Podróż Hawana... Niezwykle piękna staruszka - Hawana [17]



2006-11-09

Do Inglaterry dotarliśmy dość późno, jednak nasz stolik, tuż przy orkiestrze, na nas czekał. Wszyscy koledzy z zespołu Ricarda przywitali się z nami, co nie ukrywam, było bardzo miłe, biorąc pod uwagę, że nasze datki były raczej skromne. Uznali nas najwyraźniej za wiernych fanów i to zapewniło nam ich sympatię.

Tego wieczoru nie byliśmy jednak jedynymi fanami Agrupación la Verdad del Son. Przy sąsiednim stoliku siedziały cztery dziewczyny w towarzystwie jednego tylko faceta. Od razu rozpoznałem w nich Kolumbijczyków (może gadać nie potrafię, ale akcenty wyłapuję w mig!). Na przeciwko zaś, rozsiadło się dwóch wąsatych Meksykanów, najwyraźniej z północy, jako żywo przypominających chłopaków z Los Tigres del Norte (dla mniej zorientowanych - to nie jest komplement...)

Po trzech czy czterech drinkach skończyło się granie i Ricardo, po cywilnemu, dołączył do nas. Plan na resztę nocy był tyleż prosty, co genialny: jeszcze po dwa mojito, robimy zapasy i idziemy na Malecón. Niestety, gdzieś przy końcu pierwszego planowego drinka, Kobieta zaczęła przysypiać i nie było mocnych, żeby ją wybudzić. Cały dzień na słońcu zrobił swoje. Nie pozostało mi nic innego, jak odwieźć ją do domu i wyprosić dyspensę na powrót do Inglaterry. Obyło się bez większych sprzeciwów.

Taksówką, droga do domu i z powrotem zajęła nie więcej niż piętnaście minut (i 6 CUC), w towarzystwie miłego, Czarnego taksiarza, który mało że doskonale znał angielski, znał również wszystkie kraje Europy Wschodniej oprócz Rosji i (byłej) Jugosławii, bo jako dziecko włóczył się za ojcem pracującym w dyplomacji. Jeśli chodzi o Polskę, skupił się głównie na motoryzacji. Gość jest szczęśliwym posiadaczem polskiego fiata 125p, który, z racji zaprzestania produkcji wiele lat temu, a w związku z tym deficytem części zamiennych, jest jego codziennym utrapieniem. Nie miał też zbyt wielu ciepłych słów dla "malucha" zwanego tu "porki". Ale dowiedziałem się, że Kubańczycy wstawiają do tego niby-auta, kompletnie nieprzygotowanego do tropikalnych warunków, chłodnice. W szczegóły nie wnikałem, bo moja znajomość mechaniki samochodowej i ogólnie motoryzacji jest zbliżona do, powiedzmy, znajomości fizyki kwantowej, czyli, mówiąc jaśniej - znikoma.

Kiedy po kwadransie wróciłem do Inglaterry, panowie byli już lekko zniecierpliwieni. Okazało się, że kolumbijska ekipa udaje się na Malecón z nami (albo my z nimi), bo jedna z lasek jest sparowana z gitarzystą kapeli (tym drugim, grającym na tresie; nie z Ricardem).

Zanim ruszyliśmy, w całodobowym sklepie sąsiadującym z hotelem, kupiliśmy ogromne bagietki, bo głód zaczynał nam doskwierać i wodę, żeby było czym popić rum, który targali Kolumbijczycy. Po drodze zapoznaliśmy się wszyscy, ale było nas trochę za dużo i zapamiętałem tylko Colombiano - se llama Alejandro - i jego dwie koleżanki: Julianę i Claudię, z którą to nadzieje na paszport wiązał kolega Ricarda. Dwie pozostałe, w tym przesympatyczna i niezmordowana w łamaniu bariery językowej i niedopuszczaniu do ciszy żona Alejandra, miały podwójne imiona, których niestety nie pamiętam i jest mi z tego powodu wstyd. Po trosze to też moja wina, bo w mojej niepohamowanej miłości do długich hiszpańskich nazwisk chciałem, żeby przedstawiły się pełną wiązanką. No a tego było już ciut przy dużo. Dodam jeszcze, że obie zapomniane (tylko z imienia) Colombiany miały... chińskich przodków. To jedna z rzeczy, które zawsze fascynowały mnie w Karaibach - totalny metysaż wszystkich ras i nacji.

