Sam pomysł wyjazdu do RPA zrodził się bardzo spontanicznie. Początkowo planowałem wyjazddo jakiegoś dalekiego kraju z okazji obrony pracy. Myślałem o ........., ale dzięki spotkaniu z Karolempowróciła koncepcja odwiedzin Piotrka. I wbrew pozorom wcale nie było prostą rzeczą dostać się do Afryki.Chcąc wyjechać do RPA trzeba otrzymać wizę. Ale żeby uzyskać wizę trzeba spełnić kilka warunków wstępnych.Przede wszystkim trzeba posiadać zaproszenie od Rpańczyka, albo rezerwację hotelu. Ja zaproszenia dostać nie mogłem, bo się spóźniłem, więc musiałem kombinować rezerwację hotelową. Karol zaproszenie miała.

I to była największa przeszkoda. Chodząc po biurach turystycznych okazywało się, że nie ma możliwości zarezerwowania hotelu w RPA w żaden sposób, a jak już się gdzieś zgodzili to zaśpiewali 1000 PLN za załatwienie całej sprawy(rezerwacji, wizy i paru innych rzeczy). Tak spędziłem cały dzionek (co ciekawsze był to dzionek tuż przed obroną pracy, ale co tam..... jak się chce jechać to się chce:-)). Kiedy już miałem się poddać trafiłem do superowskiego biura, gdzie bardzo miła Pani zarezerwowała dla mnie hotel w Johanesburgu.

Umówiliśmy się, że jak tylko dostanę wizę to odwołamy rezerwację. Tak więc rezerwacja już była! Pozostało tylko zaświadczenie z banku o posiadaniu odpowiedniej kwoty pieniędzy (500 USD na tydzień). Tu nie było żadnego problemu. Wystarczyło wpłacić pieniądze jednego dnia, następnego pobrać zaświadczenie o posiadanych środkach i pieniądze wypłacić. No i należało jeszcze zarezerwować bilet.

Dzięki zbiegowi okoliczności okazało się, że uda mi się załapać na bilet dla młodzieży i dodatkowo polecę tymi samymi samolotami co Karol. Wpłaciłem grzecznie 53 USD opłaty i czekałem. Ale pojawił się problem zaświadczenia Karola z uczelni, że może jechać. Wydawało się, że będzie to niemożliwe. Wymyślaliśmy przeróżne historie żeby tylko napisali takie pisemko: uśmiercaliśmy różne osoby w RPA, rzucaliśmy studia, rezygnowaliśmy ze studiów dziennych na rzecz zaocznych i wiele innych dziwnych rzeczy. Ale ponieważ "głupi ma zawsze szczęście" okazało się, że zaświadczenie to pestka i nikt nie robi żadnego kłopotu. Tak więc czekaliśmy sobie na wizy spokojnie.No i dostaliśmy - bardzo fajne.

Do RPA dolecieliśmy samolotem, a w zasadzie samolotami Turkish Airlines z przesiadką w Stambule.
A droga do Stambułu była oczywiście ciekawa, bo Karol leciała pierwszy raz samolotem, a dodatkowo było piwko za darmo... Po przylocie do Stambułu mieliśmy 3 godzinki wolnego, więc korzystając z bogatej oferty sklepów wolnocłowych, wolnego czasu i darmowych kubeczków z Burger Kinga degustowaliśmy waniliowego Smirnoffa...
Nie byliśmy jednak aż tak zachłanni jak siedzący przy sąsiednim stoliku towarzysze władający językiem rosyjskim,
a w zasadzie już nie władający, tylko leżący na stoliku z pustą butelką obok. A później wsiedliśmy do samolotu
(dużego samolotu) i niestety siedzieliśmy w środkowym rzędzie i nie było nam pisane obserwowanie Afryki z lotu ptaka (samolotu). To nic. Lecieliśmy nad Egiptem, Sudanem, Demokratyczną Republiką Kongo (d. Zairem), Zambią, Zimbabwe, Botswaną, no i oczywiście skończyliśmy w RPA!!! Dolecieliśmy do Johannesburga, którego nie udało nam się w ogóle zobaczyć, pomimo że byliśmy tam aż dwa razy.

Pierwsze wrażenie: SZOK!

W tym kraju jest duszno i dziwnie. Przez pierwszy dzień ciężko się człowiekowi pozbierać. I przez kilka następnych. Ciężko to wszystko sobie wyobrazić, ale Afryka różni się od Europy praktycznie wszystkim. Ludzie zupełnie inni, widoki w Europie nie spotykane, powietrze jakieś takie inne i atmosfera zupełnie nie z tego świata. Samochodami jeżdżą w przeciwną stronę niż my. Jak usiadłem w samochodzie na miejscu, gdzie normalnie siedzę i prowadzę, a tam nie było kierownicy to tak mi całkowicie nieswojo było. Kierowca po prawej stronie, lusterka powykręcane w różne strony, tak zupełnie bez sensu, samochody przejeżdżające po prawej stronie, znaki drogowe po lewej.

Nie do wytrzymania!!! Pierwszeństwo mają Ci z lewej (totalnie bez sensu jak na pierwszy dzień). Tak więc przez kilka dni zachowywałem się jakbym przyjechał z kosmosu i przyglądał się jak ufoludki ułożyły zasady ruchu drogowego. I nigdy się nie przyzwyczaiłem do wyprzedzania z prawej strony na autostradzie i do wielu innych pomysłów tego typu. Dobrze, że nie musiałem prowadzić samochodu, bo wrażeń i tak miałem wystarczająco dużo.

Na drogach widać było przeróżne znaki ostrzegawcze. Mamy zdjęcia ze znakami uwaga żółwie (to dla mnie bardzo ważny znak) i uwaga pingwiny. Ale niesamowity był też znak uwaga hipopotamy. Były też znaki: Don't feed baboons. Niestety może bardziej by się przydał znak uwaga na małpy, bo na którejś z dróg napotkaliśmy rozjechaną małpkę i stado innych małp, wpatrujące się smutno w tę małpkę.

Ciekawym osiągnięciem tamtejszych ludów jest chodzenie po ulicach. Chodzą całymi chmarami po jezdniach i czasem trzeba się sporo namęczyć żeby nie trafić kogoś na ulicy. Problemu może by nie było gdyby mieli oni ten zwyczaj tylko w ciągu dnia, ale to, co się na ulicach dzieje po zmroku, to przerasta wszystko. Wtedy dopiero całe wioski wylegają na ulice. Dodając do tego zwyczaje panujące wśród kierowców, że jeździmy po nocy bez świateł, a jak już je mamy to tylko jedno, skierowane prosto w szybę samochodu jadącego ze strony przeciwnej to mamy komplet. Niestety Murzyni nie należą do najbardziej widocznych ludzi w ciemności (może poza oczami). W związku z czym jazda po nocy jest wyjątkowo dużym wyzwaniem. Całe szczęście, że nie musieliśmy zbyt dużo podróżować po nocach.

