2006-11-08

Środowy poranek był równie okrutny, co poprzednia noc. Nie tylko dla mnie. Bez zbędnych dyskusji porzuciliśmy plan wyjazdu na plażę.

Po wmuszonym śniadaniu, zimnym prysznicu... i jeszcze jednym... i jeszcze... i zaopatrzeniu się w spory zapas wody pitnej, postanowiliśmy jednak spróbować wyjść. Chociaż do miasta.

Jak na złość, skwar tego dnia był niemiłosierny. Bez grama wiatru, czy choćby lekkiej bryzy od Morza.

Asekuracyjnie zaczęliśmy blisko. Tuż za rogiem stoi piękny kościół - Iglesia de San Francisco de Paula, którego śnieżnobiałe ściany, w tak słoneczny dzień, dosłownie raziły. Jak większość kościołów i ten był zamknięty i pilnowany przez policjanta. Obeszliśmy go dookoła pod czujnym okiem stróża prawa i świeckiego ustroju Wyspy, po czym nieśmiało oddaliliśmy się od domu portowymi uliczkami.

Przy jednej z nich zaskoczyła nas ogłuszająca muzyka dobiegająca z ogromnego magazynu. Taki dobry latin house, na mocnym beat'cie. Przez chwilę mieliśmy nadzieję, że znaleźliśmy jakąś lokalną, dzielnicową dyskotekę zupełnie niedaleko domu. Niestety, okazało się, że to tylko hala do aerobiku, gdzie kilkadziesiąt apetycznie wyglądających Kubanek wyginało ciała.

Ochotę na zwiedzanie mieliśmy raczej umiarkowaną do zanikającej. Ja jeszcze trochę się miotałem, ale Kobieta i Popster (Krzysiek, mocno kontuzjowany po wczorajszym wieczorze, został w domu), skutecznie ukrócali moje zapędy. Udało mi się wywalczyć szybką i samotną wizytę w Casa Natal de José Martí - domu, w którym urodził się mega-bohater narodowy Kuby. Rzecz jasna - porażka. Chyba, że kogoś szczególnie interesuje łoże, w którym Señor Bohater przyszedł na świat. Ewentualnie, przeniesiony w całości, nowojorski gabinet bojownika-poety, w którym powstawały m.in. prace, skądinąd słuszne, na temat kulturowej i mentalnej różnicy między Latynosami a Jankesami. Na wszelki wypadek podaje, że Martí opuścił ziemski padół na początku XX wieku (nota bene, w pierwszej i jedynej bitwie w jakiej wziął udział), więc z castryzmem jego spostrzeżenia nie mają nic wspólnego. Mało tego, uważa się je za kulturowe dziedzictwo kontynentu.

Dalszy spacer stanął pod znakiem zapytania, kiedy moje wnętrzności boleśnie przypomniały mi o nocnych ekscesach, a resztę ciała zalała fala zimnego potu. "Trzeba być twardym a nie mjentkim" powiedziałem sobie i mimo bólu, cierpienia, palącego słońca, nudności... (ja to potrafię dramatyzować;-) nie poddałem się i mogliśmy kontynuować.

W zasadzie interesowało nas jeszcze jedno miejsce - Museo de los Orishas (Muzeum Oriszów), bóstw santerii, afrokubańskiej religii wyznawanej (podobno) przez niemal siedemdziesiąt procent społeczeństwa. Są tacy, którzy twierdza, że sam Fidel radzi się "wiedzących". Ogólnie i oficjalnie mówi się, że to wiara Czarnych, biednych i prostych, co raczej nie jest prawdą. No bo choćby założyciel i dyrektor muzeum - Antonio Castaneda - jednocześnie naukowiec i babalao, czyli najwyższy kapłan santerii.

O samym muzeum pisać mi się nie chce. Jeśli ktoś jest spragniony konkretnej wiedzy, odsyłam choćby do "Pascala", gdzie i o muzeum i o santerii można znaleźć interesujące fragmenty. Mogę jedynie dodać, że pobiło cała resztę na głowę. Choć nie multimedialne, w bardzo ciekawy i przystępny sposób przedstawia głównych orishów i daje podstawowy obraz santerii jako religii.

I jeszcze jedno - trudno je znaleźć, bo choć stoi w doskonale dostępnym miejscu, przy jednej z głównych ulic, zasłaniają je ogromne drzewa. My przechodziliśmy obok... myślę że z dziesięć razy, ale w końcu się udało.

Zamiast opisywania muzeum, proponuje fragment (jeden z setek) z literatury kubańskiej, w której santería funkcjonuje w zupełnie naturalny sposób. Pedro Juan Gutiérrez, z którego powieści zapożyczyłem ten cytat, to mój zdecydowany faworyt jeśli chodzi o piszących Kubańczyków...