Na Maleconie znaleźliśmy miejsce na przeciwko jedynej w okolicy knajpy i od razu zaopatrzyliśmy się w karton Bucanero. Tzn. ja chwilowo do tego "my" się nie zaliczałem, bo po środowych ekscesach, wciąż tkwił we mnie lęk przed NADużywaniem alkoholu. Chwilowo zdecydowałem się na czystą... mineralną i niegazowaną. Z czasem jednak uległem namowom Alejandro i jego małżonki i podłączyłem się do litrowej butelki Bacardi.

Zanim to jednak nastąpiło, z moich wykrętów wynikła pierwsza tego wieczoru pouczająca dyskusja. Mimo że cała piątka Colombianos w miarę dobrze mówiła po angielsku, ja upierałem się przy moim nędznym hiszpańskim i za pomocą meksykanizmu "cruda", czyli "kac", próbowałem im wytłumaczyć dlaczego nie mam ochoty na rum popijany mineralną. Ani Kolumbijczycy, ani Kubańczycy ni cholery nie mogli skumać "o czym do nich rozmawiam", aż w końcu, pokonany, zdałem się na angielskiego hangover'a. To zrozumieli, od razu zaczęli mnie uświadamiać, że najbardziej uniwersalnym hiszpańskim "kacem" jest "resaca".

Później przypomniałem sobie, że nie ja jeden miałem z tym problem. Sam mistrz Garcia Marquez się z nim zmagał...

--
Ze słowem cruda zetknąłem się rzeczywiście w Meksyku. W Kolumbii mówi się guayabo, ale wolałem to meksykańskie, ponieważ nasz odpowiednik kryje w sobie pewien nostalgiczny wymiar, co przeszkadzało mi w tekście. Świadomie, z uwagi właśnie na ten wydźwięk użyłem go przed laty w innej mojej powieści, gdzie którąś z moich bohaterek "pogrążał w goryczy ten wonny i zatruty ogród miłości [właściwie <<miłosny kac>> - guayabal], który wlokła za sobą ku śmierci". W "Kronice zapowiedzianej śmierci" słówko guayabo także pada, ale w innym miejscu i w sensie cruda właśnie, i to nie z ust narratora, tylko bohatera, który na pytanie, czemu taki blady, odpowiada: "Niech się ciocia Sara nie dziwi, mam takiego kaca". Nawiasem mówiąc, przy przeglądaniu angielskiego przekładu zauważyłem, że o ile cruda zostało przetłumaczone właściwie jako hangover, co oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że ktoś w dalszym ciągu tkwi w hulankach ubiegłej nocy, o tyle guayabo zostało przetłumaczone błędnie jako hullaballo, co nie ma nic wspólnego z czymkolwiek, może dlatego, że tłumacz wpadł nieświadomie w jedną z tych niebezpiecznych, a częstych pułapek zdrowego rozsądku. W każdym razie, jeżeli zdecydowałem się użyć cruda, to wyłącznie z powodów osobistych, jako że na żaden inny stan ciała i umysłu nie ma w języku kastylijskim tak wielu określeń: w Hiszpanii (podobnie jak w Brazylii) mówi się resaca, w Wenezueli - ratón, na Kubie - perseguidora, w Ekwadorze - chuchaque. I to jest najprawdziwszy ból głowy, nie tylko dla tych, których dręczy kac po hucznej imprezie, ale również dla lingwistycznych mądrali pijących wyłącznie wodę mineralną.

[Gabriel García Márquez, Te koszmarne słowa, [w:] Morze utraconych opowiadań i inne felietony, wyd. Muza, Warszawa 2002]
--

Żeby było zabawniej, większość tłumaczeń Claudia, bo teraz ona, podrobiona i ośmielona rumem przejęła inicjatywę, rozpoczynała od "mira", czyli "patrz" - kolejnego zwrotu, który zawsze mnie w hiszpańskim zastanawiał. No bo przecież u nas mówi się "słuchaj", po czym następuje wywód. Owszem, zdarza się, że ktoś mówi "spójrz", ale to tylko przeintelektualizowane snoby, a już "patrz" chyba nikt nie używa?

Podobnie zadziwiał mnie zwrot "dime", czyli dosłownie "mów do mnie", przy odbieraniu telefonu.

Pouczające dyskusje na temat języka hiszpańskiego, a szczególnie różnic pomiędzy jego lokalnymi odmianami wybuchały co chwilę, prowokowane czasem zupełnie niechcący, przez np. wulgaryzmy, bo o ile taki "pinga" (kutas), jest raczej uniwersalny dla Latynoamerykanów, to kubańska "bollo" (cipa) wzbudzała śmiech Kolumbijczyków. Dlaczego? Krótkie info...