Widoki jak z wielu filmów o Afryce - wszędzie Murzyni, jedni z wielkimi tobołami na głowach przechadzają się po chodnikach (w zasadzie to wielkie bagaże na głowach noszą tylko kobiety....). Oni noszą te toboły zupełnie ich nie przytrzymując rękoma. A rekord świata pobiła jedna kobieta w nie pamiętam jakim mieście niosąc skrzynkę piwa na głowie....całą skrzynkę piwa!!!! Inna znowu niosła butlę gazową, co najmniej 15 litrową, co zresztą udało mi się sfotografować. Niestety nie dało się zrobić zbyt wielu zdjęć Murzynom, a szkoda, wielka szkoda, bo czasem widoki były niesamowite. Oprócz kobiet noszących ciężary wszędzie widać Murzynów z kolorowymi parasolkami przeciwsłonecznymi. To wszystko po prostu wygląda niesamowicie i przepięknie jednocześnie: przechadzający się ludzie po ulicach z wiadrami na głowach, ubrani w kolorowe stroje, chusty i inne dziwne rzeczy. Chodzą sobie po ulicach, po autostradach (tam wolno - poumieszczane są tylko znaki ostrzegawcze) z parasolkami, albo zajadając patyki. Początkowo myślałem, że oni z jakimiś kijami chodzą i je obgryzają, ale później okazało się, że ze względu na dużą ilość uprawianej trzciny cukrowej jest ona w zasadzie wszędzie i spokojnie się nią można "opychać". Bardzo dziwnie to wygląda, szczególnie z daleka. Będąc w Durbanie kupiliśmy sobie takiego kija dwumetrowego, ale nie był zbyt smaczny. Żeby się dostać do dobrego kawałka kija trzeba oderwać pierwszą warstwę, a później rzuć wnętrze. Jest to rzeczywiście słodkie, ale chyba nie zostałem miłośnikiem jedzenia patyków.

Co by o mieszkańcach RPA i pozostałych krajów nie mówić to i tak uważam, że są oni bardzo uczynni, życzliwi, uśmiechnięci i prawie zawsze służą pomocą, czasem dużo większą niż można by się spodziewać.

Krajobraz afrykański tamtych rejonów był bardzo różny. Były bardzo wysokie góry, busz, wielkie łąki, krajobraz przypominający Australię (wielkie pustkowie na przestrzeni wielu dziesiątek kilometrów z farmami strusi), lasy eukaliptusowe, lasy palmowe, ananasowe, kaktusowe, początki lasów tropikalnych, sawanny, piękne zielone trawy, łąki z pojedynczymi wysuszonymi lub wypalonymi drzewami, wyschnięte koryta rzek i wiele innych trudnych do opisania. Jedyna rzecz, której nie udało nam się zobaczyć to pustynia. A to między innymi dlatego, że w RPA raczej pustyni nie ma. Jest tylko półpustynia Karoo i na północy zaczyna się Kalahari. Niestety nie było to zupełnie na naszej trasie, więc będąc w Afryce na pustyni nie byłem. Oczywiście były też jeziora, rzeki (przeważnie bardzo brązowa woda w nich płynęła ze względu na specyficzną glebę), no i dwa oceany: Ocean Indyjski i Atlantycki.

Klimat RPA, Swazilandu i Lesotho jest bardzo różny. My doświadczyliśmy różnych anomalii pogodowych. Były dni z upałem powyżej 30 stopni, ale były też dni z temperaturą w okolicach 15 stopni, co zupełnie się nie kojarzy z Afryką. Charakterystyczna byłą też bardzo duża wilgotność powietrza mocno przekraczająca 90%, co bardzo potęgowało uczucie gorąca, szczególnie wieczorami. Niemal gwarantowana byłą każdego dnia burza. Jednak polskie burze do afrykańskich się zupełnie nie umywają. Tam jak pioruny walą to naprawdę aż strach. Jednocześnie przychodzą bardzo gwałtowne ulewy. Raz udało nam się podróżować przez dwa dni w deszczu. Mieliśmy też okazję przeżyć burzę z gradem, a w Lesotho padał nawet śnieg, co już całkowicie zmieniło mój pogląd na temat klimatu Afryki. Wszystkie te anomalie są spowodowane z pewnością ścieraniem się wpływów dwóch oceanów, a jednocześnie występowania gór, których wysokość sięga prawie 3500 m npm.

Co można w RPA ciekawego kupić, co dobrego można zjeść, czego się napić i ile to wszystko kosztuje?

Ceny są bardzo przystępne. Litr benzyny kosztuje mniej niż 2 PLN. Piwko można kupić za około 1,5 PLN, a w knajpie 3 PLN. Alkohol w ogóle jest bardzo tani i dobry. Dobre są kremy Amarula, Kahlua i inne. Jedzenie jest przeróżne. Nie ma bardzo charakterystycznych dań afrykańskich. My byliśmy kilka razy w restauracjach, ale raczej gustowaliśmy w owocach morza. Jedliśmy też antylopy i strusia. Mieliśmy spróbować też krokodyla, ale się nie udało. Bardzo dużo się tam spożywa hamburgerów i podobnych wynalazków, bardzo dobrych zresztą. Fajne jest to, że używa się do tego noża i widelca, nie tak jak u nas.

No i rzecz niesamowita: COCA COLA. Jest wszędzie! W każdej najmniejszej wiosce, oddalonej od cywilizacji dziesiątki kilometrów, znajduje się zawsze przynajmniej jeden barak z wielkimi reklamami Coca coli. Czasem wygląda to bardzo komicznie.

Ciekawe wrażenie robi na przyjezdnych też wszechobecny drut kolczasty. Można go zobaczyć dosłownie wszędzie i otacza wszystko. Trochę to przypomina jeden wielki obóz koncentracyjny.

Republika Południowej Afryki to kraj leżący na południu Afryki. Graniczy na północy z Namibią, Botswaną i Zimbabwe, na wschodzie z Mozambikiem i prawie całkowicie otacza malutki kraj Swaziland.
W środkowo-wschodniej części RPA, całkowicie przezeń otoczone, znajduje się górzyste Lesotho.

