2007-11-23

Rano mieliśmy plan... ale tylko plan... żeby jechać do Tequili. Nie mieliśmy tylko pojęcia jak go zrealizować. Na szczęście Kaśka - ranny ptaszek - wraz z pierwszymi promieniami słońca, wybrała się na poszukiwania. Kiedy wróciła... a właściwie przybiegła... byłem właśnie pod prysznicem. Dostałem dwie minuty na jego dokończenie, ubranie się i zejście na dół. Raczej się nie wyrobiłem. Musiałem gonić resztę towarzystwa. Dopadłem ich dopiero w hotelu Holiday Inn, kilka ulic od naszego. To właśnie, między innymi, stamtąd organizowane są wycieczki do Doliny Tequili.

 

W ostatniej chwili, ale się udało. Za dwieście pięćdziesiąt pesos od głowy, mieliśmy zapewniony transport, przewodnika, wstęp na plantację i do gorzelni.

 

Wyjazd z Guadalajary trwał wyjątkowo długo. Nie tyle przez korki, co przez uciążliwy proceder zbierania uczestników wycieczki po różnych hotelach.

 

Gdy w końcu wyjechaliśmy z miasta, dosłownie po kilku kilometrach, za oknami autobusu zrobiło się niebiesko. Wszędzie, jak okiem sięgnął, po sam horyzont, ciągnęły się pola błękitnej agawy. To właśnie "serce" tej rośliny stanowi składnik bazowy w produkcji tequili. OK, łatwo powiedzieć, ale jak to w rzeczywistości działa? Przekonać mieliśmy się już na pierwszym przystanku. Na plantacji Tres Mujeres. Autobus zatrzymał się przy małym, żółtym budynku, otoczonym polami agawy. Program zwiedzania był raczej przewidywalny. Najpierw mała degustacja i kilka słów o historii plantacji i gorzelni, a później pokazówka.

 

Jimador Jesús, czyli "agawowy żniwiarz", w trzy minuty, z wyraźną wprawą, przygotował kilkuletnią agawę do produkcji. Urządzeniem zwanym jima [chima] (stąd jimador), składającym się z ostrego jak brzytwa półksiężyca osadzonego na długim drzewcu, poobcinał przeszło metrowej długości liście, zostawiając jedynie trzon/serce, po hiszpańsku, ze względu na wygląd, nazywane piña, czyli... ananas. Ta niewinna nazwa jest jednak odrobinę myląca, bo raczej trudno sobie wyobrazić 50-60 kilogramowego ananasa. A to tylko średnia waga, bo trafiają się nawet 100-120 kilogramowe piñas! Ciąg dalszy produkcji, chwilowo, poznaliśmy jedynie teoretycznie...

 

Korzystając z okazji, pochodziłem troche po plantacji. Widok "kaktusów" rosnących w równych rządkach... rząd młodszych i niższych, rząd większych, rząd młodszych... jest jakiś nieziemski! W dodatku chodzi się nie po ziemi, ale po grubej i miekkiej jak dywan warstwie liści, pozostawionych po "żniwach", żeby użyźniły skalistą glebę. I jeszcze ten zapach... Wszechobecny, słodki zapach fermentującej zgnilizny. O dziwo, nie ma tu żadnych natrętnych owadów. Żadnych os, pszczół... Nic. Cisza. Czasem tylko rozpraszana przez wiatr, albo ciężarówki wypełnione piñas zmierzające do Tequili, lub te wracające - zapakowane butelkami płynnego złota stanu Jalisco. I my ruszyliśmy w tamtym kierunku...

 

Miasteczko, którego nazwę na cały świat sławi niepozorny, złocisty napój, pachnie równie słodko, jak wygląda. Wąskie, ciasne i brukowane uliczki, zdecydowanie nie są przystosowane do ruchu autobusów. Nasz w pewnym momencie, po pokonaniu kilkudziesięciu dziewięćdzięsięciostopniowych zakrętów, po prostu stanął, jakby nie miał już siły i odwagi dalej dalej. Resztę drogi do fabryki La Rojeña, w której destyluje się najsłynniejszą tequilę - José Cuervo - musieliśmy przejść na własnych nogach, pod czujnym okiem miejscowej dzieciarni.

