Podróż Hawana... Niezwykle piękna staruszka - Hawana [22]



2006-11-10

Koleś zaczepił nas zachęcając do kupna którejś z jego absolutnie tandetnych rzeźb, przedstawiających Indian, orły i inne przyrodnicze ciekawostki, ale widząc nikłe zainteresowanie, szybko ściszył głos i zmienił ofertę: cygara? kawa? a może zioło? Za cygara i zioło podziękowaliśmy, ale kawa pobudziła zmysły Kobiety.

- W sklepie za taka paczkę zapłacicie 20 CUC, ja sprzedam wam za 15. Świetna okazja.
- Może być za 10?
- Słuchaj, hermano, z czegoś muszę żyć. To nie UNESCO, tylko biznes...
- Trudno. Pij sam.
- OK. Ale do dupy z takim targowaniem. Dorzuć chociaż papierosa.

Tak sobie staliśmy i rozmawialiśmy o pierdołach i od słowa do słowa, zupełnie niechcący, jak to zwykle bywa, zaczęły się pytania "skąd?", "dlaczego?", itp. Kiedy Roberto Nunez Junior, bo oczywiście w pełni się przedstawił, usłyszał, że jesteśmy z Polski, tylko pokiwał głową. Bynajmniej, nie współczuł nam historycznego dziedzictwa komunizmu, ale zimy. Okazało się, że Roberto ma żonę Norweżkę (wyjątkowo urodziwą... nie tylko jak na Skandynawkę i koło ratunkowe Kubańczyka) i śliczną, wiecznie opaloną córeczkę, mieszkające w Oslo. Nie, nie.. Żadne dramaty i rozstania, detektyw Rutkowski i porywane ojcom dzieci. Po prostu gość nie był w stanie znieść półrocznej skandynawskiej zimy.

Przez jakiś czas próbował, ale z roku na rok było coraz gorzej. Postanowił więc na zimę wyjeżdżać do Madrytu, ale tam znów dopadł go hiszpański rasizm, który (tak na marginesie), jak słyszałem już z kilku źródeł, jest okrutniejszy wobec hiszpańskojęzycznych, jakby nie było, i w większości białych Latynosów, niż wobec "właściwych kolorowych".

--
Zmiłuj się nade mną Panie, jestem Kubańczykiem!

[Carlos Eire, Czekając na śnieg w Hawanie, Wydawnictwo Zysk i s-ka, Poznań 2005]
--

Ostatecznie Roberto spędza zimę na Kubie, a latem jedzie do rodziny. Smutne i raczej kosztowne.

Na pocieszenie zabawny fragment książki kubańskiej, emigracyjnej pisarki Zoé Valdés "Cud w Miami", który jakoś tak mi się z nim skojarzył...

--
Dziennik Chryzantema Dupino w Pensylwanii

Dwunasty sierpnia
Dziś przeniosłem się do mojego nowego domu w Pensylwanii. To skromy, ale wygodny dom, z kominkiem w każdym pokoju. Kominki są bardzo romantyczne! Marzyłem o takim romantycznym i spokojnym miejscu. Jakiż tu spokój! Wszystko tu jest higieniczne, ładne i przytulne... Góry są takie majestatyczne! Aż trudno mi usiedzieć w miejscu, mam ochotę bez przerwy podziwiać górskie szczyty, całe w śniegu. Jak dobrze, że uwolniłem się w końcu od upału, wilgoci, ruchu ulicznego, huraganów i tego ciągłego kubańskiego podrygiwania. Miami?!?! To jest życie. Życie w świętym spokoju z dala od błędów.

Czternasty października
Pensylwania jest najpiękniejszym miejscem, jakie widziałem w życiu. Liście drzew miały już wszystkie odcienie czerwieni, były pomarańczowe, złote i srebrzyste, a jak pachną! Cudownie jest oglądać cztery pory roku. Wyszedłem na spacer do lasu i po raz pierwszy w życiu widziałem jelenia. One są takie zwinne, takie eleganckie... to jest jedno z najwspanialszych zwierząt, jakie Bóg stworzył. To jeden z Jego najlepszych pomysłów. Nie wątpię, że to ma coś wspólnego z rajem. Mam nadzieję, że wkrótce spadnie śnieg. To jest życie. Słodkie i przyjemne.