Republika Południowej Afryki jest ogromna: 2000 km z południowo-zachodniego krańca (Przylądek Dobrej Nadziei)
do północno-wschodniego krańca (rzeka Limpopo) i około 1500 km z Porth Nolloth na zachodzie
do Durbanu na wschodzie. Kraj podzielony jest na dziewięć prowincji: Western Cape, Eastern Cape, Northern Cape, KwaZulu-Natal, Mpumalanga, Gauteng, Free State, North-West Province i Northern Province.
Stolicami tych prowincji są odpowiednio: Cape Town, Bisho, Kimberley, Pietermaritzburg, Nelspruit, Johannesburg, Bloemfontein, Mafikeng i Pietersburg. W RPA zamieszkuje około 38 milionów ludzi, z czego 28 mln to czarni, 5,6 mln biali, 3,4 mln rasa mieszana, a 1 mln pochodzenia hinduskiego. Około 1,9 mln spośród białych mieszkańców RPA jest pochodzenia brytyjskiego, 130 000 żydowskiego, 36 000 portugalskiego (wśród nich jest wielu uchodźców z Angoli i Mozambiku), 34 000 niemieckiego, 28 000 holenderskiego, 24 000 włoskiego i około 10 000 greckiego. Większość kolorowych mieszkańców RPA żyje w Northern Cape i Western Cape. Natomiast ludzie pochodzenia hinduskiego są w największej ilości w KwaZulu-Natal. Afrykanerzy skupiają się we Free State, Gauteng, Northern Province, Mpumalanga i North-West Province. Natomiast mieszkańcy brytyjskiego pochodzenia zamiszkują głównie KwaZulu-Natal i Eastern Cape. Wśród czarnych mieszkańców RPA przeważają Zulusi (około 7 mln),
ludzie Xhosa (6 mln) oraz Sotho. Najmniej jest ludzi Venda (około 500 000).

Najważniejszymi atrakcjami Republiki Południowej Afryki są parki narodowe. W prowincji Western Cape znajdują się między innymi Bontebok National Park, Cape Of Good Hope Nature Reserve, Cederberg Wilderness Area,
De Hoop Nature Reserve, czy Karoo National Park. W Eastern Cape utworzono Addo Elephant National Park,
Karoo Nature Reserve, Mountain Zebra National Park, Transkei Area i Tsitsikamma Coastal National Park.
W Northern Cape znajdują się Augrabies Falls National Park, Goegap Nature Reserve, Kalahari Gemsbok National Park i Richtersveld National Park. W KwaZulu-Natal są Drakensberg Reserves, Greater St. Lucia Wetlands,
Hluhluwe & Umfolozi Game Reserves, Itala Game Reserve, Ndumo Game Reserve, Ntendeka Wilderness Area,
Tembe Elephant Park. Mpumalanga posiada Blyde River Canyon Nature Reserve i Kruger National Park.
We Free State znajdują się Golden Gate Highlands National Park oraz QwaQwa Conservation Area.
North-West Province ma Pilanesberg National Park, a Northern Province Nwanedi National Park oraz
Wolkberg Wilderness.

Jak widać, RPA posiada ogromną ilość parków narodowych. Wymieniłem tylko te najważniejsze.
Nie wspomniałem o wielu dziesiątkach mniejszych, czy też prywatnych parków. Wszystko to powoduje, że kraj ten jest wyjątkowo atrakcyjny dla turystów.

W RPA obowiązuje 11 oficjalnych języków: Angielski, Afrykanerski, South Sotho, Xhosa, Zulu, Ndebele, North Sotho, Swati, Tsonga, Tswana i Venda. Najwięcej ludności posługuje się jednak językiem angielskim i afrykanerskim, a także  South Sotho, Xhosa i Zulu. Większość napisów, ogłoszeń, rozkładów jazdy i znaków drogowych jest w języku angielskim i afrykanerskim. Biali mieszkańcy miast posługują się przeważnie dwoma językami, podczas gdy czarni mieszkańcy często znają co najmniej sześć języków!!! Na prowincji jednak bardzo ciężko jest się porozumieć z mieszkańcami w języku angielskim, czy afrykanerskim. Można także bardzo często spotkać ludzi nie umiejących czytać.

Największymi miastami RPA są: Johannesburg (8 mln mieszkańców), Durban (3,2 mln), Kapsztad (2 mln) Pretoria (1,6 mln) i Porth Elizabeth (1,2 mln). Bardzo dziwny jest sposób określenia stolicy kraju. Mianowicie stolicą "sądowniczą" jest Bloemfontein. Parlament znajduje się w Kapsztadzie. Jednak uważa się, że oficjalną, administracyjną stolicą RPA jest Pretoria. Nieoficjalną natomiast stolicą jest od zawsze Johannesburg. Jest on największym, najbogatszym i najważniejszym miastem w kraju. W promieniu 200 km od Johannesburga mieszka około 27% ludności RPA. Tak więc stolica RPA jest pojęciem względnym.....

  • Dzieciak
  • Cape Town

Kruger National Park jest jednym z najbardziej znanych parków na świecie. Jego obszar jest porównywalny wielkością do Walii i jest największym parkiem w RPA. Mówi się, że posiada on największą różnorodność gatunkową zwierząt spośród parków afrykańskich. Zamieszkują w nim między innymi: Wielka Piątka (lwy, leopardy, słonie, bawoły, czarne nosorożce), a także lamparty, żyrafy, hipopotamy, wiele gatunków antylop, małp, guźćce, zebry, białe nosorożce, serwale i wiele innych mniejszych zwierzątek, ptaków, płazów, gadów, ryb, owadów itp. itd.

Park rozciąga się na 60 km szerokości i ponad 350 km długości. Położony jest w północno wschodniej części RPA wzdłuż granicy z Mozambikiem. Na północy ograniczony jest rzeką Limpopo i granicą z Zimbabwe. Krajobraz jest niesamowicie różnorodny i zmienia się bardzo szybko wraz z przemieszczaniem. Są tu zarówno góry Lebombo Mountains, jak i liczne rzeki, takie jak Shingwedzi, Olifants, Sabie, Crocodile, Letaba, czy wspomniana już słynna Limpopo. A w międzyczasie można napotkać ogromne obszary afrykańskiego buszu, lasów, sawann, łąk, początki lasów tropikalnych, przepięknie zielonych traw w zestawie z uschniętymi i spalonymi drzewami i wiele wiele innych. W parku znajduje się kilka kempingów otoczonych płotem pod napięciem w obawie przed zwierzętami. Są bardzo cywilizowane, mają praktycznie wszystkie wygody, a cena za noclegi jest wręcz śmieszna.

