Trzecia część przygód Tomka Wilmowskiego ze znanej serii książek Szklarskiego rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych. Aż dziw bierze, że Szklarski umieścił akcję tej powieści w scenerii stosunkowo mało kojarzącej się z prawdziwym Dzikim Zachodem. Przecież południowo-zachodnie stany USA aż roją się od tajemniczych budowli a nawet całych miast dawno wymarlych ludów takich jak Utowie czy Anasazi, pełno tu wspaniałych widoków rozsławionych przez liczne westerny, które przez kilkadziesiąt lat budowały wizerunek Stanów i Dzikiego Zachodu na całym świecie. Nasza dwutygodniowa podróż po Nevadzie, Californii, Utah, Arizonie i Colorado była ze wszech miar nietypową podróżą… 

Lot nad środkową częścią USA jest mało urozmaicony a jego monotonię tym razem łamał widok wielkich rozlewisk Mississippi, które miały miejsce w czasie wielkich powodzi latem 2006 roku. Aby wszyscy mogli wygodnie sie przyjrzeć, uprzejmy pilot wykonał kilka manewrów przechylając samolot raz w prawo raz w lewo. Wyraźną zmianę w krajobrazie można było zauważyć dopiero na pól godziny przed lądowaniem w Las Vegas, gdy po górach ukazała się żółto-czerwona pustynia. Po chwili na pustynii ukazało się miasto – centrum z wielkimi hotelami i rozległe mieszkalnie o niskiej zabudowie.

Nevada jest jedynym stanem, gdzie dozwolony jest hazard, co jest już widoczne na lotnisku. Chętni mogą popróbować szczęścia zaraz po wyjściu z samolotu, ale my opanowawszy się łapiemy microbus z wypożyczalni i jedziemy odebrać nasz samochód. Panienka przy okienku namawia nas na większy samochód za symboliczną opłatę – pal licho raz się żyje – bierzemy full size. Wychodzimy na parking, gdzie stoi może z 200 samochodów a pan rzucając okiem na mój kwitek zaprasza – niech pan sobie wybierze samochód, co się panu podoba. Samochody wypożyczałem w wielu miejscach, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałem – LV ma swój styli i swoje przywileje! J Nocleg w LV też ma swoje dobre strony, bo jak można nazwać możliwość spania w 5-gwiazdkowym hotelu za cenę przeciętnego motelu gdzieś na trasie. 

Być w LA i nie stracić choć $20, to tak jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Możliwości jest mnóstwo i w zasadzie można chodzić cały dzień po kasynach sycąc wzrok i słuch, tak że nim człowiek się na coś zdecyduje to czuje się jakby wygrał już z milion. Straciwszy więc naszą dozwoloną pulę jemy kolację i wracamy do naszego wielkiego apartamentu położonego gdzieś na 20-tym piętrze. Wychodząc z klimatyzowanego pomieszczenia o 10 wieczorem doznajemy szoku termicznego, bo upal jest niesamowity – mimo, że słońce już dawno zaszło, to temperatura utrzymuje się nadal na poziomie 40C!!

Na drugi dzień zrywamy się o świcie chcąc objechać Dolinę Śmierci nim zrobi się największy upał.

-Tomek, a co byś zrobił jakby nam się popsuł samochód- pyta Andrzej, mój przyjaciel ze szkolnej ławy, z którym tę podróż odbywamy.

Andrzej ma jakiś dziwny dar przewidywania przyszłości, bo nie mija pół godziny, gdy ni stąd ni z owąd nasz samochód nagle odmawia dalszej jazdy. Próbuję zapalić – nic! Wysiadamy, otwieramy maskę, główkujemy, sprawdzamy kable, zapalam jeszcze raz – nic! Powoli nad nami zaczynają już krążyć sępy… Na szczęście wkrótce zatrzymał się jakiś samochód jadący w przeciwną stronę, a jego kierowca zaproponował, że nas podrzuci do głównej drogi, gdzie jest stacja strażników parku. Dla samotnej rangerki na posterunku oznaczało to, że wreszcie może się na coś przydać i od razu ochoczo wzięła się do pomocy dzwoniąc to tu to tam. Po godzinie przyjechał samochód z AAA aby przycholować nasz samochód. Sympatyczny kierowca zaproponował aby na wszelki wypadek kupić jednak benzynę do kanistra sugerując, że wskaźniki benzyny często ulegają awarii. I rzeczywiście, gdy przyjeżdżamy na miejsce wchodzi dobre 40 litrów benzyny, mimo, że wskazówka pokazuje prawie pełny bak. Samochód zapala bez problemu. Wracamy do głównej drogi i tankujemy do pełna.

