2006-11-07

Wtorek zaczął się na lekkim kacu. Jeszcze nie przyzwyczailiśmy się do rumu, cygar i TuKoli - lokalnego substytutu deficytowej i oczywiście imperialistycznej coca-coli. Urszula i Łukasz nie zmienili zdania i zwinęli się z rana, zostawiając dobre wrażenie i książkę Janusza Głowackiego "Z głowy" z dedykacją na pamiątkę hawańskiego spotkania. Wczorajszego wieczoru wymieniliśmy się trochę literackimi upodobaniami i najwyraźniej losy Głowackiego skojarzyli z naszymi. Wielkie dzięki Kochani. Mocno się ubawiłem czytając o emigranckich przejściach Głowy, a przy okazji miałem lekturę na lot powrotny.

[kiedyś, szperając w sieci natknąłem się na relację Łukasza z ich wyprawy na Wyspę. Można ją znaleźć na torre.pl]

Po tropikalnym śniadanku i cygarze, (nie)zupełnie nowym zwyczajem zasiadłem sobie na schodkach domu Nelsona, by zapalić fajeczkę i popatrzeć trochę na życie ulicy Merced. To takie moje małe zboczenie... Lubię usiąść przed domem, na ławce, na schodach, na krawężniku... i trochę popodglądać. Widoki zawsze są ciekawe. Ludzie spieszący dokądś, lub snujący się zupełnie bez celu, dostawcy wszystkiego-co-potrzebne, nieśmiało przyglądający się i kłaniający sąsiedzi, a przez uchylone drzwi można nawet zajrzeć tam, gdzie niekoniecznie wolno. Takie nieszkodliwe podglądactwo.

Przy okazji, czasem, pouczające. Można się na przykład dowiedzieć, jak wygląda odrobaczanie hawańskich mieszkań. U nas woła się specjalistów, którzy przyjeżdżają dużym samochodem, w białych kombinezonach, maskach i z różnymi preparatami o niebezpiecznie brzmiących nazwach. A w Hawanie... przyjeżdża koleś na rowerku, odpala urządzenie wyglądające jak ogrodniczy odkurzacz do liści, tyle że działające w drugą stronę i wydmuchujące niesamowite ilości dymu, z jakiejś kosmicznej mieszanki paliwowej. Zasnute dymem mieszkanie zostawia się na jakiś czas, po czym wietrzy i wymiata zagazowane insekty. Nie wiem jaka jest skuteczność tej metody, ale domyślam się, że jej szkodliwość przekracza normy unijne...

--
Spaliny wydobywające się z rur wydechowych autobusów, które kopcą dymem, unoszącym się wprost na przechodniów. Smród smażonego tłuszczu dobiegający ze straganu, na którym skwierczą dwie patelnie, gdzie sprzedają jedzenie i napoje, no i ten zapach - ciężki, nieokreślony tropikalny fetor żywicy, gnijących zarośli, spoconych ciał, powietrza nasyconego zwierzęcymi, roślinnymi i ludzkimi zapachami, które konserwowane przez słońce wolniej się rozkładają i ulatniają.

[Mario Vargas Llosa, Święto kozła, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2003]
--

Przy okazji takiego rekonesansu można też kogoś przez przypadek poznać. Na przykład Ricarda...

Kiedy tak sobie siedziałem i perwersyjnie podglądałem przechodniów i sąsiadów, na schodkach sąsiedniego domu, jakiś koleś w otoczeniu zasłuchanej gawiedzi, brzdąkał coś na gitarze. Takie ładne, spokojne kubańskie sones. Dziwne, bo uliczny muzyk wydał mi się znajomy, a i on co chwilę mnie mierzył. Cholera... nie przypominam sobie żebym wcześniej był w Hawanie i raczej mało prawdopodobne żebyśmy spotkali się gdzieś indziej. (???) Już wiem! Wczorajszy wieczór w Hotelu Inglaterra...

- To ty tam grałeś??
- Sí amigo!

I tak właśnie, mało emocjonująco, poznałem Ricarda. Zamieniliśmy kilka zdań, bo jego angielski był zdecydowanie gorszy od mojego hiszpańskiego (oba właściwie nie istnieją), i wstępnie umówiliśmy się na wieczór.

