W la Marina moi compañeros zaczęli się już lekko niecierpliwić moją przedłużającą się nieobecnością. To co mi wydawało się chwilą, trwało w rzeczywistości ponad dwie godziny i wielkimi krokami zbliżała się pora obiadu. Tzn... tak mi się wydawało. Jakimś dziwnym trafem pomyliłem "seis" ze "siete" i zamiast na szóstą, zamówiłem obiad na siódmą... no ale to tylko wzmogło apetyty.
W oczekiwaniu na obiad, przysiedliśmy sobie z Kobietą na schodkach naszej casa particular, by wdychać spaliny i hawański wieczór. Nagle (dosłownie), pod dom zajechała jakaś lepsza bryka i koleś poprosił, żebym zawołał gospodarza. Czekając na Nelsona oczywiście obgadywaliśmy tajemniczych przybyszów prosto w oczy, stwierdzając, że jak nic to jakaś ubecja albo mafia... w każdym razie zorganizowana grupa przestępcza.
Gdy goście zniknęli w domu, a my zajęliśmy się obrabianiem tyłków przypadkowych przechodniów (znów) nagle pojawił się jeden z "ubeków" i zapytał czy nie mam przypadkiem na zbyciu fajeczki, "bo mi się, kurwa, skończyły". Dosłownie! Zapytał po polsku...
- yyyy...Polak?
- No.
- Na wakacjach?
- No.
- A skąd dokładnie, jeśli można wiedzieć?
- Z Kenii.
- A co robi Polak w Kenii?
- Mieszka... Od dziewięciu lat.
Wtedy dołączył drugi z gości i przywitał się z nami prawie idealną polszczyzną.
- Kubańczyk?
- Owszem, ale tylko na wakacjach... z Warszawy...
No i co w tym dziwnego? Od dawna wiadomo, że świat jest mały...
Po pożywnym obiedzie z deserem i wszelkimi szykanami i odświeżającej toalecie, ruszyliśmy się na nocny patrol. Zgodnie uznaliśmy, że za każdym razem warto iść inną drogą, bo zgubić się raczej nie można (siatka ulic Starej Hawany jest idealnie kwadratowa), a zawsze można coś nowego zobaczyć. Mimo późnej pory, nie obawialiśmy się też już o bezpieczeństwo. Po ilości policjantów i wczorajszym wieczorze uznaliśmy, że raczej mało prawdopodobne jest by zagrażało nam cokolwiek ze strony Kubańczyków. A jeśli nawet, to trudno, raz się żyje...
W rzeczywistości, największym zagrożeniem podczas nocnych spacerów są psie gówna i cuchnące kałuże, które w ciemnych uliczkach (nie wszystkie są oświetlone, to raz, a dwa - czasem brakuje prądu), trudno nieraz wypatrzyć. Ja miałem szczęście i dziwnym trafem nie zaliczyłem butami nic obrzydliwego. Tylko ja! I tylko ja, nie nosiłem sandałów...
Trochę się powłóczyliśmy licząc, że wpadniemy na jakiś fajny lokal. Te, które selekcjonowały gości olewaliśmy. Ostatecznie nogi poniosły nas do Inglaterry.
Ricardo (ten poznany rano) i jego agrupación dawali właśnie swój cowieczorny show. Wychodziło im to naprawdę dobrze! Jestem umiarkowanym fanem tradycyjnej muzyki kubańskiej, ale na żywo soneros spisywali się doskonale. Nie wspominam nawet o tym jak radośnie biło moje serce, kiedy zagrali swoją cumbię - moją ukochaną muzykę do jazdy na ośle jak, ze względu na charakterystyczny rytm, roboczo ją nazywam.
W przerwach między setami, nieśmiało zbliżał się do nas Ricardo. Nie do końca pozwalała mu na to etykieta (muzycy nie mogą rozmawiać z gośćmi) i bariera językowa, która zmniejszała się z każdym wypitym przeze mnie drinkiem. Na dobre zasiadł z nami po północy, kiedy występ oficjalnie się skończył i przestał być hotelowym muzykiem. Spiliśmy jeszcze kilka cuba libre i próbując rozmawiać w jakimś nieokreślonym języku, pomaszerowaliśmy do domu. Jak zwykle (czyli po raz drugi:-) na około - przez Prado, Malecón i nadzatokowy deptak.
Szczerze powiedziawszy, nie za bardzo pamiętam o czym rozmawialiśmy. To zapewne skutek rumu i stresów językowych, ale wiem, że każde zrozumienie wywoływało w nas ogromną radość. Zdecydowanie większą niż złamany pedał w rowerze Ricarda, którym rozbijał się Popster.
W domu byliśmy późno, pewnie koło 3., ale doszliśmy do wniosku, że nową znajomość wypadałoby jeszcze trochę opić. Wyciągnęliśmy więc dużą flaszkę pięcioletniego rumu i skromny zapas TuKoli jaki mieliśmy w lodówce, zasiedliśmy na schodach i kontynuowaliśmy nasze ciężkie dyskusje. Pamiętam, że z przekonaniem i obrzydzeniem Ricardo twierdził, że uspokajający nas co chwile Nelson, to wieśniak z Oriente, który kreuje się na Hawańczyka, ale najgorsze, że to maricón, czyli gej. Dla "prawdziwego" Kubańczyka, to najgorsze co może być.
Tak na marginesie, to dość zastanawiające, bo wydaje się, że odsetek gejów na Wyspie musi być spory. Przewijają się przez większość książek kubańskich autorów, jakie zdarzyło mi się czytać, z "Zanim zapadnie noc" Reinaldo Arenasa - wręcz gejowskim manifestem - na czele. Homofobiczne czystki w szeregach partii robili komuniści - oberwało się wtedy wielu znanym osobistościom, głównie ze świata artystycznego. W końcu najbardziej znanym dziełem współczesnej kinematografii kubańskiej jest, wspomniany już, film "Fresa y chocolate" Tomasa Gutierreza Alea i Juana Carlosa Tabío z 1994 roku. Swoją drogą, "Zanim zapadnie noc" też doczekał się ekranizacji w 2000 roku.
Dla równowagi pogadaliśmy też o dziewczynach, tzn. my wyrażaliśmy zachwyt nad urodą Kubanek, a Ricardo go nie podzielał, rozpływając się z kolei w pochwałach nad pięknem Europejek, czyli standard. Całkowicie niepojęte było dla niego, jak mogą się nam podobać Murzynki i Mulatki, które on uważał za szpetne, głupie i niewierne... O gustach się nie dyskutuje.
Wraz z opróżnieniem flaszki trudności w porozumiewaniu przekroczyły nawet barierę językową, więc niemal na czworaka poczłapaliśmy do łózek. Noc była straszna. Nie wiem czy chce o tym opowiadać. Jako przestrogę powiem tylko, że zbyt dużo TuKoli działa mocno wymiotnie...