--
Wszystkie torty miały temat. Amerykański. Kowboje i Indianie. Popeye. Hopalong Cassidy. Jeśli coś należało do amerykańskiego imperium rozrywkowego, to pojawiało się na naszym torcie. Z angielska zwanym kejk. A bardziej prawidłowo, w tej używanej na Kubie leniwej afrykańskiej odmianie hiszpańskiego kej. Tak je nazywaliśmy, w liczbie mnogiej kejks, a raczej kejs. Nie tortas albo pasteles, jak by należało po hiszpańsku. Nigdy, ale to nigdy nie nazywaliśmy tortu bollo, jak robią to w innych hiszpańskojęzycznych krajach. Na Kubie bollo jakimś dziwnym sposobem zamieniło się w brzydkie słowo oznaczające żeński narząd płciowy. Może właśnie z tego powodu angielskie cake wyparło wszystkie hiszpańskie słowa? A może bollo wyrodziło się w brzydkie słowo z zemsty za kejk?

[Carlos Eire, Czekając na śnieg w Hawanie, Wydawnictwo Zysk i s-ka, Poznań 2005]
--

Zresztą, muszę powiedzieć, że zasób kubańskich wulgaryzmów jest dość ubogi, w porównaniu do np. niemal niewyczerpanego słownika wulgaryzmów meksykańskich. Nieraz pytałem Ricarda o ostre formy, na co on zazwyczaj odpowiadał, że... nie ma takich. No chyba, że Ricardo, to bardzo porządny Kubańczyk i po prostu nie zna malas palabras.

Nie wiem, czy jest sens dalej ciągnąc te lingwistyczne rozważania. Szczególnie, że nie sadzę by interesowały one kogokolwiek oprócz mnie. Ogólnie, rozmawialiśmy o wszystkim i rozmawiało się nam całkiem przyjemnie, mimo nieznośnej bariery językowej, która ma obrzydliwy zwyczaj wyrastać szczególnie wtedy, kiedy dyskusja nabiera rumieńców. Te zaś pojawiały się zadziwiająco często.

Jak łatwo się domyślić, pierwsza taka "cieplejsza" rozmowa zatytułowana była "ty wstrętny europejski burżuju". Zadziwiający jest fakt, że Latynosi uważają każdego przybysza ze Starego Świata za bogacza. Długo musiałem tłumaczyć, że w Polsce wcale nie jest kolorowo, a różnica między krajem nad Wisłą i Kolumbią jest niewielka. Dopiero po wyjaśnieniach na temat dobrowolnej emigracji zarobkowej, pracy w fabryce i innych niemiłych epizodach, odstąpili od rewolucyjnej retoryki. O sponsorowaniu swoich wakacji na Wyspie, Kolumbijczycy woleli milczeć. Tylko Claudia przyznała się, że ma bogatą matkę.

Nie obyło się również bez, kurtuazyjnych wprawdzie, zaproszeń do Kolumbii. Dokładnie do Cartagena de Indias, Barranquilla - dwóch "marquezowskich" miast na karaibskim wybrzeżu Kolumbii - oraz do Medellin, skąd większość Colombianos pochodziła - miasta, które dzięki swej nie najlepszej sławie jednego z centrów narkobiznesu, od dawna jest na mojej liście miejsc do zobaczenia... i to koniecznie!

--
Medellín z dwóch stron otoczone jest górami. Taki topograficzny uścisk, zamykający nas wszystkich w tej samej przestrzeni. Człowiek zawsze marzy o tym, co kryje się za górami, choć ciężko nam wyrwać się z tego miejsca; to takie przemieszanie miłości i nienawiści, uczucia stosowniejsze względem kobiety niż miasta. Medellín jest jak te dawne matrony, ma pełno dzieci, jest pobożna, litościwa i władcza, ale jest też uwodzicielską matką, obwieszoną błyskotkami kurwą o obfitych kształtach. Ten, kto odejdzie, wróci, kto się jej wyprze, pokaja się, kto ja obraża, przeprosi, kto jej ubliży, pożałuje. Coś bardzo dziwnego dzieje się z tym miastem, bo choć wzbudza w nas strach, chęć do ucieczki - wszyscy to kiedyś odczuwamy - choć tyle razy je zabijaliśmy, Medellín jest zawsze górą.

[Jorge Franco, Rosario Tijeras, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2005]
--