Tymczasem reszta maruderów, po śniadaniu, prysznicu i zrobieniu się na bóstwa, była gotowa do wymarszu w miasto. Po leniwym poniedziałku, na dziś zaplanowałem dość intensywną marszrutę. W końcu nie często zdarza się bywać w Hawanie. Na pierwszy ogień poszło muzeum/fabryka rumu Havana Club. Ulka z Łukaszem gorąco zachwalali ten przybytek, a poza tym uznaliśmy, że czym się zatrułeś, tym się lecz i myśl o darmowej degustacji dodawała nam energii. Na marginesie dodam, że spacerek w pełnym słońcu, ogromnej wilgotności, dobiegających co chwila wyziewach portowych i na kacu, jest przedsięwzięciem bolesnym.

Museo de Ron przy San Pedro rzeczywiście robi wrażenie i warto tu zajrzeć. Już sam budynek fabryki może się podobać. Odremontowany, wśród zrujnowanych kamienic, zdecydowanie się wyróżnia. Choć jak na fabrykę, wydaje się dość mały. Czekając na przewodnika zasiedliśmy na cudownie ocienionym, kamiennym patio, z którego można przejść również do sąsiadującego z fabryką baru. Taka produkcja z konsumpcją w jednym. W barze przygrywała tradycyjna kubańska, trzyosobowa kapela. Przyglądałem się im przez chwilę i zastanawiałem się jak to się dzieje, że słyszę głos a żaden z muzyków nie śpiewa? Wtedy ją ujrzałem... Tuż za drzwiami, przy stoliku, cała w bieli, siedziała ogromna, wiekowa Murzynka, która męskim, leniwym głosem wtórowała grającym dziadkom.

Lubię zwiedzać muzea. Szczególnie niecodzienne. Jednak po wizycie w muzeum rewolucji jakoś straciłem zaufanie do kubańskich muzealników. Na szczęście na krótko.

Drogie i nastawione na dolarowych turystów Museo de Ron jest od początku do końca świetne. Ekspozycja... kto nie chciałby wiedzieć jak wygląda prawdziwa, porządna destylarnia? Cała linia produkcyjna, historia, ploteczki i ciekawostki. Rewelacyjni przewodnicy... no... przynajmniej Pierrot, czyli nasz przewodnik. Miała nas oprowadzać sympatyczna laseczka, ale w ostatniej chwili okazało się że, wpadła jakaś francuskojęzyczna grupa i podstawili nam Pierrota. We czwórkę plus cichy Holender zaczęliśmy obchód. Albo koleś jest wyszkolony, albo przypadliśmy mu do gustu. O początku się dogadaliśmy. Krótka informacja i jaja na temat Kuby... "bo przecież wy Polacy wiecie co i jak". Holender trzymał się z boku i zaraz po obchodzie się zawinął. My zostaliśmy z Pierrotem na degustacji i pogaduchach. Od słowa do słowa stwierdził, że jesteśmy w porządku i zaprosił nas na sobotę na imprezę.

- Jeszcze nie wiem gdzie, ale macie tu numer telefonu i zadzwońcie w piątek lub w sobotę koło południa.
- To twoja komórka?
- Nie, DJ'a, który będzie grał. DJ Ruso... Prawdziwy Rusek, ale jest niezły. Swoją musiałem sprzedać, bo nie mieściła się w kosztach.
- Za dużo rumu i palenia? Przecież dla Kubańczyków jest rum za kilka pesos.
- O nie przyjacielu... Kiedyś takiego spróbowałem. Kilka dni bylem chory. Nie polecam.

... i takie tam bla-bla-bla. Szkoda, że trzeba było ruszać dalej. A á propos Rusos. Wyczytałem gdzieś, że Kubańczycy nie polubili Rosjan, nie ze względu na komunę i reżim, ale podobno dlatego, że byli chamscy i aroganccy, nie umieli się bawić i... nie używali dezodorantów.

  • Hawana... Museo de Ron
  • Hawana... Museo de Ron
  • Hawana... Museo de Ron
  • Hawana... Museo de Ron
  • Hawana... Museo de Ron
  • Hawana... Museo de Ron
  • Hawana... Museo de Ron