Po prawie trzynastu godzinach jazdy, koło szóstej rano dotarliśmy do Acapulco. Mimo wczesnej pory, powietrze było już ciężkie od gorąca i wilgoci. Cudowne tropiki!
Przy wyjściu z dworca zaczepił nas taksówkarz. Autoryzowany jak się okazało. W maleńkiej budce zapłaciliśmy za kurs i zapakowaliśmy plecaki do starego nissana. Oczywiście nie mieliśmy rezerwacji, więc zdaliśmy się na kierowcę, który po krótkim wywiadzie na temat naszych oczekiwań stwierdził, że ma coś w sam raz dla nas.
Jak do tej pory, przyzwyczaiłem się do raczej skromnych hoteli. I to nie tyle pod względem standardu, ale przede wszystkim rozmiaru i "pompy". A tu... Zajeżdżamy pod ogromny wieżowiec z marmurowymi schodami i wielkim holem obsadzonym doniczkowymi palmami. Zobaczymy...
Śpiący recepcjonista trochę się zdziwił na nasz widok, ale gdy usłyszał, że mamy zamiar zatrzymać się na kilka nocy, szybko otrzeźwiał. Nie bardziej jednak niż ja, gdy zobaczyłem cennik. 1000 pesos za noc?!? Nie tak umawiałem się z taksówkarzem! Recepcjonista, podążając za moim wzrokiem, spojrzał na cennik, skrzywił się i stwierdził, że to ceny dla turystów, a jak od nas weźmie... 600 pesos. Może być? Jasne! Za pokój na siedemnastym piętrze, z widokiem na Zatokę Acapulco z jednej i miasto z drugiej strony? To prawie darmo!
Póki co, naszym największym marzeniem był chłodny prysznic i wygodne wyrko. Kładac się, wyłączyłem klimę. Po kilkunastu godzinach jazdy miałem ochotę pospać w ciszy. To zbawienne, skadinąd, urządzenie nie należało zaś do najcichszych. Nie zdąrzyłem nawet zasnąć, gdy w pokoju zrobiło się gorąco jak w saunie. Poddałem się poszukując melodii w hałasie... Odpłynąłem...
Acha... Jeszcze zanim zasnałem, dostałem od Kaśki odpowiedź na esemesa. Na północy pogoda trochę inna niż u nas: wietrznie, temperatura bliska zera i ogólnie nieprzyjemnie... Takie poświęcenie, by zobaczyć kilka skał? Dzięki! Chyba chwilowo nie skorzystam... (tak naprawdę chciałbym kiedyś odwiedzić meksykańską północ, ale te nocne, pustynne chłody trochę studzą mój zapał)
W południe byliśmy już na nogach. Szybki śniadanio-obiad w restauracji przy plaży i, niestety, sama plaża. Nie cierpię wylegiwać się na piasku! Ten rodzaj bezczynności po prostu mnie zabija. Skoro jednak obiecałem, musiałem dźwigać swój krzyż. Przez pierwszych dziesięć minut nie było najgorzej. Wynajęliśmy leżaki od kolesia, który przedstawił się jako Rambo i rzeczywiście wyglądał jak ktoś, kto wyrwał się z piekła wietnamskiej niewoli. Rozłożyliśmy się na piasku - ja oczywiście pod parasolem - i... No właśnie. I nic! Nie potrafię tak leżeć i nic nie robić.
Jakoś przetrzymałem kolejne pięć minut i wymiękłem. Może kąpiel? OK! Raz, drugi, trzeci... Dość słonej wody. Spacer? Niech będzie... W listopadzie plaże Acapulco nie są jeszcze pełne, więc nie było nawet na czym oka zawiesić.
Wróciłem do Aśki, która choć zaczynała się już rozpuszczać i kurczyć w zastraszającym tempie, nadal twardo chciała się opalać. Zapadłem w leżak i kontemplując horyzont, co jakiś czas wdawałem się w jałowe dyskusje ze sprzedawcami wszelkiej tandety i żarcia, które gdyby miało nogi, dawno uciekłoby do Oceanu.
Jedynym pożytecznym przedstawicielem tej irytującej kasty (tak, wiem, oni też muszą z czegoś żyć, ale... ale ja zaraz oszaleję!!!), był wiekowy kelner, który co parę minut wymieniał mi smutną, oblepioną piaskiem, pusta butelkę, na cudownie oszronioną i pełną złotego nektaru Coronę.
Myślałem nawet o przejażdżce skuterem po Zatoce. Rambo oferował swój za wysoką, ale sensowną cenę. Plan padł, kiedy Aśka stanowczo odrzuciła tę koncepcję, a ja zaczynałem się zastanawiać, czy będę w stanie (w TYM stanie) zapanować nad taką maszyną.
Po mniej więcej dwóch godzinach skapitulowałem. Aśka się obraziła ("Zostawisz mnie tu samą?"), a ja wróciłem do hotelu zmyć z siebie morską sól i postanowiłem połazić trochę po mieście.
Acapulco rozłożyło się nad brzegiem Zatoki o tej samej nazwie, wzdłuż którego biegnie kilkunastokilometrowa Avenida Costera de Miguel Alemán. W skrócie po prostu la Costera. To przy niej stoją wszystkie duże hotele, bary i dyskoteki miasta. Im bardziej na południe, tym droższe i bardziej turystyczne. Dlatego ja wybrałem się na północ, w stronę portu i (mocno naciagając znaczenie tego słowa) starówki. Zanim tam jednak dotarłem, odkryłem w sobie nową pasję - fotografowanie tablic rejestracyjnych ze wszystkich stanów Meksyku. Wybór spory, bo stanów 31 (plus Dystrykt Federalny), a do Acapulco - będącego w przeciwieństwie do Cancún, kurortem meksykańskim - zjeżdżają wczasowicze z całego kraju. A wzorki na tablicach są naprawdę ładne! Poza tym, trudno tu o ciekawsze zajęcie... Chyba że fotofrafowanie błękitno-białych garbusów służących za taksówki.
Polowanie zajęło mi kolejnych parę godzin. Jako że słońce powoli chyliło się ku zachodowi, mogłem spokojnie wrócić po Juanitę, która dzięki Bogu uznała, że na dziś ma już dość.