Śniadamy ze spokojem w dobrze już znanej sprzed kilku dni hotelowej restauracji ze szwedzkim stołem. Przy dobrym jedzonku naszła mnie refleksja, że niektórzy z gości hotelowych przeklinają pewnie niebieskiego VW Pointera, który trąbił zajadle co jakiś czas na hotelowym parkingu. Tak. To była nasza fura. Marta miała jakieś złe sny, że ją nam ukradli tak bardzo jej się ten klakson wciskał przez sen w głowę. Tymczasem autko ma coś nie tak z alarmem i ten czasem znienacka się załącza. Cóż, będę musieli ludziska z tym żyć. [parę dni później znalazłem na wyjca sposób; trzeba było zatrzaskiwać drzwi w odpowiedniej kolejności, nie używając przy tym klucza; przecież to takie oczywiste, taaa…]
Tankujemy do pełna za znowu 300 $. I dobrze, bo łatwo się dzieli przy ściepie. Dziś jedziemy do nadmorskiej wioski Rio Lagartos, by zobaczyć zimujące tam flamingi. W porze cieplejszej przebywają w Celestunie, który oddalony jest o ok. 200 km. Nadzwyczajna wprost zmiana klimatu, ehe. Sądziłem, że ptaki wędrują tysiące kilometrów (te wędrowne oczywiście), by przezimować, a nie przelatują się kilka wiosek dalej. Motyle dają radę, to czemu ptaki nie?! Nieważne.
Niebywale spokojna, lokalna droga wiedzie nas do celu, z rzadka mijają nas ciężarówki i pikapy wyładowane owocami. Przy szosie stada koszmarnie wychudzonych krów. Zatrzymujemy się na sesję zdjęciową, jak się okazuje, z byczkami. Te wyglądają nieco lepiej, ale i tak beznadziejnie w porównaniu z polskimi. Żeby te nasze miały świadomość, jak cudnie im się żyje w naszym pięknym kraju i jak ciężki żywot wiodą ich rogaci pobratymcy z dalekiej zagranicy, to pewnie śmiałyby się na pastwiskach całymi dniami i nocami. Ze szczęścia. Mimo że wszystkich koniec jednaki i nie ma zmiłuj.
Dojeżdżamy do portu, a tam zaraz zjawiają się przewoźnicy oferujący wycieczki łodziami. To nie jest sezon, więc wielu z nich siedzi po prostu na murku i goni godzinę za godziną. Na parkingu ledwie dwa busiki, które przywiozły chętnych na wycieczkę. Szału nie ma. Jeden z właścicieli łodzi, sympatyczny, grubawy Herman, jak się nam później przedstawił nie odstępuje nas wprost na krok. My, że owszem, skorzystamy, tak, czemu nie, ale najpierw rozejrzymy się po porcie, zdjątka porobimy, a on, że oczywiście, claro claro, ale łazi za nami jak cień w słoneczny dzień. No dobra. Ustalamy cenę na 600 pesos (150 zł) za łódkę, zaliczamy baňo przed odpłynięciem, kupujemy obowiązkowy bilet wstępu do parku narodowego za 24 $ (6 zł) i jazda. Wieje niesamowicie, bo wiatr od morza wespół z wcale szybkim pędem łodzi.
Rio Lagartos to właściwie nie rzeka, jak mylnie wskazuje sama nazwa, a ogromne rozlewisko, którym morze wdarło się w głąb lądu.
Herman jest bardzo czujny. Gdy tylko widzi, że jakiś ciekawy ptak na brzegu bądź że dobywamy aparatów, natychmiast zatrzymuje łódkę i czeka cierpliwie, aż się napstrykamy. Wypatruje też cocodrilo i manewruje łódką tak długo, by podpłynąć jak najbliżej. Gdy jestem już naprawdę blisko gada, Herman zupełnie niespodziewanie wkłada rękę do wody i łapie sporego krokodyla za ogon! Wytrząsa nim przez chwilę, czerpiąc z tego wyraźną uciechę. Krokodyl czmycha w krzaczyny, a my nie dowierzamy własnym oczom. Zaskoczenie i niezwykłość tej sytuacji były tak potężne, że jak wszyscy mieliśmy aparaty w rękach, tak nikt nie zrobił choćby jednego ujęcia. Niesamowite! Brawo Herman! Czego się nie robi dla turystów i własnej uciechy.
