Proxima estación - Guadalajara...
Z Guanajuato do Guadalajary jedzie się około czterech godzin, więc już po dziewiątej byliśmy na dworcu. "Transfer" był jak zwykle bezproblemowy i komfortowy.
Dworzec autobusowy w Guadalajarze to zdecydowanie największy tego typu obiekt jaki kiedykolwiek widziałem (chyba nawet stołeczne TAPO mu ustępuje). Siedem czy osiem gigantycznych hal, ustawionych w kształt półksiężyca. W każdej kilkanaście przedstawicielstw firm przewozowych (W Meksyku nie ma kas, do jakich przyzwyczailiśmy się w Polsce. Każda firma ma swoje biuro na dworcu lub w mieście), sklepy, bary, poczekalnie... Spacer z pierwszego na ostatni terminal, to jakieś dwadzieścia minut!
Taxi do miasta i technicznie jesteśmy urządzeni. Stawka za przejazd oczywiście turystyczna (120 pesos), ale i odległość - prawie dziesięć kilometrów - spora.
Wysiedliśmy w centrum, choć wrażenie jakby podupadła dzielnica rzemieślnicza. Pierwszy hotel, zachwalany dla backpackerów w kilku przewodnikach, okazał się potwornie zagrzybiałą norą przy ruchliwej arterii przecinającej miasto. Podobnie prezentowały się kolejne... Czyżby dawno nikt nie weryfikował przewodnikowych informacji? A może w Guadalajarze obowiązują inne standardy? Bo nie sądzę, żeby to nam nagle zachciało się luksusów.
Zdecydowanie zawiedzeni, rozbiliśmy obóz na Plaza de la Liberación przed Teatrem Degollado. Od sympatycznej panny z informacji turystycznej w kiosku na środku placu (której, nota bene, towarzyszyła jeszcze słodsza koleżanka), dostaliśmy bardzo długą listę hoteli z zaznaczeniem, które w ogóle warto odwiedzić. Nie wiem czy to kryptoreklama, profesjonalizm, czy szczera chęć pomocy, ale rzeczywistość zdecydowanie potwierdzała jej typy.
Tradycyjnie już, rola poszukiwaczy lokum przypadła Kaśce i mi. Ruszyliśmy więc na bardzo długi spacer. Guadalajara to, jakby nie patrzeć, drugie pod względem wielkości miasto w Meksyku, więc i dystansy są inne.
Muszę przyznać, że tym razem Kaśka przesadzała z oszczędnością. Fakt, planowała zostać w Meksyku dwa tygodnie dłużej, ale to nie powód, by spać w jakichś zasyfiałych norach! No nieważne... Nie narzekajmy... Po skontrolowaniu setki noclegowni, wybór padł na Rio de Janeiro - śmiesznie tani i świeżo wyremontowany hotelik niedaleko Plaza Tapatía. Zarezerwowaliśmy dwa pokoje z oknami (!!!), bo do wyboru były również bez - trochę tańsze - i wróciliśmy na Plaza de la Liberación.
Tu, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, zastaliśmy Aśkę w najlepsze dyskutującą z typem wyglądającym jak rekruter Świadków Jehowy. Bez zbędnego owijania, koleś stwierdził, że ma dla nas najtańszy hotel. Tańszy od wszystkiego, co możemy znaleźć, a przy tym zupełnie przyzwoity. Ja chciałem go olać, ale dziewczyny, połechtane komplementami, bezkrytycznie łykały wszystko co mówił. OK więc. Niech będzie...
Po drodze Cesar opowiedział nam wyciskającą łzy historię swojego życia... O tym jak przez całe życie mieszkał w Stanach... Zupełnie legalnie. O tym jak ciężko pracował i uczestniczył w pierwszej wojnie w Zatoce, i o tym w końcu, jak po pijanemu prowadził samochód za co odebrano mu kartę stałego pobytu i deportowano z USA. Teraz kombinuje jak przeżyć w Meksyku. Jako przewodnik i "pomocnik" zjeździł już prawie cały kraj - od Cancún do Guadalajary - ale ostatecznie chce osiąść w Puerto Vallarta. W zasadzie już by tam był, ale linie autobusowe posiały gdzieś jego bagaż i utknął tak blisko celu.
Jak obiecał, tak zrobił. Przyprowadził nas do hotelu, gdzie za dobę liczyli sobie sto sześćdziesiąt pesos. Niestety, nie było wolnych pokoi. Ale dla Cesara nie stanowiło to żadnego problemu. Kilka kroków dalej miał kolejny zaprzyjaźniony przybytek z identycznymi cenami.
Hotel El Sol przy Calle Grecia, okazał się nie tylko tani, ale też zupełnie [nie]przyzwoity. W przeciwieństwie do okolicy, o czym trochę później... Czyste pokoje, czysta pościel i... pornole w TV. Ta ostatnia atrakcja, potwierdziła nasze podejrzenia, że to raczej hotel "na godziny", niż miejsce dla turystów. A skąd te insynuacje? Począwszy od ceny, przez grubą, roześmianą, wyzywającą, ubraną w różowe fatałaszki i nadużywającą zwrotów typu "mi amor", "cariño", "querido"... właścicielkę, po klientelę - młode i wystrojone dziewczyny w towarzystwie lekko zdezorientowanych panów w średnim wieku. No i ochroniarz, a jednocześnie facet właścicielki... Szczerzący zęby spod sumiastych wąsów typ w kowbojkach, obcisłych dżinsach, koszuli ze skórzanymi wstawkami, skórzanej kurtce i kapeluszu... Ale... póki nikt nie wchodził nam w drogę i nie składał dziwnych propozycji, nie mieliśmy powodów do narzekania.
Oczywiście zaraz po zrzuceniu gratów, wybraliśmy się na rekonesans, a właściwie na poszukiwania miejsca miejsca na obiad. W mieście takim jak Guadalajara nie było to szczególnie trudne. Starym zwyczajem przysiedliśmy w knajpie pełnej ludzi, zamówiliśmy i... Co to ma być?!? Torta w zupie? To jakaś masakra jest! Regionalizmy regionalizmami, ale żeby pyszną, chrupiąca bułę, pełną pieczonego mięsa i warzyw zalewać pomidorówką? Moje święte oburzenie nie wywarło szczególnego wrażenia na kelnerce. Zabrała talerz, by po chwili przynieść go... bez zupy, ale wciąż z ta samą, rozmiękczoną tortą... Od tej chwili Guadalajara przestała mi się podobać.