Do Krugera wjechaliśmy zaraz po pierwszym noclegu w RPA w Nelspruit. Zupełnie nie zdążyliśmy się przyzwyczaić do niczego, ani do ruchu lewostronnego, ani do widoku Murzynów, ani do odmiennego krajobrazu, zwierząt, klimatu, czy atmosfery. Jakby tego było mało pierwszy nocleg spędziliśmy w małej dżungli wyhodowanej w jednym z ogrodów. Kąpaliśmy się w basenie wśród palm, zwisających lian, kolorowych kwiatów, roślinek, dziwnych odgłosów zwierzęcych, pająków, komarów, jaszczurek i innych potworków ciesząc się ze wszystkich rzeczy jak dzieci. No i po opuszczeniu małej dżungli wjechaliśmy do pierwszego punktu naszej podróży.

Na dzień dobry kilka Antylop Impala - takich naszych sarenek. Co ciekawe, mają one na tyłku taki czarny wzorek ułożony idealnie w kształt McDonald'sowej litery M, dzięki czemu nazywane są McDonaldami. Widzieliśmy też guźćce-takie małe rozbrykane świnki. Może to nic szczególnego, ale ja z Karolem wyglądaliśmy jak dziwolągi nie mogąc się nadziwić, że jedziemy sobie samochodem, a tu po lewej stronie antylopa, po prawej inne zwierze. To takie tam naturalne, że człowiek ma wrażenie, że ktoś poustawiał reklamy z tektury w kształcie zwierząt przy drodze. To tak jakby u nas po lewej stronie stała krowa, po prawej owca i koń, a przez drogą przebiegał pies. Tam dla odmiany po prawej stronie stoi antylopa, po lewej żyrafa, a przez drogę przebiega stado kilkunastu małp. Bardzo szokujące i to nie tylko na początku.

Zwierzaki były wszędzie na wyciągnięcie ręki, małpy (pawiany, koczkodany). One są niesamowite. Noszą takie maluteńkie małpki na brzuchu i skaczą po drzewach, biegają, bawią się. Coś cudownego. Są też superowskie żyrafy. Niesamowicie wyglądają w buszu, stojąc przy drzewku i wsuwając gałązki, kręcąc prześmiesznie mordkami. Widoki rozbrajające. To tak jakby oglądać film o zwierzętach w telewizji (e tam tak samo, zupełnie inaczej, ale to, co pokazują w telewizorze istnieje naprawdę!). Widzieliśmy też zebry, ale niestety na razie daleko. Pojawiają się coraz to inne rodzaje antylop: Kudu (wyglądają jak jelenie). Wszędzie latają ptaki, przedziwne ptaki, niektóre bardzo ładne, inne ogromne, a jeszcze inne zupełnie bez żadnego sensu. Są kolorowe. Są też jednokolorowe.

Widzieliśmy też takie niebieskie, wyglądające jakby ktoś je sprayem pociągnął na jaskrawobłyszczący kolor. Z ptakami był problem taki, że w zasadzie ciężko było zidentyfikować co to za jeden. Było ich bardzo dużo. Jedne od razu były rozpoznawalne, a inne były po prostu jakimiś ptakami. Latające orły, sowy, pełzające węże, tuptające żółwie (tym razem nie przejechałem żółwia!), jaszczurki. Jedna z jaszczurek była tak niesamowicie kolorowa, że wyglądała jakby ją ktoś dla dowcipu tak pokolorował. I, co śmieszniejsze, chodziła sobie po jednym z kempingów, a wcale nie była taka malutka. Zobaczyliśmy też grubiutkie, tłuściutkie hipcie jak leżały w bajorku. Są słodkie, a jak śmiesznie warczą i ziewają w wodzie. Niestety wielkie z nich leniuchy i siedziały cały czas w wodzie powarkując głośno.

Jedną z przepraw przez rzeczkę zaliczaliśmy z Karolem na piechotę, co jest surowo zakazane. Wychodzenie z samochodu jest bardzo dużym wykroczeniem. Nie wolno nawet się z niego wychylać ze względów bezpieczeństwa. Były już przypadki, gdy ktoś wyszedł i sprezentował siebie samego jako przekąskę dla lwa. Przeszliśmy w każdym razie na drugą stronę przez wodę, w której pływają krokodyle....No cóż, nie każdy ma po kolei w głowie. Przeżycie było jednak przednie.

Długo czekaliśmy na słonia......i w końcu był. W korycie wyschniętej rzeczki stał sobie czarny słonik z wielkimi kłami i uszami i podjadał krzaki wyrywając je z ziemi trąbą. Niesamowite.

Mieliśmy też chwilkę odpoczynku na kempingu. Popijaliśmy sobie piwko, a tu idzie sobie jaszczurzysko 40 cm z jaskrawo niebieską głową.....

A później..........to był czad. Przygoda mojego życia (jak do tej pory). Adrenalina taka, że więcej się chyba nie da.

Pojechaliśmy do Satary, kolejnego kempingu. Mieliśmy tam spać. Najpierw jednak spotkaliśmy przy jednym z loopów (takich punktów widokowych) Murzyna ze strzelbą. Były znów żyrafy, antylopy, żółwie, kolorowe ptaki i inne dziwactwa. Okazało się, że pomyliliśmy się w obliczeniach kilometrów. Zamiast 60 km mieliśmy do przejechania 92 km. Niby nic szczególnego, ale mieliśmy na to godzinę czasu. Kempingi są zamykane o godzinie 18.30, a gdy ktoś się spóźnia to płaci karę. I rozwiązaniem wcale nie jest jazda 100 km/h, bo obowiązuje w parku ograniczenie prędkości do 50 km/h. Pewnie, że mogliśmy jechać szybciej, ale żeby było jeszcze ciekawiej poustawiali w parku kamery......No i jakby to niektórzy powiedzieli: "trudno, co robić?!" Więc tak powiedzieliśmy i jechaliśmy dalej, pędziliśmy, tylko te zwierzęta, na prawo, na lewo, na drodze.

Właśnie, na drodze. Głupi zawsze ma szczęście. Najpierw zobaczyliśmy serwala. Wcale nie jest łatwo go zobaczyć. A on skakał sobie, bawił się, polował na mysz. Upolował ją w końcu w bardzo śmieszny sposób i zwiał z drogi w busz. OK. Trudno, 10 minut minęło, jest jeszcze ciekawiej. Pędzimy na złamanie karku.......Za zakrętem lew! Stoi sobie na jezdni. Podjeżdżamy powolutku do niego. Ale widok. A on stoi sobie obok naszego samochodu. Jakieś 3 metry od nas. Patrzymy dalej na drogę, a tam leżą jeszcze trzy. Ale czad. Podjeżdżamy do nich. Jeden wstał. Nie wiemy co robić. Pozostałe dwa leżą dalej. mając nas w głębokim poważaniu. Z

aczynamy robić zdjęcia. Ten, co wstał podchodzi do samochodu i zagląda przez szybę. Nie wiemy co się dzieje. Część załogantów płacze ze wzruszenia. A lew stoi przy szybie. Stoi i się patrzy nam prosto w oczy !!! Jest tuż obok. Niesamowite. Co robić? Ale przeżycie. Adrenalina na takim poziomie, że hej! Masa zdjęć.