Następnego wypatrzonego biedaka Herman kijem zmusza do wypłynięcia z szuwarów, by lepiej nam zapozował do zdjęć. Nieźle. Wreszcie z daleka wypatrujemy stadko flamingów. Są intensywnie pomarańczowe (sądziłem, że będą różowe) i wspaniale się wyróżniają na tle tego dość monotonnego krajobrazu (woda, piasek i niebo). Nie udaje nam się jednak dopłynąć zbyt blisko, są płochliwe i wnet podrywają się do lotu. No to zobaczyliśmy, pomyślałem, i możemy wracać. Herman słowa dotrzymał, obiecał wszak oddać kasę, jeśli nie zobaczymy żadnego flaminga. Zobaczyliśmy i jest gites. O dziwo, płyniemy jednak kawałek dalej i dobijamy do brzegu. A za wysokim brzegiem czeka nas niesamowity widok – rdzawe czy brązowe jeziorka, w których odparowuje woda morska celem pozyskania soli. No i oczywiście, a jakże, dwa liczne stada flamingów. Piękny widok. Podchodzimy na tyle blisko, na ile jest to możliwe. Wciąż jednak za daleko, by strzelić naprawdę dobre foty. Miejsce jest cudowne, choć osobliwe w swej urodzie. Herman znajduje pióra flamingów i wręcza je dziewczynom. Ja nie mogę nie spróbować kąpieli w wodzie, w której ponoć nie sposób się utopić. Wchodzę w gatkach do rdzawej, słonej wody i faktycznie – to działa. Leżę raczej na wodzie, niż w wodzie. Wyporność jest tak duża, że bez problemów utrzymuję się na powierzchni, a duża część mnie wystaje ponad lustro wody. Nawet efekty piwnej diety nie są z stanie pociągnąć mnie na dno. Niesamowite.
Wracamy do portu. Wycieczka trwała ze dwie godziny i serio – było warto. Słońce zjarało nas niemiłosiernie, mimo że nie paliło przez cały czas. Wieczorem okazało się, że strzaskani jesteśmy niezgorzej. Spacerujemy chwilę po wiosce. Marcie przy zmianie obiektywów w aparacie upadł jeden z nich. Na beton. Zmroziło nas. Ale przeżył. Uff!
Przy wyjeździe z osady wstępujemy na moment na lokalny cmentarz. Trzeba wszak i tę aspekt obcej kultury poznać. Z ciekawych odmienności to ta, że wiele jakby wystawniejszych nagrobków obudowanych było płytkami glazury. Ot, kafelki z łazienki na cmentarzu.
Jedziemy do Izamal, by zostać tu na noc. Miasteczko okazuje się dość senne, ale w oczy rzucają się od razu zaprzęgi z dorożkami pełniące tu rolę zwykłego środka publicznego transportu, a także wielka świątynia franciszkanów. Zbudowano ją w XVI w. z materiałów, jakie pozyskano z rozbiórki indiańskich piramid. Brawo Hiszpanie! Wielce wymowny i porażający symboliką recykling.
Zapadł zmierzch, ucztujemy w knajpce opodal rynku. Kelner niezwykle usłużny, przejęty. Zgodnie spostrzegamy, że czym mniejsza miejscowość i mniejszy ruch turystyczny, z tym większą atencją jesteśmy traktowani. A do tego spotykamy ceny, które bardziej nam pasują. No i do piwka nachos i sosy, których trudno spodziewać się we wziętych miejscowościach turystycznych. I doskonała, świeżo przyrządzona michelada.
Spacer po okolicach, a potem kawka na wynos kupiona w lokaliku, w którym meksykańscy chłopcy żwawo przebierają nogami na automacie „dance floor”. W ryneczku przy bardzo nikłym ruchu pracują niezwykle przejęci pracą swoją policjanci kierujący ruchem. Uderza właśnie to przejęcie, bowiem nie dzieje się wokół aż tyle, by jakikolwiek policjant był tam w ogóle potrzebny. No ale znowu powraca w mej głowie myśl o nadmiarze rąk do pracy w tym kraju.
By szczęście mnie nie opuszczało, egzotyczny ptak trzepnął mi kupę. Na szczęście na pasek od plecaka. Na szczęście.
Po drodze odkrywamy, że w wielkiej świątyni z imponującym atrium coś się dzieje. Okazuje się, że trwa właśnie widowisko typu light&sound. Wchodzimy za darmo i cieszymy się świetnym spektaklem. Dużo lepszym, efektowniejszym wizualnie i dźwiękowo, niźli w Chichen Itza. Finał spektaklu to przejście wzdłuż arkad ponurego zakonnika w wielkim kapturze i ze świecą w dłoniach. A w tle gregoriańskie chorały. A wokół mrok. Mocne wrażenie. No i proszę, jak bardzo zaskoczyło nas to świetne widowisko. W małym miasteczku i za darmo. I tak z głupia frant napotkane.
W hotelu robimy księgowość i okazuje się, że każdemu z nas coś dużo kasy ostatnimi dniami wyciekło. To nic. Gorzej, że mało zostało. Aktualny stan: Marta – 1200$, ja – 2000$, Elzika rządzi – 3000$. A tu jeszcze parę dni pobytu. Wystarczy. Chyba. Najwyżej się jeszcze troszkę waluty wymieni. A jeszcze trzy dni temu miałem 4500$ i byłem absolutnie pewien, że to za dużo. No ale gdy się nie odmawia sobie niczego i nie bardzo kontroluje wydatki… Na wczasach przecież jesteśmy, nieprawdaż?!!