2006-11-05

I teraz, stojąc w kolejce do odprawy na hawańskim lotnisku ściskaliśmy je nerwowo w dłoniach. Z tego co dało się wypatrzeć z daleka, celnicy bardzo dokładnie analizowali zawartość wiz/kart, więc myśli o jakichkolwiek błędach nie pozwalały ustać spokojnie. Nie pozostało więc nic innego jak tylko... zapalić. Ale skąd ogień? Oczywiście od pracownika ochrony! A że na ścianach ogromne znaki zakazu palenia? Co tam. Nie chcesz - nie pal.

Szczerze powiedziawszy nigdy nie widziałem aż tak skrupulatnych celników - każdy paszport oglądali tak dokładnie, jak to tylko możliwe. Porównywali osobę ze zdjęcia ze mną. Prześwietlali, sprawdzali dane... ale mimo obaw wpuścili. Jeszcze tylko ponad godzinne oczekiwanie na bagaże, które dziwnym trafem nie wylądowały na taśmie, tylko ktoś je przywiózł na wózku, kiedy pewni byliśmy, że jak nic, zostały w Madrycie (Iberia jest znana, między innymi, z talentu do gubienia bagaży).

[Zapomniałem dodać, że w tym oczekiwaniu towarzyszyło nam dwóch Anglików, którzy lecieli z nami z Londynu. Do Hawany dolecieli tak nawaleni, że równie dobrze mogliby być w Santiago de Chile... i tak by nie zauważyli.]

Nie wiem dlaczego, ale te lotniskowe przygody zawsze działają mi na nerwy. Nic nie mogę na nie poradzić. Trzeba to przejść i zawsze jest upierdliwe, a jednak strasznie mnie to wkurza. Ale nic to... W końcu, bez większych problemów, się udało. Wymieniliśmy jeszcze kasę na te dziwne pesos convertibles [dla nieświadomych dodam, że na Kubie obowiązują dwie waluty: peso cubano dla Kubańczyków i peso convertible dla turystów - to tak w skrócie i uproszczeniu] i przywitaliśmy Kubę... a w zasadzie to Kuba przywitała nas w osobie Sergio, czyli właściciela domu, w którym mieliśmy się zatrzymać.

[Znów mała dygresja dla niewiedzących. Na Wyspie oprócz hoteli, hosteli i wszelkich typowych form zakwaterowania dla turystów istnieją jeszcze casas particurales, czyli normalne, prywatne domy (chociaż co do ich formalnej prywatności, nie mam pewności), których właściciele wynajmują pokoje turystom, na dość korzystnych warunkach - około 25 CUC (peso convertible) za noc za pokój.]

Z Sergio umawiałem się przed wyjazdem, żeby nie wychodził po nas na lotnisko, bo nie ma takiej potrzeby i jakoś sobie poradzimy, dlatego trochę się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem na kartce swojego maila... Uśmiechnięty, wąsaty Mulat zdziwił się natomiast trochę kiedy zobaczył naszą szóstkę (my + Anglicy), ale szybko rozwialiśmy jego lęki, wyjaśniając, że to tylko znajomi z samolotu, którzy dziwnym trafem mają zarezerwowaną chatę na tej samej ulicy i chcieliśmy wziąć dwie taryfy, żeby dojechać na miejsce.

Żebyśmy się nie zgubili, ani nie dali oszukać taksiarzowi, Sergio przydzielił nam do towarzystwa swojego syna, więc Krzyśka wysłaliśmy taksówką z Anglikami, bo prywatnym samochodem Kubańczycy nie mogą wozić obcokrajowców. (Tak wiem... trochę to poplątane... Sam zaczynam się gubić.)

OK... Kiedy Krzysiek odjechał, Sergio poinformował nas, że... plan się trochę zmienił. Nie możemy jechać do niego, bo przyjechała jego siostra i ma wolny tylko jeden pokój, ale... ma dla nas najlepsze (!!!) ze swoich mieszkań (tak powiedział). Trudno... co robić... Przecież się nie obrazimy. Jedziemy... 10... 15... 20... 30... 40... minut, a tu strasznie i dziwnie. Jak nic wiozą nas do lasu, zabiorą kasę i zakopią... Zawsze mam takie stresy w pierwszej taksówce, szczególnie kiedy plany nagle się zmieniają.

Oczywiście ani lasu, ani brutalnej zbrodni nie było. Dojechaliśmy na miejsce, zapłaciliśmy 25 CUC za taksówkę i czekaliśmy na naszego eks-gospodarza, coby rozjaśnił trochę sytuację. ...no i oczywiście na Krzyśka, który też musiał czuć się lekko zagubiony.

W oczekiwaniu trochę się rozgościliśmy, obejrzeliśmy bardzo przyzwoite pokoje, poznaliśmy nowego gospodarza - Nelsona i dowiedzieliśmy się, że... nie jesteśmy jedynymi Polakami w tym domu. Jakoś nie zrobiło to na nas wielkiego wrażenia, bo odkąd w Anglii w każdej knajpie i każdym sklepie jest polska obsługa, spotkania Polaków za granicą, już nie dziwią...

Po mniej więcej 20. minutach Sergio przywiózł Krzyśka i cały wzburzony rozwodził się nad jego inteligencja i głupotą Anglików (co też jakoś szczególnie mnie nie dziwi...) Okazało się, że chłopaki mieli jedynie... zdjęcie domu, w którym mieli się zatrzymać. Żadnego adresu (poza ulicą), telefonu... Nic! Biorąc pod uwagę, że wszystkie budynki w Starej Hawanie wyglądają nocą mniej więcej tak samo, zadanie odnalezienia właściwego domu na jednej z dłuższych ulic starówki, nie było zadaniem łatwym. Taksówkarz nie był w stanie, albo nie chciał pomóc, więc Krzychu zabrał Angoli do domu Sergia, którego adres mieliśmy i tam na migi wytłumaczył Miriam - żonie naszego niedoszłego-byłego gospodarza kto on taki i dlaczego tu jest. Ta jakoś ściągnęła małżonka, który zdziwił się widząc Krzyśka w niewłaściwym domu, ale po krótkich wyjaśnieniach odnalazł się w sytuacji, namierzył chatkę pijanych i zagubionych synów Albionu i odstawił ich pod drzwi Casa Juanita, a nam zwrócił Czwartego, tak żeby już wszystkie rachunki się zgadzały.

Gdy emocje już opadły... jak po wielkiej bitwie kurz... a my rozgościliśmy się w pokojach, z nocnych wojaży wrócili nasi polscy współlokatorzy - Ula i Łukasz - parka mniej więcej w naszym wieku, która, niestety, wywarła na nas niezbyt ciekawe pierwsze (!!!) wrażenie. Choć nie ukrywam, że hiszpański Urszuli wzbudzał mój zachwyt (jak zresztą hiszpański wszystkich, którzy w przeciwieństwie do mnie, potrafią mówić a nie dukać w języku Cervantesa).

Po krótkiej wymianie uprzejmości i informacji, po 30. godzinach w drodze, poszliśmy spać, okryci jedynie prześcieradłem, które i tak lekko ciążyło w upale tropikalnej nocy w Casa de Nelson, przy Calle Merced 14 w Starej Hawanie na Kubie... Sueños dulces... Słodkich snów...