Podróż Hawana... Niezwykle piękna staruszka - Hawana [25]



2006-11-11

Sobota... Co tu dużo gadać? Była najmniej przyjemnym dniem pobytu - ostatnim. Niby mieliśmy całą masę czasu, ale świadomość, że to koniec, zawsze wpływa na człowieka dołująco.

Po śniadaniu i pakowaniu, wybraliśmy się na ostatni, długi obchód miasta. Nie ma sensu o tym pisać, bo wszystko już "widzieliście".

--
Hawana ma to do siebie, że im lepiej ją znasz, tym bardziej ją kochasz. Nigdy się nie nudzisz, zawsze wydaje się piękniejsza, za każdym razem czeka na ciebie nowa pokusa, rozpływająca się w twoim sercu jak miód. Choćby Hawana rozpadła się na kawałki, choćby umierała z rozpaczy, zawsze pozostanie Hawaną. Jeśli zaś przemierzasz czarodziejską Hawanę zaklętą w książkach, które dla niej napisano i, zamiast po niej spacerować [...], pieścisz ja w swoich myślach jak cierpiącą lunatyczkę, jeśli w niepewności i poczuciu winy towarzyszącym wygnaniu dręczysz się niemożliwością [...], wtedy rozumiesz, że Hawana, mimo całego cierpienia, wciąż może być miastem miłości.

[Zoé Valdés, Oddałam Ci całe życie, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 1999]
--

Wpadliśmy do Inglaterry na piwko i do Fin de Siglo odwiedzić Roberto "Krętacza", tylko po to, by mu wypomnieć, że kawa w sklepie kosztuje nie 20, ale 15 CUC...

- Co z tego? I tak jesteś piątkę do przodu... i daj zapalić, a najlepiej daj mi tę zaczętą paczkę. I tak dzisiaj lecisz, więc kupisz sobie na lotnisku. Ja mam już dość tego tutejszego siana. Żałujcie, że nie byliście wczoraj na imprezie, było świetnie...

Słowotok w najczystszej postaci. Zagadać przeciwnika na śmierć. Wyraźnie przećwiczona i dopracowana taktyka. Niech mu tam... Przynajmniej się pośmialiśmy.

Po powrocie z kilkugodzinnego spaceru, w domu czekał na nas Nelson z zamówionymi wcześniej cygarami. Oczywiście Cohiba i oczywiście originales. Tym razem wzięliśmy grube, wielkie faje w ładnych drewnianych pudełkach. Rzecz jasna na pokaz, a nie do palenia, bo moja słabość do tytoniu nie obejmuje cygar. A co?!? Czasem można przyszpanować:-)

W drodze na wieczorny występ, pożegnał się z nami Ricardo. Na szczęście było to krótkie i zdecydowane pożegnanie. Cholera... Mimo granic, barier językowych, różnic kulturowych... człowiek jednak szuka i, co najdziwniejsze, znajduje wszędzie bratnie dusze. I mimo że nigdy się nie spotkamy (choć żywimy nadzieję), raczej nie napiszemy (no bo o czym?) i wkrótce (prawie) zapomnimy, to na każde wspomnienie Hawany, przed oczami stawał mi będziesz Ty Ricardo - Amigo mío...

Koło dziewiątej przyjechała nasza taksówka i po czterdziestu minutach byliśmy znów na lotnisku José Martiego. Wyjątkowo szybki check-in, choć niestety objęty specjalną, ukrytą opłatą celną w wysokości 25 CUC. Za co? Nie mam zielonego pojęcia. Za to, że zostawiamy kubański "raj"? Być może.

Babeczka, która nas odprawiała, była bardzo zdziwiona, że nie potrzebujemy wiz ani na międzylądowanie w Madrycie, ani na lądowanie w Londynie. Nie chciała też chyba zrozumieć, że Varsovię chwilowo odpuszczamy i w Londynie wysiadamy na dobre. W tym momencie, po raz kolejny pomyślałem sobie, że świat bez granic to jednak rewelacyjna sprawa. Poza tym, dostaliśmy najlepsze możliwe miejsca na długi, nocny lot - zupełnie na końcu, w rzędzie przy oknie.

Odprawa paszportowa poszła też zadziwiająco szybko. Obyło się bez dokładnego oglądania i prześwietlania paszportu. Tym razem celniczkę zadowoliła odpowiedź na pytanie "jak udały się   wakacje na Kubie?". Owszem, udały się. Tylko trochę krótkie. Ale nic to... Zdążyliśmy przed Fidelem, a taki był plan...

KONIEC

--
[...] tęsknić [...] nade wszystko do zapachu Hawany - nieopisanego, nieznośnego, wiecznego. Jest to aromat tak zmienny, a zarazem tak kuszący, że mógłbym porównać do niego tylko zapach ciała Cuquity Martinez i woń policzków swojej córki Marii Regli.

[Zoé Valdés, Oddałam Ci całe życie, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 1999]
--