Jedenasty listopada
Niedługo rozpocznie się sezon polowań na jelenie. Nie mogę sobie wyobrazić jak człowiek może chcieć zabić to naprawdę boskie stworzenie. Nadeszła zima. Przypomina delikatną melodie delikatnego cudzołóstwa. Mam nadzieje, że wkrótce spadnie śnieg. To jest życie. Życie w miłości bliźniego. Bez zazdrości i politykierstwa.

Drugi grudnia
W nocy spadł śnieg. Obudziłem się i zobaczyłem krajobraz przykryty białą kołderką. Jak na pocztówce... albo w filmie. Wyszedłem żeby odśnieżyć schodki i ścieżkę przed domem. Tarzałem się szczęśliwy w śniegu, potem urządziliśmy sobie z sąsiadami bitwę na śnieżki. Wygrałem. Kiedy przejechał pług musiałem znowu  odśnieżyć. Co za piękne zjawisko - śnieg! Jak kulki bawełny fruwające wolno w powietrzu. Jakie to wspaniałe miejsce. W Pensylwanii to jest życie. Takie, o jakie chodziło starożytnym Grekom. Sztuka i zabawa.

Dwunasty grudnia
Znowu w nocy padał śnieg. Jestem zachwycony. Pług znów zapaskudził mi ścieżkę. No, trudno, co mogę poradzić, i tak miałem uprzątnąć kupy tych nielicznych ptaków, które nie odleciały, bo im się nie chciało. To jest życie.

Dziewiętnasty grudnia
W nocy znów padał śnieg. Nie mogłem do końca odśnieżyć ścieżki, bo znowu przejechał pług, i teraz nie mogę wyjść do pracy - drzwi się nie otwierają pod naporem zlodowaciałego śniegu. Trochę jestem zmęczony odgarnianiem śniegu, który chyba nigdy nie przestanie padać. Co za życie!

Dwudziesty drugi grudnia
W nocy dla odmiany spadł śnieg, albo raczej to białe gówno. Ręce mam poharatane, całe w pęcherzach od łopaty. Wydaje mi się, że ten pług obserwuje mnie zza rogu i czeka, aż odśnieżę, żeby ruszyć w trasę. Kurwa jego mac! Życie tutaj w zimie jest gówno warte.

Dwudziesty piąty grudnia
Wesołych świąt, całych w bieli! I to, kurwa, naprawdę całych w bieli, bo pełno tu tego białego gówna, żeby to szlag trafił! Jak dorwę tego skurwysyna, kierowcę pługu, to przysięgam - własnymi rękami zaduszę. Nie rozumiem dlaczego nie posypują ulic solą, żeby się szybciej roztapiał ten jebany lód.

Dwudziesty siódmy grudnia
W nocy znów srało na biało. Już trzy dni jestem uwięziony w domu. Wychodzę tylko po to żeby odśnieżyć, po tym, jak przejedzie pług. Nigdzie nie mogę wyjść przez te zasrane śnieżyce. Samochód stoi zakopany pod kupa błotnistego śniegu. W wiadomościach powiedzieli, że wieczorem ma spaść jeszcze dziesięć cali. Nie do wiary!

Dwudziesty ósmy grudnia
Ten obłąkany spiker z wiadomości się pomylił! Nie spadło dziesięć cali śniegu. Spadły trzydzieści cztery cale! Pierdolona biała sraka. Jak tak dalej pójdzie, to to wszystko nie zdąży się do lata roztopić. Okazało się, że pług się popsuł gdzieś niedaleko, i ten pojebany kierowca przyszedł pożyczyć ode mnie łopatę. Bezczelny! Powiedziałem mu, że połamałem już sześć przy próbach odgarnięcia lodu, który zostaje po jego pługu. Walnąłem go łopatą przez łeb. Zasłużył sobie, gównojad jeden.

