Podróż 2000 kilometrów Meksyku - [Guadalajara II]



2007-11-22

Przyjeżdżając do Guadalajary byłem jak najbardziej pozytywnie nastawiony. W końcu to drugie, najważniejsze miasto Meksyku. Mało tego! Miasto uważane za źródło wszystkiego, co stereotypowo kojarzy się z Meksykiem: mariachis, wielkie, ozdobne kapelusze, jeźdźcy w charakterystycznych strojach (charros), wiele tradycyjnych tańców, tequila... Oczekiwania były spore. Niestety, podobnie jak rozczarowanie.

 

OK, zdaję sobie sprawę, że tak wielkie miasto (okolo czterech milionów mieszkańców), z tak bogatymi tradycjami, gdzieś głęboko "pod skóra"... Ba! Być może nawet tuż za "rogiem"... Ma do zaoferowania wiele. Jednak przyjeżdżając tu na dwa-trzy dni (a my w praktyce mieliśmy do dyspozycji dwa popołudnia), człowiek chce nasycić się tym, co łatwo dostępne: powierzchownością. A powierzchowność Guadalajary jest nudna, zaniedbana i pryszczata... Choć przyznaję, są też od tej przygnębiającej reguły wyjątki.

 

Zaczęliśmy na Plaza de la Liberación. Plac, co trochę nas zdziwiło, pełen był żołnierzy. W wioskach Chiapas, Guerrero czy Oaxaca, widok taki nie należy do rzadkości, ale w środku wielkiego miasta? W dodatku tuż obok Palacio de Gobierno?

 

Na szczęście nie były to przygotowania do pacyfikacji chłopskiej manifestacji, ani wojskowego przewrotu, a jedynie [co?]wieczorna defilada, zakończona uroczystym opuszczeniem flagi państwowej. Czyli na zwiedzanie było już za późno. To znaczy zwiedzanie muzeów i innych bardzo kulturalnych miejsc. Ale nikt nie mówił, że za późno na wizytę w sklepie muzycznym.

 

Oszalałem!!! Kiedy tam wszedłem oczywiście. Mało tego, że wybór był ogromny i doskonały, to jeszcze większość płyt, które zawsze chciałem mieć, była w promocyjnych cenach! 99 pesos... 10 dolarów... 30 złotych! Dla mnie bomba! Maná, Café Tacuba, Julieta Venegas, a nawet kubańskie Orishas. Mam już prawie wszystko! Do tego kilka składaków, żeby być na bieżąco z hiciorami. Tylko... Tylko zupełnie nie rozumiem zniecierpliwienia moich towarzyszy, kiedy po półtorej godziny wyszedłem stamtąd z oczami płonacymi obłędem... W tym momencie trochę polubiłem Guadalajarę. Ale tylko trochę.

 

W zasadzie Centro Historico, w którym leży Plaza de la Liberación, można oglądać i w dzień, i w nocy. Po zmroku podświetlone prezentuje się chyba nawet lepiej niż w promieniach słońca. Szczególnie Katedra - z Placu Wyzwolenia widziana od tyłu - i Teatro Degollado wyglądają po prostu bajecznie. Pierwsza, z dwiema strzelistymi wieżami wygląda niemal komiksowo, albo jak z filmu fantazy. Magiczny klimat dopełnia Rotonda de los Jaliscenses Ilustres - kamienny krąg, pod którym pochowano najznamienitszych mieszkańców stanu Jalisco. Wokół niej, z półmroku wyglądają odlane z brązu sylwetki słynnych synów najbardziej meksykańskiego ze stanów Meksyku.

 

Trzeci z placów otaczających Katedrę (rotunda i sąsiadujący z nią skwerek uważane są za plac) - Plaza de los Laureles - to ruchliwe i głośne miejsce spotkań mieszkańców miasta. Z fontannami, ławeczkami, sprzedawcami gazet, lodów i losów na loterię, ma trochę jarmarczny, ale sympatyczny klimat.

