My tu gadu gadu, a tymczasem, nagle i niepostrzeżenie, na kolanach chłopaków siedzących dosłownie pól metra od nas i próbujących prowadzić rozmowę z Ricardem, zasiadły dwie urodziwe Kubanki. Dziewczęta szybko przedstawiły swoją ofertę, która wyraźnie trafiła na podatny grunt.
- Weź zapytaj ile kosztują? - zaproponował Krzysiek.
- Nie... No chyba nie będziesz aż tak chamski? - zaoponowałem.
- Oj tam, nie marudź tylko pytaj.
No i spytałem...
Dlaczego posłaniec/tłumacz zbiera burzę sianą przez zleceniodawcę? Nigdy tego nie pojmę, ale i w tym przypadku tak właśnie było. Ze słowotoku, który nastąpił w odpowiedzi nie zrozumiałem nic. Może poza głębokim zawodem i urazem ślicznych Kubanek. W kolejnym, nieco mniej emocjonalnym tłumaczeniu, wyjaśniły mi, że nie są żadnymi kurwami (putas), ale dziewczynami (chicas) bez kasy, które lubią sex. A kasa? Cóż... czasy są ciężkie. Z czegoś trzeba żyć. Poza tym, gdyby chłopcy nie byli przystojni, to nie zawracały by sobie głowy dla kilku pesos... Jak bumerang powróciło więc pytanie o cenę. "30 pesos i trzeba znaleźć jakiś lokal" usłyszałem w odpowiedzi. Moi zdecydowanie podchmieleni towarzysze uparli się jechać do naszego domu.
...zastanowiłem się chwilkę i doszedłem do wniosku, że nie będę o tym pisał. Chłopaki mieliby mi to za złe. Tzn. może opisze to, co widziałem, a kwestie zasłyszane pominę? Chyba uczciwie?
--
Dziewczyny przychodzą tu, żeby złapać jakiegoś faceta i naciągnąć go na parę peso. Albo żeby przynajmniej postawił im piwo, kupił coś do żarcia, dał paczkę papierosów. To takie kurwy, które właściwie nie są kurwami.
[Pedro Juan Gutiérrez, Tropikalne zwierze, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2005]
--
Jak już wspomniałem, zostałem w trybie natychmiastowym i bezdyskusyjnym obwołany tłumaczem, co w tej sytuacji zalatywało również stręczycielstwem. Moi nawaleni koledzy nie mieli tego wieczoru romantycznych nastrojów, co naprawdę powinno dziwić biorąc pod uwagę urodę i bardzo przyjazne zachowanie dziewcząt. Dlatego musiałem sporo nadrabiać cytatami ze wszelkich znanych mi romantycznych piosenek en español, żeby lekko dowartościować laski. W sumie chyba skutecznie, bo kiedy spytałem jedną z nich, który z chłopaków - Krzysiek czy Popster - bardziej jej pasuje, bez wahania odpowiedziała: "Zdecydowanie ty!" Hmm... Nie do końca wierzę w jej szczerość, ale to i tak miło z jej strony...
Wdzięki chicas były jednak tej nocy zarezerwowane dla dwóch pijanych młodzieńców. Mi pozostawało jedynie zaspokojenie werbalne (nie mylić z oralnym!).
Po krótkich "czarach" dziewczyny uznały, że nie ma się co dłużej zastanawiać i jeśli ma być "fogi fogi" [zapis fonetyczny], to panowie powinni zatroszczyć się o lokum. Złapałem im taksówkę, ale kierowca albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć gdzie ma zawieźć dwie rozgrzewające się parki. W końcu, po interwencji Ricarda, ruszyli. I tyle ich widziałem... przynajmniej na jakiś czas.
Wróciliśmy do dyskusji z Kolumbijczykami. Mnie, po rozgrzewce z tropikalnymi kurewkami, naszła ochota na rum i tak sobie gawędziliśmy... o muzyce... o kinie... o literaturze. Bardzo nieskromnie przyznam, że moja wiedza na temat kultury latynoskiej, zrobiła wrażenie na, jakby nie było, rdzennych mieszkańcach regionu. Claudia stwierdziła nawet, że chyba coś ściemniam z tym polskim pochodzeniem, bo na jej oko, to ja jestem jednym z nich... znaczy Latynosów, mieszańców, mestizos... tyle, że z kiepskim akcentem. Żarty żartami, ale nie ukrywam, że miło mnie to połechtało. A zapomniałem chyba dodać, że cała piątka przymierzała się właśnie do kończenia studiów dziennikarskich, więc nie byli to jacyś "working class turyści" jak ja.
