Wraz z opuszczeniem Museo de los Orishas, najwyraźniej opuściły mnie też dobre duchy, bo kac przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą.
Chwilowe ukojenie znaleźliśmy (bo nie tylko ja cierpiałem) w małym, zatłoczonym, ale rozkosznie zacienionym Parque Central, tuż obok Kapitolu. Przynajmniej godzinę syciliśmy się chłodem, podpatrując i obgadując Habaneros. Najdziwniejsza była grupka nieustannie kłócących się facetów. Stali za daleko by wyłapać coś konkretnego, ale emocje wyraźnie sięgały zenitu.
W parku dołączył do nas Krzysiek, który odespał swoje, uzupełnił płyny i teraz prezentował się najlepiej z całej czwórki. Zgodnie uznaliśmy, że czas na obiad. Wybraliśmy restaurację Hanoi, bo była najbliżej i gdzieś, ktoś ją zachwalał.
Na pierwszy rzut oka knajpa wyglądała w porządku. Gorzej było przy każdym kolejnym. Ogólne zaniedbanie, bród, no i obsługa, która zapomniała do czego jest powołana. Naszą kelnerkę zdecydowanie bardziej absorbował flircik z jakimś wąsatym frajerem przy barze, niż czwórka wygłodniałych turystów. Rzucaliśmy spojrzenia pełne rozpaczy, wołaliśmy ją wprost, testowaliśmy nawet tajemnicze kubańskie "psykanie", które zazwyczaj przynosiło efekt (takie "psssst" przez zęby, zamiast np. typowego latynoskiego gwizdania), ale wszystko na nic. Dopiero kiedy camarera sama uznała, że chyba czas najwyższy nas obsłużyć, podeszła do stolika i od niechcenia rzuciła menu, po czym wróciła do amorów. Kolejne pól godziny siedzieliśmy czekając na powrót kelnerki, która łaskawie przyjęła zamówienie.
Nadmiar czasu pozwolił na dokładniejsze przyjrzenie się knajpie. ...i cóż, Hanoi jak to Hanoi - normalnie Wietnam! Półmrok restauracji, w który wkracza się ze słonecznej ulicy skutecznie maskuje brudne i obskurne ściany, wykoślawione i połamane krzesła, czy wiszące na ścianach obrazki, na których dolne warstwy kurzu pamiętają chyba jeszcze rewolucyjny entuzjazm na ulicach Hawany.
Opisu kibla, do którego z racji postkacowych dolegliwości musiałem zaglądać, oszczędzę. Choć tak między nami mówiąc, wszystkie publiczne toalety w Hawanie - barowe, restauracyjne, muzealne - są nieopisanie obrzydliwe. Nawet tradycyjne marokańskie dziury w podłodze nie były tak odpychające. Jedyny, mały plus dla hanoi'skiego kibla należy się babci klozetowej, która nie obciążyła mnie za papier, którego nie zużyłem. Reszta, łącznie z parchatym mydłem, była za free. Całe szczęście, że zarezerwowałem sobie miejsce przy oknie, bo z tej dramatycznej wizyty wróciłem lekko podduszony.
Zresztą okno okazało się też przydatne pod innym względem. Dało mi okazję do pierwszego w życiu kontaktu z przedstawicielami handlarzy żywym towarem. W zasadzie to z przedstawicielką - starą, siwą, bezzębną, murzyńską staruchą - która za niedosłyszaną kwotę, oferowała mi wdzięki stojącej kilka metrów dalej, niemalże nagiej, uśmiechającej się, młodej czekoladki. Do targów jednak nie doszło, bo do stolika akurat wróciła Kobieta i przerażająca handlara szybko zwinęła swój "kramik".
Wracając do kulinariów. Nie powalały, ale na moją/naszą subiektywną ocenę nie bez wpływu pozostała zapewne obsługa i knajpiane warunki. Bardziej obiektywnie dodam, że kuchnia kubańska generalnie nie należy do specjalnie wykwintnych i ma za zadanie przede wszystkim nakarmić. Przy czym ten ostatni punkt obiad w Hanoi spełnił też tylko częściowo, bo niedosyt jaki czuliśmy, wzbudził w nas nieodpartą chęć powrotu do domu, gdzie Nelson zapewne kręcił się już przy garnkach i patelniach.
