Widmo krąży nad moją głową... Widmo całodziennego wypadu na plażę. Niestety, prędzej czy później to musiało nastąpić. Tak było zapowiedziane przed wyjazdem i tak też się stało.
Plaża... BLE!!!... Nie lubię i nigdy nie lubiłem. Dyktat większości pokonał jednak indywidualny protest i z ponurą miną siedziałem w taksówce wiozącej nas na Playa Santa María del Mar, jedną z trzech Playas del Este - plaż na wschód od Hawany.
Podróż autostradą Vía Blanca, rozpoczynającą się w kilometrowym tunelu pod zatoką, trwa około 40. minut. W zasadzie cała trasa prowadzi przez przyjemne dla oka krajobrazy - z jednej strony Ocean, z drugiej zieleń, czasem tylko upstrzona jakimś osiedlem lub wielkim propagandowym billboardem.
Sama plaża ani nie zachwyca, ani nie rozczarowuje. Ot, ciepły, biały piasek, błękitne niebo, turkusowa woda, palmy... czyli wszystko to, za czym człowiek tęskni kiedy jest daleko. Ja kocham "ciepłe kraje", ale plaże mogę z powodzeniem oglądać tylko w albumach...
Ale skoro już tu jesteśmy, trzeba się jakoś urządzić... Za dwa pesos wynajęliśmy leżaki. Mój od razu wylądował w cieniu jednej z palmowych chatek. No i to w zasadzie byłoby na tyle jeśli chodzi o urządzanie się na plaży. Później już tylko woda... plaża... woda... plaża... woda... plaża...
Woda słona i dość burzliwa, ale przyjemna. Na plaży natomiast przyjemne widoki. Chociaż też nie do końca, bo w bardzo nieprzyjemnym towarzystwie. W Hawanie spotyka się podstarzałych turystów z supersexownymi Kubankami, jednak jakoś gubią się w tłumie. Na plaży taki widok wręcz razi. Aż szkoda tych dziewcząt...
Spokojny żywot i polowanie zakłócała dziewczynom jedynie policja, co i rusz legitymując samotne, lub poruszające się w grupach tylko żeńskich. Zastanawiało mnie, dlaczego te, które już upolowały facetów miały spokój? Czy policjanci nie chcieli robić obciachu turystom, czy może dostawali swoją działkę? Nie wiem. Kolejna kubańska zagadka.
Dla kontrastu, pełnym relaksem cieszył się gość, który ubzdurał sobie, że będę chciał kupić od niego kokę. "Prosto od kolumbijskiego przyjaciela" jak zapewniał. Nie wiem po ilu "NIE!" zrezygnował, ale był cierpliwy. Zbyt cierpliwy. Zdecydowanie bardziej niż ja.
Trochę mniej upierdliwy okazał się sprzedawca pamiątek, któremu niby spodobał się mój tatuaż. Zaczął od tego, że na Kubie to się nie da zrobić dobrego tatoo, bo tusze do dupy, itp... i od słowa do słowa, przeszedł do prezentacji towaru. Szczególnie zachwalał wisiorki, rzekomo przez niego własnoręcznie robione (jak wyszło później na jaw, musiałby ich robić niezliczone ilości, bo dziwnym trafem wszędzie napotykaliśmy takie same).
Do pochwał i zachwytów nad "plażową biżuterią" dołączyła się też towarzysząca sprzedawcy babka - taka stara sympatyczna Murzynka z kolorowym turbanem na głowie. Ona, bardziej niż w estetyczny, uderzyła w ton mistyczny...
Zapewniała, że oglądany przeze mnie wisiorek przedstawia Eleguá - najważniejszego z oriszów w panteonie santerii, że przyniesie mi szczęście, powodzenie, będzie mnie chronił przed złem... bla bla bla. Przy tym gestykulowała i artykułowała każde słowo tak, że można by ją wziąć za wiedzącą/kapłankę. Dla zabawy skrzywiłem się i stwierdziłem, że mimo szacunku dla Eleguá, nie mogę nosić jego naszyjnika, bo jestem synem Changó i Yemayá. W tym momencie oboje zademonstrowali klasyczny "syndrom karpia". Koleś przestał się odzywać, a babka zaczęła zadawać tysiąc pytań, z których większości nie zrozumiałem, by w końcu stwierdzić, że nawet jeśli nie jestem Kubańczykiem, musiałem nim być, albo jestem "w środku". Wyglądała na rzeczywiście zdziwioną i poważną. No ale na plażę przywiodły ich interesy, a nie poszukiwania zagubionych dusz i po chwili powrócili do reklamowania swoich souvenirów. Moje nowo-odkryte pochodzenie przydało się na tyle, że za, i tak niewielkie, zakupy zapłaciłem dziesięć a nie czternaście pesos. W końcu nie będą zdzierać z ziomka...
Odzyskawszy korzenie, poczułem się jak u siebie. Połaziłem trochę po plaży, porobiłem parę fotek, pogapiłem się na Kubanki, popływałem na falach... a do końca dnia wciąż było daleko. Wróciłem pod naszą strzechę. Od razu pojawił się Victor - nasz plażowy kelner - z pełną ofertą napoi i alkoholi. Asekuracyjnie wziąłem bezalkoholową pinacoladę.
Koło czwartej zaczęliśmy się zwijać. Umówiliśmy się z taksówkarzem na 17:30, ale słońce powoli zbliżało się do horyzontu, malując ocean i palmy niezwykłymi barwami. Zanim na dobre się zebraliśmy, urządziliśmy sobie jeszcze spacer po plaży, z którego wróciliśmy ciężsi o jakieś 20 kilo muszli i korali (które później taszczyłem w, zdecydowanie "nadbagażowym", plecaku).
Goniąc zachodzące słońce, wracaliśmy do Hawany. Po drodze wyciągnęliśmy z taksiarza kilka faktów na temat warunków ekonomicznych panujących na Kubie. Okazało się, że rynkowe ceny i płace, czyli te obowiązujące wszystkich, którzy chcą prowadzić jakikolwiek biznes i żyć na normalnym, nie-głodowym poziomie, są praktycznie identyczne z tymi w Europie. W niektórych przypadkach przewyższają nawet ceny "zachodnie". Pytanie o system oficjalny wywołało tylko uśmiech kierowcy.
- Ile miesięcznie zarabiasz? - spytałem.
- W peso convertible?
- Tak.
- 8.
- 8?!?!? I na co ci to wystarcza?
- Na nic... Na kilka litrów paliwa, albo papierosy.
... za kurs zapłaciliśmy 25 CUC, a więc przeszło trzy pensje naszego taksiarza. Ile z tego wpadnie do jego kieszeni? Nie chciał się przyznać. Biorąc jednak pod uwagę, że tuż po wyruszeniu z plaży wyłączył licznik, można się domyślać, że większość.
Wygłodniali, dojechaliśmy do domu w samą porę. Nelson kończył właśnie nakrywać stół do obiadu. Nie czekaliśmy. Rzuciliśmy się na to co już stało i pochłanialiśmy kolejne dania. Tak zadowolonego Nelsona jeszcze nie widzieliśmy! Aż zaklaskał z radości kiedy zobaczył wyczyszczone do cna talerze. "Agua tiene hambre!" - tak zdaje się brzmiał hiszpański odpowiednik powiedzenia, że woda wysysa człowieka (ale nie dam za to głowy).