Czwarty stycznia
Wreszcie dzisiaj udało mi się wyjść z domu. Pojechałem kupić coś do jedzenia i jakiś pierdolony jeleń stanął mi na drodze i go zabiłem. Kurwa mać! Naprawa samochodu będzie mnie kosztowała trzy tysiące dolarów! Nie rozumiem, dlaczego myśliwi nie wytłukli ich wszystkich w zeszłym roku. Ja bym sobie z nimi poradził. Sezon polowań powinien trwać cały rok. Pierdolona kraksa.

Piętnasty marca
Poślizgnąłem się dzisiaj na lodzie, który ciągle jeszcze leży na ulicach tego pierdolonego miasta, i złamałem nogę. Jakbym miał bazookę, strzeliłbym sobie w łeb. Koszmarni Eskimosi. W nocy śniło mi się, że sadzę palmy.

Drugi maja
Jak tylko lekarz zdjął mi gips, zaprowadziłem samochód do warsztatu. Mechanik powiedział, że wszystko jest przerdzewiałe od spodu z powodu kurwajegomać soli, którą obsypali tu ulice. Kto, do kurwy nędzy, wpada na takie pomysły?!?! Nie znają bardziej cywilizowanych sposobów roztapiania lodu?

Dziesiąty maja
Przeprowadzam się z powrotem do Miami. Tam to dopiero się żyje! Cudownie! Ciepło, wilgoć, ruch uliczny, huragany i Kuba. Jak słowo daje, każdy, komu strzeli do łba pomysł, żeby zamieszkać w jakiejś jebanej Pensylwanii, odciętej od świata, odgrodzonej lodem, musi być porządnie rąbnięty, prawdziwy szaleniec ze śniegiem zamiast mózgu. W Miami to dopiero jest życie!

[Zoé Valdés, Cud w Miami, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2004]
--

...czyż nie rewelacyjne? Prawdziwy cud w Miami!

Oprócz handlu wszelkim dobrem, Roberto, jak przystało na porządnego Kubańczyka, zabawia się również w muzyka. Co prawda nie do końca mu wierzę, ale twierdził, że jest członkiem legendarnej (i to naprawdę przez duże "L"), grupy Reyes de la Calle... Królowie Ulicy - jednej z pierwszych i najważniejszych kapel kubańskiego, hip-hop'owego undergroundu...

Oczywiście nowy kolega zaprosił nas na wieczór do knajpy, gdzie miał odbywać się jakiś koncert, ale jako że było to gdzieś w Vedado, czy na Miramarze, w każdym razie daleko, darowaliśmy sobie. Choć Roberto mocno nalegał, zapewniał świetną zabawę i opiekę.

W drodze powrotnej poszperaliśmy jeszcze trochę po sklepach na Obispo. Jednak tu nie towary, a obsługa jest największą atrakcją. W Longina - podobno jednym z najlepszych sklepów muzycznych na Kubie, który już podczas poprzednich zakupów okazał się być wyjątkowo nędzny, chcieliśmy sobie kupić koszulki. Przejrzeliśmy skromna ofertę i, najpierw cierpliwie czekając, później dając wyraźne znaki, a w końcu "psssykajac" dopominaliśmy się asysty którejś/któregoś z ekspedientek/ekspedientów, zajętych piciem browarów i flirtowaniem przy kasie.

Gdy w końcu jeden z kolesi z ogromnej ekipy łaskawie podszedł do nas, zapytaliśmy o większe rozmiary kilku modeli występujących tylko pod literka "s". W odpowiedzi usłyszeliśmy tylko (!!!) "no"... i koleś wrócił do imprezy.

Po chwilowym szoku, daliśmy sobie spokój z zakupami i wróciliśmy do domu na, jak zwykle, pyszny obiad.