Podróż 5 kontynentów w 5 miesięcy - Bulungula: eko-wioska



2009-07-24

Z Durbanu pojechalismy do Mthaty (Umtaty), miasta w regionie Transkei z ktorego pochodzi Nelson Madela. Okolica bardzo ladna, gorzysta. Samo miasto niezbyt za to ciekawe. Umowieni bylismy na stacji benzynowej z kierowca schroniska w Bulunguli, polozonej na Dzikim Wybrzezu we Wschodniej Prowincji Przyladkowej, ktory mial nas tam zabrac. Mial przyjechac w ciagu dwoch godzin odkad wysiedlismy z autokaru (ten akurat byl wyjatkowo punktualnie), ale poniewaz juz pomalu przyzwyczajamy sie do afrykanskiego harmonogramu, uzbroilismy sie w cierpliwosc i czekalismy wypatrujac bialego terenowego pick-upa. Po okolo 5 godzinach, jakichs 50 bialych pickupach przejezdzajacych przez stacje, zjawil sie nasz kierowca - Pan Rufus, staruszek z biala broda prowadzacy stara, sfatygowana Toyote Landcriuser. Z przodu w szoferce siedzialy na dwoch miejscach juz 3 osoby, tyl byl do polowy zaladowany zakupami. Ale nie jest tak zle - sa jeszcze trzy miejsca, pozostale trzy zajmuje rodzina z chorym ojcem, wracajaca wlasnie ze szpitala, do ktorego podrzucil ich Pan Rufus. Zasiadamy zatem na laweczce wzdluz okien, Rufus zamyka drzwi drutem i ruszamy. Po drodze mijamy piekne, gorzyste i pagorkowate krajobrazy, podziwiajac burzowy spektakl na horyzoncie. Wkrotce okazuje sie, iz bedzie jeszcze kilka przystankow, wiec 'na pake' laduje sie koniec koncow jeszcze 8 osob! Plecaki zostaly przywiazane na dachu a my siedzimy na kolanach, wisimy po srodku albo balansujemy na pudlach z zakupami, probujac nie zrobic miazgi z pomidorow i jajek, ale jest ok, a na pewno smiesznie. Ale tutaj nastepna niespodzianka: po jakichs 1,5 godz Pan Rufus oddrutowuje nasze drzwi by nas ostrzec, ze przez nastepne 1,5 godziny droga moze byc troche wyboista, ale chocby nie wiadomo co sie dzialo, mamy sie nie przejmowac, on wie co robi i bedzie w porzadku. Takze po ciemku, nie wiedzac w ogole gdzie jestesmy, z burza w tle, ruszamy przez chyba najwieksze mozliwe wertepy, kamienie, strumienie, doly i busz. Obijamy sie o siebie, o dach, o - juz o tej porze - miazge pomidorowa i surowa jajecznice, powtarzajac w duchu ze Landcruiser moze wszystko a Pan Rufus, ktoremu zawierzylismy wlasnie swoje zycie, jest na pewno najlepszym kierowca w Afryce... Zreszta on ma mine jakby nigdy nic, jakby sobie pomalutku wlasnie sunal przez pusta, asfaltowa, niemiecka autostrade. Ta mina i sila spokoju utwierdza nas w przekonaniu, ze chociaz auto prawie kladzie sie raz po raz to na jednym to na drugim boku, by za chwile brodzic w wodzie i bagnach, to na pewno nasz kierowca nie pierwszy raz te trase przemierza, zna ja na pamiec i doskonale wie co robi, tak ze i my - poobijani ale cali, jak i nasze plecaki dotra na miejsce: dzisiaj i to w jednym kawalku. No i faktycznie, omal cudem - docieramy do Bulunguli w sama pore na kolacje. Nawet nie zgubilismy ani jednego pakunku! Rufus jest wielki!

