Na miejscu czekał już na nas obiad: kurczak, smażone banany i ziemniaki, ryż, frijole (mój meksykański prześladowca), sałatki, desery... Słowem, obiad nie wyszukany, ale słuszne porcje. Czekali na nas również Ulka i Lukasz, bo umówiliśmy się na wieczorny wypad. Dziwnym zbiegiem okoliczności, podobnie jak Kobieta, Łukasz obchodził tego dnia urodziny, więc okazja była oczywista i zobowiązująca.
Umówiliśmy się na dziewiątą, bo Urszula przygotowała dla swojego faceta niespodziankę, którą była kolacja w restauracji La Guardia - jednej z najdroższych i najsłynniejszych restauracji w mieście, głównie za sprawą filmu "Fresa y chocolate", pokazującego sytuacje gejów na wyspie.
W nocne miasto ruszyliśmy około 22., po wysłuchaniu ostrzeżeń Nelsona gdzie się nie zapuszczać i czego nie zabierać.
Poszukiwania knajpy okazały się zadaniem niełatwym. Chcieliśmy czegoś kubańskiego i z muzyką na żywo, a tu wszędzie selekcja i zakaz wjazdu dla miejscowych. Ostatecznie, po naprawdę długich spacerach, siedliśmy w ogródku Hotelu Inglaterra - najstarszego hotelu w Hawanie. Była kapela... Było cuba libre... Było hawańskie powietrze... Wszystko czego potrzebowaliśmy do szczęścia.
Czasem, kiedy przy alkoholu spotykają się zupełnie obcy ludzie, bywa fajnie, a czasem drętwo. Tym razem było fajnie, śmiesznie, a nawet trochę refleksyjnie, bo i urodzinowa impreza, i nasze emigranckie marudzenie. Urszula, która niewątpliwie jest fanką latynoskich rytmów, co chwilę wyrywała Łukasza do tańca, a my opijaliśmy naszą pierwszą noc w Hawanie i kolejną rocznicę osiemnastych urodzin Kobiety.
Jedyną niedogodnością balowania w tym, zdecydowanie ekskluzywnym, ogródku byli żebracy, którzy nie byli w stanie zrozumieć, że po pierwsze nasza sytuacja finansowa nie pozwala nam na gesty charytatywne, i po drugie, że ich wykonania słynnej pieśni "Hasta siempre" wcale się nam nie podobają. A już na pewno nie na tyle, żeby za nie płacić. Kapela to co innego. Spisywali się świetnie, ale ci uliczni... Nie... Przecież od dawna wiadomo, że na ulicy to tylko hip-hop...
Gdy mimo ignorowania i odganiania (jedno i drugie jest trochę przykre... wiem, ale co nam pozostawało?), zza niewielkiego płotu nadal sączyły się rzewne melodie, postanowiliśmy, jak to się mówi, wziąć sprawy we własne ręce... przejąć inicjatywę... i zaintonowaliśmy "Sto lat" na sześć gardeł wypłukanych rumem, co dawało całkiem niezły efekt akustyczny. Przy okazji stało się zadość urodzinowej tradycji. "Stu lat" było jednak mało, więc przyszła kolej na klimaty stepowe (w tropikach jak znalazł), czyli "Hej sokoły" w wersji strasznej, acz skutecznej. Kolejny nocny trubadur machnął na nas ręka, na co, zgodnie ja i Lukasz, wystawiliśmy nasze po zapłatę. Dostaliśmy tylko szczery, choć niepełny uśmiech i dziadek się zawinął. Nasz talent docenił natomiast koleś siedzący obok, który po zażartej walce ze swoją partnerką, rzucił nam jedno peso. A może chciał zatkać nam usta?
Peso zostało na stole jako mizerny napiwek, dla mizernego kelnera, a my, bardzo okrężną drogą, przez Prado, Avenida del Puerto i San Pedro, będące przedłużeniem Maleconu, powlekliśmy się do naszej casa particular, gdzie dopiliśmy resztkę rumu, który zaczęliśmy przed wyjściem i pożegnaliśmy się z naszymi chwilowymi wspólnikami w podroży. Następnego dnia rano (w zasadzie, to już za kilka godzin), Urszula i Lukasz mieli zostawić Hawanę, perłę Karaibów, dla plaż na wschodzie Wyspy...