2006-11-08

W środy Ricardo i jego koledzy mają wolne, czyli Inglaterra odpadła. Na ten wieczór zaplanowaliśmy rajd po knajpach "cukierkowej" Hawany. W ramach eksperymentu. Wydeptaną ścieżką ruszyliśmy w kierunku Plaza Vieja, gdzie wcześniej namierzyliśmy kilka przybytków serwujących alkohol.

Jako że pora była wczesnowieczorna, na ulice wyległy tłumy spragnione chłodu. Skupiały się, oczywiście, głównie wokół schodów (na których można usiąść) i okien (przez które, wisząc na kracie, można [p]o[d]glądać telenowele, ze łzami w oczach śledzone przez całe rodziny).

Na początek trafiliśmy do Taberna de la Muralla - odpada. Jakoś sztywno, piwo dziwnie mętne (dopiero później okazało się, że to... minifabryka piwa), a muzykę serwował człowiek orkiestra z syntezatorem i kilkoma przeszkadzajkami. Dalej... Santo Ángel. W podcieniach jakiegoś dawnego pałacu, zasłonięci przez doniczkowe palmy, wysłuchaliśmy koncertu kwartetu instrumentów dętych, grającego swoje aranżacje kubańskich, i nie tylko, hitów. Piwko zimne, kelnerzy szybcy, dziewczęta dmuchające w instrumenty urodziwe i uśmiechnięte... Ogólnie na plus.

Byłoby nawet bardzo miło, gdyby moje wnętrzności po raz kolejny (nie wiem który to już raz), nie przypomniały o swoim istnieniu i nie zmusiły mnie do kolejnego, szybkiego spaceru do domu (wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale był to ostatni raz!) Szybka akcja i już byłem z powrotem sącząc kolejne zimne Bucanero, jednocześnie walcząc o swoje dobre imię, bo zupełnie niesłusznie (!!!) przezwano mnie "Panem Kleksem"... Koniec wątku gastrycznego!!!

Kolejnym miejscem, do którego powiódł nas pijacko-turystyczny instynkt była Café Taberna, w której czasem przygrywają muzycy związani ze słynnym Buena Vista Social Club. Przysiedliśmy na moment na ciężkich metalowych krzesłach na ulicy i przez chwilę obserwowaliśmy snobistyczne, emeryckie towarzystwo bawiące się w klimatyzowanym wnętrzu [sic!]. Pomijając nawet fakt, że przez dziesięć minut kelner nie raczył nawet do nas podejść, to nie miejsce dla nas! Chociaż "orkiestra marsza grała pięknie...".

Następna (bodajże winiarnia) knajpka była po brzegi wypełniona turystami, którzy wyglądali na raczej zwartą ekipę z jednej z wycieczek, więc też sobie darowaliśmy. Koniec końców wylądowaliśmy na Plaza de Armas w takiej w 100% turystycznej mecie, gdzie piwo kosztuje 3 CUC (około 3,5 dolara), a obsługa jest szybka i miła. Zrezygnowani bezskutecznymi poszukiwaniami siedzieliśmy prawie nie odzywając się, obserwując klientów (moją uwagę przyciągnęła wielka i głośna meksykańska familia, zajmująca kilka stolików... tęsknota!), przysłuchując się dużej kapeli grającej w drugiej części knajpy dla wycieczki, na którą czekały dwa autokary. Chyba jednak nie po to tu przyjechałem...

W dodatku do sąsiedniego stolika przysiadło się kilku wypitych, podstarzałych, łysiejących Francuzów, każdy z obowiązkowym cygarem w zębach i zaczęli żenujący podryw babeczki sprzedającej kwiaty, która najwyraźniej nie miała ochoty być poderwana.

Decyzja była szybka i demokratyczna: bierzemy browary "na wynos", spadamy stąd i idziemy na nasz murek nad zatoką koło domu. Cztery głosy na TAK.

Na miejscu nastroje poprawiły się. Odpaliliśmy nasze cygara. Tu nikt, kto nie znał nas już z ulicy nie mógł powiedzieć "snoby z Europy świrują cygarami". "Obcy" nie zapuszczają się w te rejony. Zresztą było już koło północy, więc w ogóle na ulicach panował spokój. Kawałek od nas jakieś pijaczki urządziły sobie mały koncert. Co jakiś czas mijała nas zakochana, bezdomna parka... a że świat jest naprawdę mały, brzydszą połowę jednej z par stanowił Ever Luis - syn Sergia, u którego pierwotnie mieliśmy nocować, i który towarzyszył nam w taksówce z lotniska do domu Nelsona. Mówiąc krótko, gość którego raczej nie znaliśmy... Ale on od razu poznał nas. Przysiadł się, pogadał (powiedzmy), przedstawił laskę, poprosił żeby nic nie mówić ojcu... i odszedł w hawańską noc. Pojawił się za to Ricardo, wracający z randki na Maleconie. Przyprowadził swoją jedyną (tak twierdził) kubańską miłość - Milagros, czyli naprawiony już rower...