Ten stojący sięga głową akurat do szyby. W pewnym momencie, zupełnie się nami nie przejmując ziewnął przeraźliwie (chyba go znudziliśmy), potarł łbem jednego z leżących lwów (cudowny widok, jak malutki kotek chcący żeby go pogłaskać) i się położył na jezdni. Ale widok! My w samochodzie i trzy leżące na rozgrzanej jezdni lwy. Jak w bajce. Nic tylko rzeczywiście się rozpłakać z radości (i wcale się niektórym nie dziwię). Mamy wrażenie, że śnimy.

No dobra. Minęło dużo czasu. I tak płacimy i tak. Wrażenia do końca życia. Powoli zaczynamy podziwiać zachód słońca, bardzo ładny zresztą. Jedziemy 300 metrów. I co? SŁOŃ!!! Jeszcze większy niż poprzednio. Słoń na środku drogi. Znów czarny jakiś taki z wielkimi kłami. Stoi na środku i zajada krzaczki rosnące przy poboczu. To chyba jakieś żarty. W zasadzie to nie okazuje się ta sytuacja już taka wesoła. Podjeżdżamy 150 m od niego. On się odwraca w naszą stronę. Macha uszami, wielkimi słoniowymi uszami. Jest zły. Jest zły na nas! Idzie w naszą stronę, coraz szybciej. Zaczynamy się denerwować i bać. Zdjęcie, wsteczny i cofamy.

Odjechaliśmy kawałek. On wraca do jedzenia. My podjeżdżamy do przodu. Może się uda przejechać. Ależ skąd. On znów na nas. My do tyłu. No i co robić? Czas mija, zostało 20 minut. 50 km do wcześniejszego kempingu, 50 kilometrów do celu. Może wracamy. Tam znów leżą znane lwy. Słoń atakujący nas z przodu, lwy leżące na jezdni z tyłu. Nie zwracamy uwagi na godzinę. Przecież i tak nie możemy przejechać. To jeszcze nic. Zachód słońca się właśnie dokonał. Przepiękny, nad buszem. Oznacza to, że zostało 10 minut do ciemności. Ech życie, ech Afryka!

Postanawiamy dzwonić po pomoc. Niestety. Pudło. Brak zasięgu. He. Ale jazda. Wracamy, wymyśliliśmy, że schowamy się słoniowi. Tak robimy. Po chwili sprawdzamy co z nim. Wychylamy się zza zakrętu. On dumnie maszeruje w naszą stronę. On chyba dużo rozumie. No to pięknie. Jesteśmy w samym środku świata dzikich zwierząt, a one na naszej drodze z przodu i z tyłu. Uciekamy! Tylko gdzie? W stronę lwów. Lwy jak się rzucą to porysują samochód, ale nas nie wezmą, ale słoń jak wdepnie....... Są lwy. Trzy. Leżą, jak leżały. Szyby pozamykane. Jedziemy powolutku obok nich. Nawet nie spojrzą. Dobra. Tylko co dalej.

Wydostaliśmy się z kleszczy zwierzątek. Przeżywamy sytuację niesamowicie. Wciąż brak zasięgu. Zrobiło się ciemno. Jedziemy coraz wolniej. W każdej chwili może nam wybiec przed samochodem jakieś zwierze. W końcu złapaliśmy zasięg. Dzwonimy. Odbiera kobieta, ale zupełnie nie sposób się z nią dogadać. Dzwonimy gdzie indziej. Przyjmują wiadomość, że zawracamy do tego wcześniejszego kempingu, bo nas atakował słoń.

Ale jest ciemno, ale jest pięknie. W samym środku dzikiego buszu po ciemku: my i zwierzęta. Jedziemy wciąż wolniej. Pojawia się coraz więcej żab na drodze. Jedziemy slalomem. Coraz więcej ptaków, cała masa sów!!! Ale one są piękne. Jak przepięknie wyglądają w świetle reflektorów uciekające przed samochodem, wzbijające się w powietrze. Znów serwal i lis i te żaby. Coraz gorzej widać. Wszyscy wypatrują zwierząt żeby nic nie przejechać. Wydaje nam się, że już limit przygód i wrażeń się wyczerpał i nic złego już się zdarzyć nie może. Ale tylko nam się wydaje. Zdarzyć się może.

I nadciągnęła burza, burza na całego, dokładnie nad nami. Leje deszcz. Prawie nic nie widać. Do nas, buszu, zwierząt i ciemności dołączyła jeszcze gigantyczna burza. Nie jesteśmy w stanie jechać szybciej niż 15 km/h. Zupełnie nic nie widać tylko żaby i wzbijające się w powietrze sowy. DOJEŻDŻAMY!!! Ulga. ŻYJEMY!!!

Spóźniliśmy się ponad godzinę. Przejechaliśmy masę żab, węża w dwóch miejscach (no bo po co łazi przez środek jezdni). Oczywiście to wszystko Piotrek. Ja swoje zwierzątka zaliczyłem rok wcześniej w Grecji i Skandynawii. Może nie zapłacimy kary. Bardzo przyjemnie załatwia się sprawy z tubylcami. Są bardzo uczynni i wyrozumiali. No i koniec przygody. Kolacyjka, siedzimy w samochodzie w trójkę: Karol, Piotrek i ja. Olga śpi-wrażenia ją wykończyły. Raczymy się pyszną wódeczką waniliową i porzeczkową. Raczymy się nimi z blaszanych kubeczków i menażek. Tak jeszcze nie było. Ale trzeba odreagować po całym dniu niesamowitych wrażeń.

AFRYKA! Jutro znów pobudka o 4 rano. Warto! Czego się nie robi dla tak niesamowitych przygód. Wciąż mam wrażenie, że śnię i zaraz się przebudzę i skończy się ten przepiękny sen. Jest cudownie. Dla takich chwil człowiek żyje. Zasypiamy wśród śpiewu ptaków i ryku hipopotamów znad wody.

Następne dni mijają niesamowicie szybko. Krajobraz cały czas się zmienia. Co jakiś czas widujemy zwierzęta: żyrafy, antylopy gnu, kudu, impale i wiele innych (McDonaldów jest tak dużo, że przestajemy nawet zwracać na nie uwagę-mówimy na nie lampale i chwasty), coraz więcej zebr i słoni. Widzimy też nie często spotykane szakale, hieny. Szakale przyłapaliśmy jak niosły dwie nogi antylopy. Co za dziwny widok. Widzimy w końcu czarnego nosorożca. Genialnie wyglądają hipcie. W każdej rzeczce paplają się jakieś. Są komiczne, szczególnie gdy wyjdą z wody. To są takie chodzące beczułki na tłuściutkich nóżkach. Spotykamy też bawoły i małpy (małpy mają seledynowe jaja!!!).