Teraz możemy rozpocząć naszą przygodę z Doliną Śmierci, tyle tylko, że straciwszy prawie 3 godziny, teraz trafiamy na największy upał, ale to też będzie ciekawe doświadczenie. Nasz samochodowy termometr wskazuje 120F w cieniu – to zaledwie przeciętna temperatura lata w dzień w Dolinie Śmierci. Mamy więc poniekąd szczęście, bo temperatura w dzień łatwo może przekroczyć 50C. Absolutny rekord padł w 1913 roku, kiedy to termometr wskazał 57C w cieniu. 50C, które właśnie doświadczamy, jest jednak mierzone w cieniu, ale wytrzymać taką temperaturę w prażącym słońcu, to jeszcze znacznie większe wyzwanie! Po wyjściu z klimatyzowanego samochodu przeżywamy szok termiczny. Czuję jak mi wysychają oczy. Ziemia jest tak rozpalona, że nie da jej się dotknąć ręką. Kamera video momentalnie tak  się nagrzewa, że w obawie aby nie roztopiła się wewnątrz taśma, osłaniam ją własnym ciałem. 

Widoki są jednak warte zachodu. Gdy docieramy do punktu kulminacyjnego, którym jest największa depresja w Ameryce Północnej, z nieba leje się żar. Krótki spacer po dnie słonego jeziora, które obecnie jest prawie wyschnięte i wracamy do samochodu. Wewnątrz samochodu jest tak gorąco, że wysiadamy na chwilę nim klimatyzator zacznie wreszcie pompować ostudzone powietrze. Przez pierwsze 10 minut muszę trzymać kierownicę przez chusteczkę, bo nie da jej się dotknąć gołą ręką.

Powoli opuszczamy Dolinę Śmierci. Temperatura się nieco obniżyła. Mkniemy teraz przez Pustynię Mojave, ale ciepło nadal trzyma – termometr nadal pokazuje 115F. Nie mogę sobie wyobrazić podróży w takich warunkach przez pierwszych osadników podążających do Californii w wozach ciągniętych przez wycieńczone upałem i brakiem wody zwierzęta. 

Na drugi dzień planujemy dotrzeć do Zion, lecz nasz wyjazd się nieco opóźnia, bo chcę wymienić samochód, aby już nie mieć przygód z wadliwym wskaźnikiem benzyny. Do wnętrza parku nie można wjechać swoim samochdem, lecz darmowym autobusem parkowym. Szereg drobnych opóźnień sprawił, że na Zion nam zostaje mniej czasu niż planowaliśmy, więc rezygnujemy ze zdobywania szczytów i zadawalamy się spacerkiem po niższych kondygnacjach i różnych uroczych miejscach widokowych.

Nasza dalsza trasa wiedzie w głąb stanu Utah i następnym przystankiem jest Bryce Canyon. Po drodze odbijamy kawałek od głównej trasy do Cedar Creek, którego górna krawędź leży powyżej 3000 metrów. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że nie ma miejsca w żadnym z trzech moteli w pobliżu parku, więc musimy kawałek odjechać licząc, że znajdziemy miejsce gdzie indziej. Udało się! Tylko kilka kilometrów dalej jest elegancki motel i jeszcze na dodatek tańszy. Zostawiamy rzeczy i jedziemy do parku. Bryce nie jest duży, więc przez pozostałą część dnia udaje nam się go w miarę dokładnie obejść a na zakończenie dnia oglądamy jak promienie zachodzącego słońca mienią się na tysiącach skalnych kolumn, które niczym kamienny las porastają dno kanionu.

Jedna z tras z Bryce do Arches prowadzi przez Park Grand Staircase Escalante i jest moim zdaniem jedną z najbardziej spektakularnych tras samochodowych na świecie. Jej łączna długość wynosi około 350 km, więc można z grubsza założyć, że można ją pokonać w 4 godziny, ale nic z tego. Droga jest tak widokowa, że i 8 godzin jest mało. Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Droga wije się wśród różnokolorowych skał. Robimy często postoje, raz nawet nieco dłuższy, aby podejść na szczyt czerwonej góry zwanej Chimney Canyon , skąd rozpościera się piękny widok na rozległą dolinę.

 

  • Dolina Śmierci, California
  • Nasza trasa
  • Zion
  • Zion
  • Zion
  • Bryce
  • Bryce
  • Bryce
  • Bryce
  • Bryce
  • Cedar Breaks
  • Las Vegas
  • Las Vegas
  • Dolina Smierci
  • Dolina Smierci
  • Dolina Smierci
  • Dolina Smierci
  • Bryce
  • Pozdrowienia z Bryce :-)
  • Grand Staircase Escalante, Utah
  • Grand Staircase Escalante, Utah
  • Grand Staircase Escalante, Utah
  • Chimney Canyon, Utah
  • Grand Staircase Escalante, Utah
  • Grand Staircase Escalante, Utah
  • Grand Staircase Escalante, Utah
  • Pustynia Mojave
  • Pustynia Nevada