłami otaczający świat.
Tak mi się nostalgicznie napisało, ale kiedy próbuje wymyślić słowa i zdania, żeby opisać zatęchłe uliczki Starej Hawany, nic nie przychodzi mi do głowy. Jestem tam, widzę, czuję, dotykam... ale nie da się tego przelać na papier, czy wklepać w kompa, bo to świat, który nie istnieje nigdzie indziej!
Ot choćby taka scenka: smutne ulice, smutne domy i radosna salsa. Coraz głośniej i głośniej, aż w końcu dochodzimy. Na werandzie bez okien, przy ogłuszających dźwiękach kubańskiej salsy (trochę wolniejszej i bardziej namiętnej niż na przykład kolumbijska, czy meksykańska - tak zawsze twierdził Fernando - mój nauczyciel hiszpańskiego), jakaś parka całkowicie oddaje się rytmowi... własnych ciał. Półnagi koleś i dziewczyna w sukience, z rozwianymi włosami, za nic mają sąsiadów i przechodniów (szczególnie takich jak my) i żyją tylko tą chwilą. Kurcze... to naprawdę było piękne. Zdecydowanie lepsze niż "Dirty Dancing: Havana Nights".
--
Gloria mieszka pode mną, na siódmym. Razem ze swoją matką i synem oraz radiem i magnetofonem, które nigdy nie milkną. Do tego jeszcze przez jej mieszkanie przewalają się tabuny krewnych. Przyjeżdżają i wyjeżdżają. Kuzyni, siostrzeńcy, chrześniacy, wujowie, ciotki, szwagrowie, szwagierki, bracia, zięciowie, teściowie, sąsiedzi wujków, pasierbowie sióstr, narzeczone kuzynów, dzieci siostrzeńców oraz ich małżonkowie i potomstwo. Istna menażeria. Zjeżdżają się z całej Kuby: do lekarza, w interesach albo pokurwić się trochę. Zarobią parę dolarów, natychmiast je wydadzą, pomieszkają kilka dni i znikają. Pojawiają się następni. Mieszkanie Glorii to kompletny chaos. Kupa ludzi i wciąż ta muzyka. Na ful. Bolera, salsa, meksykańskie rancheras. "Kochałem cię, a ty mnie zostawiłaś. Odtąd wciąż ciebie szukam, choć ty nie chcesz mnie znać. Dlaczego każesz mi tak barrrrdzo cierpieć? Dlaczego, poooowiedz mi?" Muzyka musi być. Feliciano, Gloria Estefan, Luis Miguel, Mark Anthony, Ricky Martin, Ana Gabriel, La India, Rocío Dúrcal, Juan Luis Guerra. I rum. Dużo rumu. Za to pieniędzy nigdy nie ma. A raczej pojawiają się i natychmiast znikają. Potem znów są i znów ich nie ma. No i jeszcze papierosy. Kłęby dymu, salsa i rum. Tłumy ludzi. Wchodzą, wychodzą, jedzą, srają, zatykają klozet i w pół godziny zużywają te odrobinę wody, która rano pojawia się w zbiorniku. Później już cały dzień nie ma wody. To wszystko jest rodzina. Ogromna rodzina: biali, czarni, żółci, Mulaci, Indianie i wszystkie możliwe kombinacje.
Pedro Juan Gutiérrez, Tropikalne zwierze, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2005]
--
Kilka metrów dalej TA Hawana się skończyła. Weszliśmy na Plaza San Francisco, gdzie wszystko jest ładne. Obok wiekowego kościoła stoją eleganckie i drogie hotele, sklepy najdroższych światowych marek i błąkają się różowi turyści w koszulach w kwiaty, palmy i papugi... To Hawana z pocztówek i folderów reklamowych z odrestaurowanymi za ONZ'etowskie pieniądze kamienicami i pałacami. Nie wiem czy to przez kontrast z tą "normalną" częścią miasta, czy przez aż nadto staranną renowację, ale te kilka kwartałów kompletnie nie pasuje mi do reszty. Ja bym dla równowagi trochę to podniszczył. Na plus działają za to dziesiątki miejsc, które można tu odwiedzić. My z długiej listy wybraliśmy tylko dwa. Znaczy... ja wybrałem.
Casa de México lub Casa Benito Juarez - wyraz meksykańsko-kubańskiej, latynoskiej solidarności. Jak każdy przejaw propagandy - porażka. W zasadzie z tej wizyty, nie ukrywam, że oczekiwanej, nie pamiętam nic. No może oprócz arbol de la vida (drzewa życia) z Toluki, ale tylko dlatego, że objaśniałem Kobiecie co to takiego. A... no i oprócz dwóch (raczej na pewno), zdecydowanie urodziwych kurewek, czających się przy bramie, które przykuły uwagę chłopaków zdecydowanie bardziej niż podarki narodu meksykańskiego.
Z kolei następna casa - Casa de Africa - to miejsce, obok Museo de Ron, które odwiedzić trzeba. A przynajmniej wypada. W Casa de Africa zgromadzono przedmioty, które Fidel przywiózł ze swoich licznych podroży do Afryki, oraz te, podarowane mu przez delegacje i ambasady państw afrykańskich na Kubie.
Miłośnicy sztuki etnicznej powinni rozumieć jak może działać taki widok. To tak, jakby nagle znaleźć się na targowisku w Dakarze, Nairobi, czy innej Luandzie. Tyle że w wersji de luxe, bo wszystkie zgromadzone tu przedmioty, to najwyższa jakość i rewelacyjne wykonanie - od batików i innych zaczarowanych tkanin, przez większe i mniejsze rzeźby z najróżniejszych surowców, po całkiem użytkowe komplety mebli z hebanu. Ja mógłbym tu zamieszkać. Skazą (jak dla mnie) na tym cudownym afro-karaibskim krajobrazie, był stos słoniowych kłów, sprezentowany przez jakiegoś afrykańskiego satrapę-rzeźnika. Minusem tego miejsca jest też zakaz fotografowania. Jednak przy odrobinie uporu i pięknym uśmiechu i to jest do obejścia.
Natomiast zdecydowanie największą atrakcją Casa de Africa, okazała się doskonałych kształtów, hebanowa i lśniąca Mercedes - opiekunka wystawy na parterze... Najwyraźniej znudzona zorganizowanymi wycieczkami, lub brakiem jakichkolwiek wycieczek, na nasz widok od razu zajaśniała pięknym białym uśmiechem. OK, to taka mała ściema. Nie na nasz widok, ale na widok Popstera...
Kubanki rzeczywiście nie kryją się z uczuciami. Wystraszony Popsterek omal nie został schrupany żywcem przez Panią Muzealniczkę. W trybie natychmiastowym obwołała go swoim marido, czyli mężem i zaprosiła nas na dyskotekę w piątek. "Zajdźcie w piątek przed zamknięciem, to się dokładnie zgadamy. No i będziecie mogli też wszystko sfotografować, bo wtedy nie ma dyrekcji".
Na kolejnych piętrach nie było już tak zabawnie, choć Mercedes co chwilę przybiegała upewnić się co do wierności świeżo upieczonego "małżonka". Za to im wyżej, tym większe zdumienie wywoływało nasze pochodzenie. Na ostatnim pietrze, babka wprost nie mogla uwierzyć, że jesteśmy Polakami. Ostatnich spotkała jakoś pod koniec komuny i od tamtej pory, nie licząc kilku Węgrów i Czechów, nie było tu nikogo z Europy Wschodniej. Fajnie że są jeszcze miejsca gdzie jesteśmy, lub na powrót stajemy się egzotyczni.