W Satarze urządziliśmy sobie grilla. Ale jakiego grilla! Najpierw przepyszne mięsko z Gemsboka (taka antylopa), później z Blesboka (też antylopa) - też dobre, tylko strasznie śmierdzi, a na koniec kiełbaski z antylopy kudu i strusia. No i mamy kolejną upalną i duszną noc. Wilgotność 90%. Tu się chyba wraz z nastaniem wieczora ociepla.

Następny dzień znów wśród zwierząt: zebry, żyrafy, cała masa cudownych słoni, hipcie, krokodyle. To był prawdziwy rejon ze słoniami. Chodziły tu całymi stadami. Pojawiliśmy się też tuż przy granicy z Mozambikiem. Wieczorem udaliśmy się na zorganizowany nocny wyjazd. Ale niestety oprócz wrażeń związanych z przebywaniem w samym śrdoku Krugera w otwartym samochodzie widzimy tylko tysiącnogi, sowy, rodzinę hien (są piękne, szczególnie młodziutkie, takie pieski) i ptaki i jeszcze jakieś zwierzątka na drzewach, ale nie skojarzyłem co to było. Tej nocy spaliśmy w Shingwedzi. Niesamowite wrażenie robił księżyc, który był w pełni i wisiał centralnie nad nami. Wyglądał jakby ktoś powiesił żarówkę. Bardzo fajny.

Następny dzień szykował się męcząco. Mieliśmy bardzo dużo kilometrów do zrobienia, a cel znajdował się ponownie w Nelspruit, czyli wyjeżdżaliśmy z Kruger National Park. Ale zanim to uczyniliśmy pojechaliśmy nad rzekę Limpopo na granicę trzech państw: RPA, Mozambiku i Zimbabwe. Niestety oprócz ujrzenia słynnej rzeki i fajnych widoczków nie było możliwości przedostania się do tych krajów. Znów było dużo małp, antylop i dla odmiany pojawiły się strusie.

No i wyjechaliśmy z naszego pierwszego parku przepełnieni niesamowitymi wrażeniami, które zapamiętamy do końca życia.

  • Chatka
  • Lew
  • Zachód
  • Drzewo
  • Przez okno
  • Po drodze

Swaziland jest malutkim krajem leżącym na wschodzie RPA. Graniczy w większości z RPA, ale także z Mozambikiem. Kraj ten różni się od Republiki Południowej Afryki zdecydowanie. Przede wszystkim od razu czuje się brak postapartheidowej atmosfery w porównaniu z RPA. Ludzie są bardzo przyjaźni, no i w zdecydowanej większości zamieszkują to małe królestwo ludzie rasy czarnej. W prawie 100% spośród 870 000 mieszkańców jest z plemienia Swazi. Resztę stanowią Zulusi, ludzie z plemienia Tsonga-Shangaan i europejczycy. Ich walutą narodową jest lilangeni. Ale jest ona na równi akceptowana z rpańskim randem. Przelicznik jest jak 1:1 i jest stały. Podobnie zresztą wygląda sytuacja w Lesotho, gdzie ichniejszy maloti jest traktowany na równi z randem. Swaziland wywarł na nas bardzo dobre wrażenie, może poza stolicą Mbabane (50 000 mieszkańców), która ledwo się zaczyna i od razu kończy. Trudno zresztą oczekiwać czegoś innego od kraju, który jest tak mały.

Nie zobaczyliśmy zbyt wiele w Suazi. Byliśmy tam tylko jeden dzień, wjeżdżając na północy w Bulembu, przejeżdżając przez stolicę, Manzini, Hhelehhele i wyjeżdżając na południu w Goleli. W stolicy zdążyliśmy zrobić zakupy w supermarkecie, kupić trochę pamiątek, zjeść pizze n a obiad i wysłać kilka kartek. Zupełnie nie ma tam nic ciekawego. Po drodze zatrzymaliśmy się na kupno pamiątek na straganach wiejskich. Małe murzynki mówiły ceny rzeźb jak tylko się dotchnęło jakiegoś przedmiotu. Wyglądało komicznie. Ruszam słonika i słyszę 15 rands, itp. Poza tym zatrzymaliśmy się przy drodze na pieczoną kukurydzę ze straganu i na fotkę murzyna z oponami na ramionach. Ogólnie całkiem ładny kraj, przyjaźni ludzie, trochę gór, nawet wysokich, uprawy eukaliptusów i sosen w celach papierniczych. Tylko te drogi......Podobało mi się, ale widać, że jest bardzo biednym krajem i ludzie nie żyją w dostatku absolutnie.

  • Granica
  • Człowiek z oponami

Zachęceni przez Olgę i Piotrka opowieściami o wielkiej ilości nosorożców i słoni spotkanych w tym parku jechaliśmy tam z wielkimi nadziejami. Chcieliśmy bardzo zobaczyć nosorożce, bo widzieliśmy tylko jednego w Krugerze, a tu miało być ich mnóstwo. Poza tym wciąż nie mieliśmy skompletowanej Wielkiej Piątki. Po Kruger National Park mieliśmy na koncie bawoły, czarnego nosorożca, lwy i słonie. Wciąż brakowało leoparda. Chcieliśmy też bardzo zobaczyć lamparta.  Park ten składa się w zasadzie z dwóch rezerwatów: HLUHLUWE GAME RESERVE (czyt.: szluszlui) i UMFOLOZI GAME RESERVE. Są one ze sobą obecnie połączone i zwierzęta mogą swobodnie się przemieszczać z jednego do drugiego.

Park jest położony około 150 km na południowy zachód od granicy z Mozambikiem i Swazilandem i około 200 km na północny wschód od Durbanu. Jest drugim, co do popularności rezerwatem w RPA. Zamieszkują w nim czarne i białe nosorożce, lwy, słonie, żyrafy, cała masa różnego rodzaju antylop, małpy, guźćce, zebry i inne.  My byliśmy tylko w pierwszym z nich, ponieważ trafiliśmy na tak przeraźliwie upalny dzień, że jeżdżąc i wypatrując zwierząt pospaliśmy się jak dzieci i nie było sensu dalej jeździć. Wcześniej jednak widzieliśmy trochę zwierząt. Były oczywiście wszędobylskie Impale i inne antylopy, mnóstwo ptaków, słonie, guźćce, żyrafy i małpy.