Nie bez powodu podkreśliłem kubańskie pochodzenie TEJ miłości, bo z tego co z niego wyciągnęliśmy, ma jeszcze miłość niemiecką (wielką... i dość szpetną), austriacką ("przyjeżdża w przyszłym tygodniu") i japońską (ta też miała się zjawić w niedługim czasie). Żar uczuć w owych związkach podsyca Ricardo mailami słanymi z kafejki internetowej w hotelu Inglaterra i niezbyt częstymi wizytami jego dziewcząt na Wyspie. Na pytanie o prawdziwą miłość, z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że kocha wszystkie... czasem tylko przez chwilę... i tu zaprezentował układ choreograficzny, z którego łatwo było wywnioskować o JAKIE chwile chodzi... ale kocha. Którą najbardziej? Pewnie tę, która użyczy mu obywatelstwa. Jak dotąd największe szanse ma Niemka. Podobno.

Te, jakby nie było, wywrotowe i anty-systemowe dyskusje musiały przyciągnąć uwagę policjanta, który kilka razy nas mijał. W końcu, tym razem już z kolegą, postanowił działać w obronie rewolucyjnych wartości. Wystarczyło im kilka sekund by zorientować się, że w tym towarzystwie tylko Ricardo jest Kubańczykiem. Dla rewolucyjnych policjantów staliśmy się powietrzem, choć przez chwilę starałem się coś tam podgadywać.

To trochę może dziwne, boję się (w granicach rozsądku) nocnych band nastolatków, nocnych pijaczków i wszelkich nieznanych nocnych stworzeń, ale jeśli chodzi o policję, mój stosunek jest dość skomplikowany. Z jednej strony, dzięki znajomościom, jakie zawarłem jeszcze pracując w radiu, patrzę na policjantów z sympatią, a nawet pewnym współczuciem, bo robota to niezbyt wdzięczna. Z drugiej strony, mój obywatelski i anarchistyczny duch zawsze namawia mnie do pogardy do "psów strzegących systemu", do lekceważenia ludzi, których władza pochodzi z nadania i opiera się na broni noszonej przy pasku. To taka nieistotna dygresja...

W każdym razie, to drugie podejście wzięło tego wieczoru górę. Sami gliniarze jeszcze je podsycali, traktując Ricarda jak przestępcę. Sto pytań, z których zrozumiałem tylko trochę, kilka dokumentów dokładnie oglądanych przez "władzę" (w tym legitymacja... kombatancka, czy coś w tym rodzaju, bo Ricardo służył w wojsku w... Angoli, w ramach kubańskiej pomocy militarnej dla tamtejszej rewolucji). W sumie sytuacja poniżająca i na pewno nieporównywalna z Polską.

Oczywiście występek Ricarda polegał na tym, że siedział z nami, obcokrajowcami, i w dodatku dobrze się bawił. Szkoda (a może i dobrze?), że mój hiszpański nie pozwala na swobodne wyrażanie poglądów, bo chyba bym nie wytrzymał. Choć i tak ekipa uspokajała mnie. Nawet Krzysiek, który ma zwyczaj kozaczyć w niepewnych sytuacjach.

Jak można było przewidzieć, wszystko rozeszło się po kościach. Okazało się, że policja "jest zaniepokojona wzrostem przestępczości" na San Pedro. W ciągu ostatnich miesięcy zdarzyły się tu "aż" trzy drobne napady na turystów. Ech... Nie nowa to prawda, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu.

Na Ricardzie policja nie zrobiła natomiast żadnego wrażenia. Przez przeszło trzydzieści lat życia na Wyspie, nie miał okazji spotkać się z innym traktowaniem, więc uważa je za normalne. Taka postawa skłoniła nas do poważniejszej, przez to jeszcze trudniejszej, dyskusji na temat wolności i innych abstrakcyjnych problemów. Powaga szybko się jednak skończyła, bo Rysio nie mógł pojąć, że np. w Polsce, nie miałby możliwości siedzieć o drugiej w nocy na ulicy, pić piwa, krzyczeć, śpiewać, grać na gitarze, czasem nawet kochać się z dziewczyną i bawiąc się ze znajomymi, bo spotkałoby się to ze zdecydowanie ostrzejszą reakcją "stróżów prawa", niż ta, której byliśmy świadkami.

Są na tym świecie rzeczy, których nie da się wytłumaczyć i pojąć na kamiennej ławeczce, przy piwie i cygarze. Tak już jest. Może to i dobrze? Czas spać...