Po koncercie, zgodnie z tradycją, poszliśmy na Malecón, gdzie czekały na nas dziewczyny i piwo, czyli wszystko to, co jest potrzebne, by impreza była udana. Ale tak zupełnie poważnie, kiedy tylko doszliśmy do knajpy na Maleconie, jak spod ziemi wyrosły dwie wczorajsze miłostki chłopaków - Osmar i ta druga... ładniejsza.
Szczerze mówiąc, po opowieściach, jakie nieustannie powtarzali Krzysiek i Popster, nie spodziewaliśmy się ich dziś spotkać. I to w tak doskonałych i przyjaznych nastrojach.
Oczywiście laski obcałowały nas, co wprawiło Kobietę w niemałą konsternację i zajęły zarezerwowane wczoraj miejsca... na kolanach chłopaków. Na nic zdały się ich wykręty i udawana obojętność. Raz upolowanej zwierzyny, dziewczyny nie zamierzały wypuścić. Mało tego, kiedy Popster, w desperacji, odwołał się do ostatecznego argumentu - braku kasy, Osmar rzuciła się na niego ze łzami w oczach upierając się, że nie o pieniądze jej chodzi... Ja oczywiście musiałem to wszystko tłumaczyć, co też było dość zabawne. Laski, zamiast pytać się od razu mnie, najpierw prosiły Kobietę o pozwolenie na "wypożyczenie" mnie. Za każdym razem.
Krzysiu natomiast, ostentacyjnie olewał "swoją" piękność w ramach rewanżu za minioną noc, co wyraźnie wprawiało ją we wściekłość. Miarka się przebrała, kiedy wziął numer telefonu od koleżanki Osmar. Piękna Murzyneczka eksplodowała. Zaczęły się wyrzuty i pretensje, że "może i owszem ma męża i może puszcza się za pieniądze, ale to jeszcze nie powód, żeby traktować ją w taki sposób..." itp, itd. Normalnie telenowela! Czekałem tylko, kiedy Krzychu wyhaczy liścia. Jakoś mu się upiekło, ale dziewczę, kręcąc zgrabnym tyłeczkiem w najbardziej prowokujący sposób, oddaliło się do małżonka siedzącego kilka metrów dalej. Więcej się nie pojawiła.
Znienacka pojawiło się za to trzech kumpli Ricarda z jego rodzinnego Oriente. Trzech kumpli z gitarami. I dali świetny koncert. Za free. Choć przez chwilę wydawało mi się, że jednak oczekiwali jakiejś kaski, ale Rychu coś im wytłumaczył, bo dalej grali wyraźnie mniej popisowo, a bardziej z serca. Kiedy odeszli w noc, Ricardo wyznał nostalgicznie, że, jego zdaniem, szef tej grupy, a jego bardzo bliski przyjaciel, to najlepszy gitarzysta jakiego zna.
--
Noc jest żywiołem Hawańczyka. Jest ołtarzem, na którym sam siebie składa w ofierze, jak dziwka - nagi i otwarty.
[Zoé Valdés, Oddałam Ci całe życie, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 1999]
--
Nie było to ostatnie spotkanie z muzyką tego wieczoru. Zaraz po egzotycznym tercecie, zaatakował nas duet raperów, którzy twierdzili, że Orishas [moim zdaniem najlepsza kubańska grupa; kilka klipów poniżej] to przy nich pionki... komercyjne pionki, a oni grają prawdziwy old school. Mało tego, gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, gorąco zapraszali nas na swój koncert do... Sopotu.
W pierwszej chwili pomyślałem, że goście ściemniają, ale w sumie... Nadbałtycki zdrój jest może znany, ale czy aż tak, by jego sława dotarła do kubańskich ulicznych old schoolowców? Nie sądzę.
--
No canto por cantar, canto por no llorar...
(Nie śpiewam, żeby śpiewać, śpiewam, żeby nie płakać...)
[Orishas, ¿Qué pasa?, Emigrante, EMI 2002]
--
Kiedy zaczęliśmy się zbierać, dopadła nas jakaś głupawka - zaczepianie przechodniów, popisy rowerowe, itp. Urządziliśmy sobie też nocną sesję zdjęciową na Starówce i na murku zatoki.
Ricardo uznał, że skoro jutro wyjeżdżam, nie ma sensu ze mną gadać i zajął się nauką hiszpańskiego chłopaków. Ze skutkiem raczej umiarkowanym.
Na chwilę, we wspomnieniach, wróciła do nas Mercedes, kiedy na drugim brzegu zatoki wypatrzyliśmy i usłyszeliśmy dyskotekę el Morro - największą hawańską dyskotekę pod gołym niebem. Podobno najlepsze miejsce na rwanie chicas. Tak przynajmniej twierdził nasz przewodnik po nocnym życiu miasta.
Ostatni przystanek na trasie powrotnej stanowiła, jak zwykle, ławeczka nad zatoką, tuż pod domem. Na dopicie zaopatrzyliśmy się w Bucanero Fuerte (mocne) z maszyny do napojów stojącej przy sklepie z częściami samochodowymi vis-a-vis "naszej" ławki. Było to przedsięwzięcie o tyle niełatwe, że kubańskie maszyny rządzą się sobie tylko (i Kubańczykom) znanymi zasadami. Wyjęcie kilku browarów zajęło nam co najmniej pół godziny. Bez Ricarda w ogóle chyba byśmy sobie nie poradzili. Coś szeptał, głaskał, delikatnie przyciskał i celebrował wrzucanie każdej monety i banknotu.
Na murku odwiedził nas znajomy policjant, który tym razem był przemiły. Nie chciał piwa ani cygara, bo "był na służbie", ale pogadał po przyjacielsku z Ricardem, niczego się nie czepiał, nie legitymował. Zapytał nas jak nam się podoba i nawet posmutniał na wieść o naszym wyjeździe.
W trakcie późniejszej rozmowy, Ricardo powiedział nam, że pierwszego wieczoru policjanci uczynili go odpowiedzialnym za nasze bezpieczeństwo i jeśli cokolwiek by nam się stało (nie ważne czy bylibyśmy z nim, czy nie), on pierwszy by za to oberwał. Jak widać kubańskie władze troszczą się o bezpieczeństwo turystów wszelkimi dostępnymi środkami. Szkoda tylko, że cudzym kosztem...
W podziękowaniu za ofiarną służbę na rzecz pokoju między narodami i naszego świętego spokoju, Krzysiek podarował Ricardo swoja koszulkę "Polska", którą nakładał (znane z autopsji) tylko na najważniejsze mecze siatkarskie! W zamian Popster zażyczył sobie Milagros (rower, dla przypomnienia), z której, z racji problemów logistycznych, zrezygnował na rzecz wyjściowych mokasynów Ricarda. Te jednak okazały się za małe...
W sumie moglibyśmy się tak wygłupiać jeszcze długo, ale poranek zbliżał się nieubłaganie, a alkohol zaczynał z nas parować. To przykre, ale ostatnia noc w Hawanie dobiegła końca...