Wydarzeniem dnia było spotkanie na drodze zebr, które nie miały możliwości skoku w bok, więc zostały dopadnięte przez nasze aparaty, co widać na załączonym obrazku: Bardzo mi się zebry podobają, więc byłem zachwycony, gdy mogłem wręcz pogłaskać zebrę wystawiając rękę z samochodu. Uszczęśliwiony tym czekałem na kolejne atrakcje. Później udało nam się znaleźć bardzo ładnego loopa z bajorkiem i drzewkiem po środku, gdzie stały sobie kolejne zebry, antylopy i skakały gużće. Widzieliśmy też przechadzającą się drogą iguanę. To nie był koniec. Za jakiś czas wypatrzyliśmy kolejne bajorko, a w nim rozwalone jak nieżywe nosorożce. Widok niesamowity. Te wielkie bydlaki leżały sobie rozkraczone w wielkiej kałuży błota i chroniły się przed gigantycznym upałem. Szkoda tylko, że były dosyć daleko. Niestety to była ostatnia atrakcja jaką uraczył nas ten rezerwat. Tak więc nie udało się zobaczyć afrykańskiego The Big Five i z "wielkim niedosytem" opuściliśmy park i RPA.

  • 017

Nad jezioro St. Lucia dotarliśmy zaraz po opuszczeniu Hluhluwe wśród zbierającego się kolejnego deszczu. Okazało się później, że deszcz ten towarzyszył nam przez dwa dni jeszcze. W każdym razie byliśmy ciekawi jak wygląda jezioro i cały rezerwat nad tym jeziorem. Jak tylko zaczęliśmy rozbijać namiot rozpętała się burza. A jak to bywa w RPA-kraju afrykańskim, burza była niczego sobie. Udało nam się też w pobliżu przyuważyć superowską stację benzynową z jednym dystrybutorem ukrytym pod dachem ze słomy.

W czasie deszczu schroniliśmy się w wybudowanym nad jeziorem (w dosłownym tego słowa znaczeniu) domku na palach. Byliśmy jedynymi mieszkańcami tego kempingu (teoretycznie). W międzyczasie okazało się, że na kempingu nie ma żadnego oświetlenia i jest niesamowicie ciemno. I jeszcze jeden mały szczegół. Kemping położony był nad samym jeziorem i był ulubionym miejscem wypasu krokodyli i hipopotamów. Tak więc zostaliśmy w całkowitej ciemności porzuceni na pożarcie milutkim zwierzątkom (a w Krugerze widzieliśmy jak krokodyl dziarsko zasuwa po brzegu). W związku z tym zanim w wielkim strachu udałem się do samochodu na spanie, zaliczyłem pośpiesznie siusiu i zaszyłem się w naszej sypialni. Spać oczywiście jak na złość za bardzo się nie dało, bo akurat tej nocy nazłaziły się komary i nas niesamowicie pocięły. Cieszyłem się tylko, że biorę Lariam (środek przeciwko malarii). Oczywiście miło się siedziało wewnątrz samochodu w całkowitej ciemności, mając w świadomości, że po kempingu chodzą sobie hipopotamy i krokodyle. Bardzo skutecznie powstrzymywała mnie ta myśl przed wyjściem nawet na malutkiego "szczocha" poza samochód. Wolałem poczekać do rana. Przeżyliśmy. Tylko zostaliśmy bardzo podziurkowani przez te paskudztwa latające.

  • Stacja

Durban przywitał nas niesamowicie kapryśną pogodą i taką samą nas pożegnał. Zdążyliśmy załatwić kilka spraw w tym mieście, choć byliśmy tu niezbyt długo. Zaliczyliśmy gigantyczny hipermarket Pawilon w celu zrobienia zapasów żywnościowych (tam też zakupiliśmy słynny patyk do jedzenia). Wieczorkiem odbyliśmy super przejażdżkę zlanymi deszczem ulicami Durbanu. Piotrek pokazał nam kilka ciekawych miejsc, ale najbardziej nas ciekawiła dzielnica The City, gdzie raczej biały człowiek nie powinien się zapuszczać, a po zmroku szczególnie. Znajdują się tam sklepy za kratkami. Niby nic dziwnego, ale sklepy te są za kratkami nawet w ciągu dnia - przedziwny widok: pełno otwartych sklepów, ale zamiast drzwi - kraty. My byliśmy tam w nocy, tyle że samochodem - tak można się tam zapuszczać bez problemu.

Po tej atrakcji pojeździliśmy trochę po mieście, po dzielnicy z wielkimi wieżowcami The Beachfront, z których większość to hotele, a później udaliśmy się na przepyszną kolację (obiad ?) do bardzo miłej restauracji z rakami, krewetkami, ślimakami i innymi dziwolągami. Nie zabrakło oczywiście pysznego rpańskiego winka. A nasz załogant Karol tak mocno się zachwycił pysznym jedzeniem, że postanowił podlać trochę podłogę białym winem przy pomocy porządnego rozmachu....No i tak uczynił. Wieczorkiem udało się jeszcze powalczyć odrobinę z komputerem i spokojnie pójść niedopitym spać....

Następnego dnia po raz pierwszy w życiu kąpałem się w oceanie (nie mogłem przepuścić okazji wypluskania się w Oceanie Indyjskim). Już niedługo zapowiadała się ponowna kąpiel - tym razem w Oceanie Atlantyckim.

Okolice Durbanu są interesujące, szczególnie Dolina Tysiąca Wzgórz, czy góry Drakensberg. Niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu na delektowanie się nimi. Byliśmy jedynie w Phe Zulu Safari Park, odtworzonej wiosce zuluskiej. Znajduje się ona niedaleko Durbanu w Dolinie Tysiąca Wzgórz na zachód od miasta. Za wniesioną opłatą można zobaczyć jak dawniej żyli Zulusi.

Wioska składa się kilku słomianych chat, które wyposażone są w różne sprzęty. Turyści są zapraszani do środka, gdzie jedna z Zulusek pokazuje jak kiedyś wyglądały czynności kuchenne, objaśnia zastosowanie różnych przyrządów. W innej chacie Zulus demonstruje w jaki sposób mieszkańcy wioski zasiadali w środku, aby chronić siebie i swoje kobiety przed napastnikami. Wszyscy Murzyni oczywiście występują w tradycyjnych, bardzo barwnych strojach. Wszystko to opatrzone jest komentarzem przewodnika, który co jakiś czas "klika", czyli używa specyficznych zuluskich głosek. W międzyczasie odbywa się również pokaz zwyczajów zuluskich: w jaki sposób podrywano kobiety, oświadczyny, kupowanie żon (za 11 krów i ilość żon była ściśle związana z zamożnością mężczyzny), tańce, śpiewy itp.. Cały pokaz jest bardzo ciekawy i warto go zobaczyć. I, co ciekawe, i natychmiast się rzuca w oczy, wszyscy uczestnicy pokazu są napaleni jak meserszmity i humorek im dopisuje świetny.......