 

Czwarty i ostatni plac Centro Historico - Plaza de Armas - to, dla równowagi, sielankowy, tonący w bladym świetle latarni przesłoniętych przez otaczające go drzewa, deptak, na którym do późnej nocy można spotkać rodziny z dziećmi. W kiosko na środku placu, kilka razy w tygodniu gra miejscowa orkiestra. Nam jednak nie udało się załapać na występ.

 

Koło dziewiątej, po małych zakupach, byliśmy z powrotem w hotelu. Umówiliśmy się z Cesarem. Tym, który wcześniej nas tu przyprowadził. Miał nam załatwić miejscówki na wyjazd do Tequili następnego dnia. Dostał nawet zaliczkę.

 

Jak można było się domyślać, koleś nas wystawił. Finansowo strata niewielka. W sumie nie daliśmy mu więcej niż sto pesos. Chodziło raczej o zasady. No i jak tu teraz, w środku nocy, zorganizować wyjazd? Coś się wykombinuje...

 

Póki co, jeszcze się łudząc, siedziałem sobie na krawężniku przed hotelem, obserwując życie podupadłej ulicy. Za dnia Calle Grecia pełna była samochodów i ludzi. Najprawdopodobniej handlarzy i dostawców z pobliskich Mercado San Juan de Dios i Mercado el Baratillo. Teraz, pozostały po nich tylko sterty kartonów i plastikowych worków. Makulaturę skrzętnie uprzątali nocni zbieracze. Folia walala się tam, gdzie zwiał ją wiatr. Krajobraz dopełniały psie gówna i cuchnące benzyną, smarami i szczynami kałuże.

 

Ale, co ciekawe, to nieprzyjazne środowisko miało też swoich, najwyraźniej stałych, mieszkańców. Dwóch z nich - brudnych i zapuszczonych ćpunów - mieszkało we wraku samochodu stojącym kilka kroków od hotelu. Potrzeby załatwiali pod jedynym na ulicy drzewem. Nie kryli się też ze swoim głównym "zajęciem" i jawnie, siedząc na dachu swojego "domu", dawali sobie w żyłę.

 

Po ulicy kręcił się też ich dostawca. Zresztą sam wyglądający na ćpuna. Od swoich klientów róznił się tylko czystością. Kilka razy podchodził do mnie i pytał czy dobrze się czuję i czy przypadkiem nie mam ochoty poczuć się lepiej. W końcu, widząc, że dragów od niego nie kupię, zaproponował pożyczkę... To znaczy ja miałem mu pożyczyć trzydzieści pesos pod zastaw... komórki i koszulki.

 

W miejskiej dżungli, jak w każdej innej, szczególnie nocą, zdarzają się ofiary. A to drapieżników, a to własnej nieuwagi. Jedna z nich, zjawiła się nagle i z przeraźliwym wrzaskiem. W sumie nic dziwnego - laska miała autentyczną dziurę w przedramieniu, z której wisiała poszarpana skóra, wystawały żyły i lała się krew. Sama zresztą też wyglądała żałośnie. Szkielet słaniający się na nogach, w "roboczym" stroju, na który składały się buty na absurdalnie wysokim koturnie, mini i bluzka z dekoltem odsłaniającym wysuszone piersi. Dziwka-ćpunka, raczej młoda, ale chyba już u schyłku kariery... Tylko włosy miała zadziwiająco piekne. Długie do pasa, grube, czarne i błyszczące, teraz posklejane krwią, śliną i łzami.

 

Na grubej recepcjonistce i wąsatym ochroniarzu jej stan nie zrobił wrażenia. Po prostu kazali jej wyjść z holu i usiąść na chodniku, żeby nie zapaskudziła podłogi. Bez rozczulania się zasypali ranę jakimś proszkiem, wcześniej przemywając ją... sprite'm. Opatrunek zawinęli reklamówką i taśmą, i kazali się wynosić. Moje zdumienie całą akcją skwitowali tylko rozbrajającym uśmiechem...

 

A Cesar się nie zjawił. ¡Chinga tu madre, hijo de puta!

 

Wróciłem na górę, gdzie w plastikowych kubkach grzało się już charro negro.

  • Guadalajara
  • Guadalajara
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą
  • Guadalajara nocą