Było już bliżej poranka niż wieczoru, kiedy Ricardo zakomunikował mi, że idzie odprowadzić do domu koleżankę - bardzo cichą, młodziutką Kubankę ze złotymi zębami, o której zapomniałem wspomnieć przez... "niezauważenie".
Co prawda pozostała, lekko już pomniejszona ekipa z Kolumbii, ale poczułem się trochę samotny. Mówiąc poważnie, zacząłem się trochę bać - o chłopaków, którzy zniknęli już ze dwie godziny temu i o swój samotny powrót do domu ciemnymi ulicami Starej Hawany. Ekipą, jakby nie było, raźniej.
Dodatkowo wkurzył mnie koleś z zespołu Ricarda, który w pewnym momencie zaczął ostentacyjnie sprawdzać butelki po browarze, twierdząc przy okazji, że "szuka dwudziestu dolarów". Niewiele myśląc, przeskoczyłem ulice i wróciłem z kilkoma Bucanero. Dając jedno "poszukującemu" powiedziałem tylko, że "dwudziestu baksów nie znalazłem, ale znalazłem TO". Może zrobiło mu się głupio? Nieważne. Nie lubię chamskich i perfidnych sępów.
Żeby mnie dobić, jakieś dziadki zainteresowały się naszymi butelkami, których cała bateria stała na murku Maleconu, co chwila podchodząc i sprawdzając, które są już puste. Do tego jakiś młody i nadzwyczaj gruby psychol zaczął tańczyć, śpiewać i pieprzyć jakieś niezrozumiałe dla nikogo głupoty. Jeszcze chwila i rzuciłbym się w otchłań Oceanu. Na szczęście ze spaceru wrócił Ricardo.
Krótką radość szybko zakłócił jednak niepokój o los chłopaków. Pomijając oczywiste obawy o stan ich zdrowia i życia, najzwyczajniej w świecie nie miałem klucza od domu, a budzenie Nelsona o czwartej nad ranem wydało mi się odrobinę nietaktowne.
Kiedy tak stałem, targany wątpliwościami i niepokojem, wpatrzony w gęstą, granatową ciemność, za plecami usłyszałem "kurwa, Zwierzak, ja pierdolę, ale akcja..." itp. Zguby się odnalazły... w domu dokładnie na przeciwko miejsca gdzie siedzieliśmy.
Jak zapowiedziałem, nie będę wnikał w szczegóły spraw, których nie bylem sprawcą, ani naocznym świadkiem. Dlatego przemilczę wszystko co usłyszałem od tyleż podekscytowanych, co zawiedzionych... hmm... czy raczej niezaspokojonych erotyczną ofertą Kubanek durnych europejskich turystów. Krzywd żadnych, w każdym razie, nie doznali. Choć na ich męskich ego mała rysa musiała powstać. I to wszystko!
Aha, dodam jeszcze, że najbardziej spragnione szczegółów owych dwóch niezwykłych godzin były Kolumbijki, które piszcząc jak nastolatki wyciągały z chłopaków najpikantniejsze fragmenty nocnego tête-à-tête. Kiedy bariera językowa uniemożliwiała porozumienie, pomagały najlepiej jak umiały, lub wręcz same dopowiadały "zakończenia". To się nazywa gorący latynoski temperament!
Potem już tylko powrót do domu. Bluzgi Krzyska i "nie uwierzysz Marcin" Popstera, moje bluzgi na obydwu i jedna wielka beka Ricarda. W domu, mimo piątej rano, czekał na nas Nelson, który zdecydowanym "no chicas!", kilka godzin wcześniej pogonił, rozpalone namiętnością jednej nocy, towarzystwo. Poskarżył się trochę na głupotę chłopaków, ale nie miałem już siły go słuchać...