Chwilę jaka pozostała nam do drugiego obiadu postanowiliśmy spędzić w la Marina, która okazała się doskonałym punktem przystankowym. Chłopaki wzięli browarki, Kobieta lody, a ja niestety nadal mogłem przyjmować tylko bezbarwne i bezzapachowe płyny.
Kolejny atak dolegliwości żołądkowych dał mi niepowtarzalną okazję zapoznania się z miejscowym servicio. ... i muszę przyznać jedno: tak, jak zdaniem Mojej Babci, olej rycynowy jest najlepszym lekarstwem na kaszel, tak moim, kubańskie kible są najlepszym lekarstwem na sraczkę...
W przypływie desperacji zdecydowałem się na szybki spacer do domu, który na szczęście od Mariny dzieliło może 10 minut. W moim stanie maksymalnie 6.
Mimo marszobiegu i spojrzenia wariata, nie udało mi się jednak uniknąć zaczepek spragnionych czułości (i peso convertible) Kubanek. O tych ładniejszych nie ma co wspominać, za to jedna, przypominająca trochę stręczycielkę spod Hanoi, pobiła wszystkie na głowę. Siedząc na schodach sypiącej się kamienicy, w za dużych szortach i rozciągniętym podkoszulku, bezzębnymi ustami ściskającymi cygaro, rzuciła mi najbardziej perwersyjną propozycję jaką w życiu dostałem: "piętnaście pesos i możesz popatrzeć" - wycedziła udając namiętność i zerkając przy tym na swój obwisły biust...
Po szybkiej wizycie w domu, już nieco spokojniejszy, wróciłem do "Przystani" (po drodze puszczając oko mojej najnowszej zdobyczy, nadal czyhającej na spragnionych silnych wrażeń przechodniów, na rogu Merced i San Ignacio) z mocnym postanowieniem wypicia pierwszego dziś, orzeźwiającego Bucanero.
Przez te krótka chwile, kiedy zimny, bursztynowy płyn przelewał się przez moje cierpiące wnętrzności, udało mi się zapomnieć o udrękach całego dnia. Nie przeszkadzali mi nawet natrętni dziadkowie próbujący, Bóg jeden wie dlaczego, wcisnąć wszystkim turystom "Granmę" (organ kubańskich komunistów), albo "Juventud Rebelde" ("Pismo Kubańskiej Młodzieży"), za jakieś niebotyczne kwoty, opierając się przy tym, że to doskonała pamiątka z Wyspy. Podobnych pamiątek, tyle że zatytułowanych "Trybuna Ludu" i "Sztandar Młodych", mam kilka ton u dziadka na strychu. Wystarczy.
Po rozluźniającym browarku, leniwie pospacerowaliśmy na obiad. Kurczak albo wieprzowina, fasola, ryż, warzywa, smażone banany, deser, a później sjesta i prysznic... Cudowne jest życie turysty!!!
W tym czasie nawet niebo zapłakało nad moją niedolą i po raz pierwszy ostro lało. Przez chwilę. Kiedy wieczorem wyszliśmy, jedyną pamiątką po ulewie były śmierdzące ropą i gównem kałuże i oblepiająca wilgoć.
--
Wiało i lało coraz mocniej. Poszedłem do siebie na górę i położyłem się spać. W nocy, tuż nad ranem, po czternastogodzinnym cyklonie, obsunęła się cała ściana naszego budynku i runęła na ulicę. Huk słychać było w promieniu kilku sąsiednich kwartałów. Dom wydawał się solidny, ale ta ściana była kompletnie spękana i gdy namokła od deszczu, po prostu poleciała. Budynek miał teraz dość niesamowity wygląd. Był jak domek dla lalek: z jednej strony otwarty, ze wszystkimi meblami i wnętrzami mieszkań na widoku. Zrobił się straszny rwetes. Przyjechali strażacy i wyciągnęli z gruzów dwa trupy. Sprawdzili konstrukcję i powiedzieli, że reszta jest w porządku, że nie ma zagrożenia i że możemy dalej mieszkać.
[Pedro Juan Gutiérrez, Brudna trylogia o Hawanie, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2004]
--