 

Wysiadamy i ruszamy na kolacje, zreszta kuchnia i jadalnia sa jedynym swiatelkiem ktore widzimy w tej czarnej nocy. Serwowane sa lokalne pysznosci, na metalowych talerzach ze wspolnych mis. Wszystko wyglada rustylaknie, troche jak skansen, zbudowane i zaaranzowane w tradycyjny sposob, zgodnie z tradycjami ludzi Khosa, duzej poludniowo - afrykanskiej grupy etnicznej zamieszkujacej te okolice. Bulungula zreszta nalezy do okalajacej ja wioski Khosa w 40%, to tutejsi wzniesli ja wlasnymi rekoma, oni tu pracuja i opiekuja sie turystami. Sprzedaja wlasne wyroby (ozdoby, ubrania itp), oferuja rozmaite atrakcje (tj. polow ryb, wycieczki po wsi lub do lasu z zielarzem itp.) a zysk z nich trafia w 100% do ich kieszeni. Dzieki temu wioska zbudowala szkole, buduje obecnie przedszkole, ma zbiorniki na deszczowke i wiele innych tak cennych tutaj prostych udogodnien. Wies nie ma jeszce pradu, biezacej wody, drog, kanalizacji, lazieniek czy toalet, ale i tak mieszkancy dumni sa z postepu i z wielkim entuzjazmem dbaja o schronisko. Kazdego odjezdzajacego turyste zegnaja czule, proszac by o nich nie zapomniec i polecac ich znajomym.

 

Pomyslodawca projektu jest niejaki Dave, ktorego nie mielismy okazji poznac, poniewaz byl w podrozy. Jego postac wydala nam sie niemal ikoniczna. Mieszkancy bardzo chetnie opowiadaja o jego przywarach i dokonaniach.Mial miedzy innymi sprowadzic 'czterech ludzi z miasta' ktorzy oczyscili dwa jedyne w wiosce zrodelka slodkiej wody z zarazkow cholery. Mieszka od lat wsrod nich, w takiej samej jak oni okraglej chatce z glinianych cegiel i krytej strzecha.

 

Jak sie okazalo, i my zostalismy w takiej uroczej chatce zakwaterowani. Nasza, jak i reszta w schronisku, zostala wyposazona w proste lozka, po 5 na chatke, jedno male okienko, swieczke, kadzidelka majace odstraszac insekty oraz slomiane maty na klepisku podlogi. I to wszystko. Na szczescie w jednej z chatek byly rowniez toalety i prysznice. Poniewaz caly koncept schroniska prowadzony jest w scisle ekologicznym duchu, sanitariaty zorganizowane sa w niezwykle innowacyjny pomysl. Toalety nie maja biezacej wody, uzywa sie ziemi do zasypania ekskrementow w bardzo glebokiej dziurze. Prysznice, wylozone bajeczna mozaika w kolorowe wzory, najbardziej nam sie spodobaly. Jeden byl po prostu duzym pojemnikiem z woda ogrzewana na sloncu, trzy pozostale to tzw. pysznice rakietowe. Jest to pionowa rura, na gorze papujaca wode (deszczowke) a na dole posiadajaca maly otwor do ktorego wlewa sie odrobine parafiny i podpala ja, przez co cala konstrukcja wyglada (i wydaje dzwieki) jak startujaca rakieta. A woda - hura! jest ciepla (przej jakies 7 minut, wystarczajaco dlugo). Do oswietlenia uzywa sie tu swiec, pradu - w calosci z baterii slonecznych - tylko w zasadzie do lodowek. Jest nawet mikser napedzany... przez pedalowanie zainstalowana na stale polowka roweru! Cale zreszta schronisko funkcjonuje na zasadach czysto ekologicznych, przez co w zasadzie jedyne powazniejsze zanieczyszczenie powodowane jest przez Toyote Pana Rufusa, ale na razie nie sposob sie tu bez niej obejsc.

 

Nastepnego ranka ukazala nam sie wreszcie w swietle dziennym Bulungula. Lezy ona nad samym oceanem, nad ogromna, cudowna, szeroka piaszczysta plaza. Dokola okalaja ja zas wzgorza, pokryte glownie trawa i krzewami (drzew jest niewiele), polami uprawnymi, a okragle, kolorowe domki Khosa porozrzucane sa jak okiem siegnac po horyzont. Cos pieknego! Byc moze brakuje tym ludziom wszystkiego, a ich zycie toczy sie niezwylke skromnie, ale na pewno nie brakuje im widokow! Bylismy bardzo szczesliwi, ze sie znalezlismy w tym raju. Ta wioska liczy okolo 800 osob i ma, jak nas poinformowano, 92 domy: wszystkie widoczne w zasiegu wzroku. Nastepna wies jest 1 godzine drogi pieszo stad.