 

La Rojeña - największa gorzelnia w miasteczku - sprawia wrażenie małej rodzinnej fabryczki, a nie firmy, z której w świat wyruszają miliony charakterystycznych, kwadratowych butelek José Cuervo Especial (wiem, że są też inne gatunki tej marki, ale Especial, bez dwóch zdań, jest najbardziej znana). Zadbana, pomalowana na jaskrawe żółcie i pomarańcze, z mnóstwem kwitnących krzewów i monstrualnym krukiem (cuervo) na głównym dziedzińcu. I nie jest to tylko ładne opakowanie industrialnej reszty!

 

W całej gorzelni obowiązują restrtkcyjne przepisy higieniczne. Poza kilkoma pomieszczeniami, wszędzie panuje sterylna wręcz czystość. Te wyjątki to, między innymi, ogromna wiata, w której wyładowuje się piñas, piece, gdzie przyspiesza się ich fermentację i wytrącanie cukru i taśmociągi, którymi parujące piñas wędrują pod prasy wyciskające słodki sok. Dalej już tylko białe fartuchy, siatki na włosy i laboratoryjne przyrządy...

 

Sam proces produkcji, jak w przypadku każdego mocnego alkoholu, jest, teoretycznie, dziecinnie prosty. Fermentacja, destylacja, mieszanie, uszlachetnianie, leżakowanie w dębowych beczkach, jeszcze raz mieszanie - tym razem starszych gatunków z młodszymi, dla uzyskania różnych typów tequili - butelkowanie i w świat...

 

Podczas zwiedzania, praktycznie na każdym etapie produkcji, nasza rewelacyjna przewodniczka, proponowała degustację. Na początek "ugotowanej" piña, która, choć słodka, nadaje się jedynie do żucia, a aguamiel (sok) nie zawiera niestety alkoholu.

 

Sfermentowany sok chyba mi umknął. W ogóle cała fermentacja w La Rojeña jest jakaś tajemnicza. Może dlatego, że mało estetyczna? Nie ważne... Najważniejsze, że destylaty są jak najbardziej dostępne.

 

Te pierwsze, przeszło pięćdziesięcioprocentowe, chyba nie za bardzo przypadły do gustu Amerykanom i Azjatom uczestniczącym w wycieczce. Płakali, krzywili się, kaszleli... Ogólnie nie wyglądali na zachwyconych. Za to reprezentacja środkowoeuropejska (w tym oczywiscie my, plus para starszych Niemców), brakiem emocjonalnej reakcji i repetą dla "złapania smaku", najwyraźniej rozczarowała meksykańskich laborantów. A może jeszcze po jednym? A co tam! Polewaj!

 

Kolejny etap to leżakowanie. Rzecz jasna, im wiecej czasu świeże destylaty spędzą w dębowej beczce, tym szlachetniejszymi trunkami się stają. Te, które zabawiły tam tylko chwilę, to tequila blanco - biała - u nas często nazywana srebrną. Używa się jej głównie do drinków i koktajli. Minimum trzech lat w beczce potrzebuje tequila, by nabrać pieknego, złocistego koloru. Tę, najpopularniejszą odmianę, nazywa się reposado. Najdłużej, bo ponad siedem lat, trzyma się w zamknięciu tequilę añejo. Ta charakteryzuje się niemal brązową barwą i, podobno, niesamowitym smakiem. Tego jednak się nie dowiedziałem. Przeszkodę stanowiła cena. O ile za butelkę tequili blanco lub reposado płaci się od 100 do 200 pesos, czyli mniej więcej 10-20 dolarów, o tyle najtańsza (!!!) butelka añejo jaką widziałem, kosztowała 998 pesos... Na pocieszenie pozostały nam darmowe margaritas w fabrycznym barze.

 

La Rojeñę opuszczaliśmy bardzo chwiejnym krokiem. Nie na tyle jednak, by darować sobie spacer po miasteczku. No, może nie do końca po miasteczku, ale po jego centrum z główna ulicą noszącą imię... José Cuervo i dużym placem targowym, na którym kupić można głównie... a jakże... tequilę i kieliszki do jej konsumpcji. Najróżniejsze. Od absolutnego kiczu dla niewymagających, po małe dzieła sztuki ze szkła, skóry, kolorowych i szlachetnych metali, drewna, itp.

 

Przy placu stoi ciężki, kamienny kościół, nieco przytłaczający w swojej prostocie, ale mający swój urok. Przed nim zaś, w mizernym cieniu wysuszonych krzewów kręcą się miejscowi Indianie.

  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila
  • Tequila