Stavanger uznawane jest za stolicę norweskiego przemysłu naftowego, a dawniej słynące z połowów śledzi ma swój szczególny charakter. Dla mnie sprawia wrażenie miejsca mało atrakcyjnego „turystycznie” i daleko mu do wielu innych miast skandynawskich.
Wszystko to oczywiście jest kwestią gustu i zależy od tego, jaki jest sposób spędzania wolnego czasu preferujemy. Osoby lubiące wizyty w muzeach (my raczej do takich nie należymy) może z pewnością zainteresować Muzeum Ropy Naftowej (czyli Oljemuseum). Uwagę przyciąga już sam nowoczesny budynek muzealny nawiązujący swoją formą do platform wiertniczych. Zanim Stavanger stało się „stolicą ropy”, było stolicą… puszkowanych sardynek. Z historią połowów i handlu tymi rybami oraz produkcji konserw można zapoznać się w Muzeum Konserw (Norsk Hermetikkmuseum), które znajduje się w budynku dawnej fabryki konserw w najstarszej części miasta, między białymi domkami Gamle Stavanger.
Wspomniane muzea (choć z pewnością ciekawe) nie były jednakże celem naszej wizyty. Pragnęliśmy skupić się na wycieczkach poza miastem i spacerach po okolicznych wzgórzach. Niestety pod tym względem Stavanger nas zawiodło – szczególnie w porównaniu z naszym ulubionym norweskim Bergen, które słynie ze wspaniałych gór, które są na wyciągnięcie ręki. Stavanger ma plażę tuż przy lotnisku i wspaniały teren wokół jeziora do całorocznej rekreacji, ale niestety ma mniej dogodne położenie jeśli chodzi o dostęp do ciekawych tras trekkingowych.
Mimo odrobinę mieszanych odczuć związanych z samym miastem, zdjęcia ukwieconych białych domów Gamle Stavanger, spacery wzdłuż portu czy widok Pulpit Rock warte były wizyty w Stavanger. Święto 17 maja dodało kolorytu i oryginalności całemu pobytowi.
I oczywiście jak zawsze już chwilę po wylądowaniu w Polsce jak zwykle zapragnęliśmy wracać z powrotem do Norwegii – może nie do Stavanger, ale tym razem trochę bardziej na północ. Nadal nie przepadamy za zwiedzaniem miast, ale w norweskie góry zawsze z przyjemnością będziemy wracać.