 

Calymi dniami wspinalismy sie na kolejne wzgorza podziwiajac widoki z gory, mijajac stadka owiec, krow, koz i pojedyncze osiolki czy swinie. Zwierzeta pasa sie tutaj w zimie bez nadzoru, przed samym zmierzchem najstarsze w stadzie prowadzi reszte do domu. Niezwykly to widok, kiedy okolo godz. 17.30 zaczyna sie szarowka, a wszystkie zwierzeta zwarcie udaja sie do swoich zagrod. Postanowilismy tez dojsc plaza do nastepnej wioski, ale nawet po paru godzinach marszu jakos nie udalo nam sie rozpoznac czy to jeszcze Bulungula, czy to moze juz kolejna miejscowosc. Nie wazne, sama wedrowka byla wspaniala.

 

Mielismy tez szczescie lepiej poznac jedna z niewielu miejscowych osob mowiacych tutaj po angielsku, przemila dziewczyne o imieniu Kululua. Nie w stanie dokladnie fonetycznie zapisac jej imie, jako ze jezyk Khosa zawiera kilka roznych glosek mlaskajacych, dla nas ciezkich do wymowienia. Tak na przyklad Khosa zapisuje sie fonetycznie !Khosa, co oznacza ze pierwsza literke 'K' wymawia sie z mlasknieciem.

W kazdym razie Kululua byla na tyle mila by zabrac nas do siebie do domu i pokazac nam jak zyje. Poznalismy jej rodzine (tylko kobiety i dzieci), poszlismy z nia po wode i chrust, pokazala nam jak gotuje. Nalozyla nam tez specjalna masc z gliny na twarz, ktora tutejsze kobiety chronia swoja cere przed sloncem. Maz ma kolor jasno bezowy, i bardzo sciaga twarz po wyschnieciu. Pomalowala nam tez czerwone wzory, ktore one same maluja sobie tylko od swieta. Opowiedziala nam rowniez o fascynujacych zwyczajach i tradycji swojego ludu. W codziennych obowiazkach udzielaja sie niemal wylacznie kobiety. One sprzataja, gotuja, zajmuja sie dziecmi, domem, zagroda, ogrodkiem, polem, przynosza wode i drewno, robia cegly na budowe domu. Mezczyzni tradycyjnie wypasaja zwierzeta i to tylko w lecie (kiedy trzeba zaprowadzic je w dalsze rejony). Ponadto buduja domy, choc w calej wiosce jest tylko czterech, ktorzy wiedza jak to robic. W dzisiejszych czasach niektorzy mezczyzni udaja sie na cale miesiace lub lata do miast by tam zarabiac, wracaja wtedy do domu tylko na Boze Narodzenie i Wielkanoc. Khosa sa chrzescijanami, choc w okolicy nie ma kosciolow ani ksiezy. Jak nam wyjasnila Kululua, jesli ktos czuje taka potrzebe, moze zorganizowac modly w swoim domu. Byl to wspanialy dzien i jestesmy niezmiernie wdzieczni, ze moglismy poznac tych niezwyklych ludzi z bliska. Sa bardzo weseli, goscinni i niezwykli uzalac sie nad swoim losem. Choc oddaleni od miast zyja w dosc pierwotnych warunkach, to dobrze sa zorientowani w sytaucji w kraju i (w wiekszosci) na swiecie. Zafascynowani sluchalismy (przez tlumacza) z jakim entuzjazmem i w jak prosty sposob potrafili wylozyc nam swoj punkt widzenia sytacji politycznej post-apartheidowskiej RPA. To czego wielu z nich pragnie najbardziej w tej chwili, to lepszy dostep do kliniki, moze nawet ich wlasna w wiosce, utwardzone drogi i kanalizacja.

Pobyt w Bulunguli byl niezwykle cennym doswiadczenieniem, ktore do glebi nas poruszylo.

  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula
  • Bulungula