Szczerze mówiąc będąc w RPA, Lesotho i Swazilandzie odnosi się wrażenie, że to, co pokazywane jest w tym skansenie nie odbiega aż tak bardzo od czasów współczesnych, szczególnie na terenach wiejskich.

W tym samym miejscu znajduje się też farma krokodyli z ponad stuletnim okazem - 'Juniorem". Mieści się tu też coś w rodzaju małego zoo, będącym zbiorem wielu gatunków węży występujących w RPA. Na nasze szczęście są one w klatkach (a ich nieszczęście), bo nie chciałbym na swojej drodze spotkać czarnej mamby, ani żadnego innego podłużnego stworzonka.....
(bo bardzo je lubię).

  • Chatki
  • Widok
Flaga

Lesotho 2009-09-19

Lesotho jest malutkim górzystym krajem otoczonym ze wszystkich stron przez RPA. Zamieszkuje go około 2 mln ludzi. Większość mieszkańców Lesotho pochodzi z plemienia Basotho i mówi językiem seSotho. Stolicą kraju jest Maseru, zamieszkane przez około 300 000 ludzi. W całym kraju można spokojnie płacić rpańskimi randami, przeliczanymi zawsze i odgórnie w stosunku 1:1. Ichniejszą walutą jest maloti. W zasadzie to kwestie pieniężne są tu niezbyt ważne jeśli przebywa się w tym kraju trochę ponad jedną dobę. Tyle właśnie czasu tam poświęciliśmy i bardzo wielka szkoda, że tylko tyle, bo warto tam posiedzieć dużo dłużej. Stolicy kraju nie udało nam się obejrzeć, ale doświadczeni widokiem Mbabane w Swazilandzie postanowiliśmy sobie odpuścić.

Piszę, że kwestie pieniężne nie są ważne, bo w rejonie, w którym mieliśmy okazje przebywać miejsca, w których można byłoby użyć do płacenia można policzyć na palcach rąk i nóg. A o użyciu karty płatniczej można spokojnie zapomnieć. Wjeżdżając do Lesotho w Quacha's Nek i wyjeżdżając kilkanaście kilometrów za Moyeni (Quithing) natknęliśmy się tylko raz na coś, co w naszym odczuciu możnaby uznać za miasto - było to właśnie Moyeni. Tam też weszliśmy do sklepu, gdzie oświetleni przez światło z lampki na butlę gazową zrobiliśmy jedyne zakupy w Lesotho: Sprite i piwo. I dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak wyglądają pieniądze lesothańskie. Byliśmy niezłą atrakcją turystyczną.

Przejechaliśmy całe miasteczko wzdłuż (bo wszerz się nie dało ze względu na brak takiego pojęcia) w poszukiwaniu otwartego sklepu, aż w końcu udało się go odnaleźć. Byliśmy jedynymi białymi, więc z uczuciem bycia zielonym ufoludkiem dokonaliśmy wejścia do sklepu bez butów (zresztą nie odbiegaliśmy tym od tamtejszych norm i ludzi), a dlaczego bez butów o tym też będzie później. Dziwiło mnie strasznie dlaczego w tym "gigantycznym" mieście jest tak strasznie dużo sklepów z meblami... I dziwi do tej pory. Klimacik w miasteczku był niezły. Wszyscy zgromadzeni byli przy tej jednej głównej ulicy, a jak się zatrzymaliśmy to chmara dzieciaków obległa samochód i prosiła o słodycze i pieniążki..... i przypatrywała się ufoludkom.

Wracając jednak do początku.... Wjechaliśmy do Lesotho dosyć późno, bo około 17 godziny. A wszystko przez bardzo dobrze utrzymaną międzynarodową drogę łączącą RPA i Lesotho. Droga ta polegała przede wszystkim na braku asfaltu, podjeździe pod górę, niezłą górę, bo na około 2000 m npm i wielu przeszkodach. Trasa była niesamowicie malownicza, piękne, wysokie góry, cudowna słoneczna pogoda, cieplutko - w końcu cieplutko, bo wyjeżdżając z Durbanu lało. W każdym razie żyć - nie umierać.

Największą przeszkodą był przejazd przez rzeczkę. Droga była, ale pod rzeczką. A most dopiero budowali. Całe szczęście mieliśmy "terenową" Toyotę Tazz, która była bardzo dzielna. Wysiedliśmy z samochodu i najpierw nogami zbadaliśmy dno rzeczki (drogę) i po usunięciu kamulców jadąc kołami dokładnie tam, gdzie postawiłem nogę Piotrek dzielnie zdobył drugi brzeg. A już myśleliśmy, że na tym skończyła się nasza droga do Lesotho (30 km przed granicą). Dalsza droga miała na celu przede wszystkim wznieść się pod górę i zapewnić nam trochę ruchu. Oznaczało to cokilkusetmetrowe wędrówki przed samochodem w celu usunięcia kamieni z drogi, bo byliśmy aż tak "wysoko zawieszeni".

I tak sobie jechaliśmy i szliśmy przez 30 km pod górę wśród cudownego krajobrazu otaczającego tą międzynarodową drogę. Tuż przed granicą w czasie małego odpoczynku z powodu zmęczenia sprzęgła zatrzymali się przy nas ludzie, pytając, czy mamy gdzie spać w Lesotho. Ponieważ z założenia chcieliśmy się przespać gdzieś na dziko w jakiejś wiosce ucieszyliśmy się, gdy nas zaprosili do siebie. Na kolanie narysowali mapkę jak dojechać do miejsca, gdzie będą na nas czekali. No i umówiliśmy się tam. Nie było to daleko, może z 15 km za granicą i jeszcze 5 km do granicy, czyli naszym tempem 3 godzinki. Jechaliśmy dalej dzielnie do granicy. A tu porządna granica: buda, szlaban, polna górska międzynarodowa droga, 3 osoby (policjant, celniczka i jakaś młoda murzynka).

No i się dziwią, co to za okazy ich odwiedziły. Dobrze, że chociaż po angielsku mówili. Okazało się, że kraju POLSKA nie ma na liście krajów, których obywatele potrzebują wizy, ale nie ma nas też na liście tych, co nie potrzebują. Całe szczęście, że byli bardzo mili, powiedzieliśmy, że jesteśmy z Europy. Oni, że znają Papieża i jeszcze nas uświadomili, że ci napotkani ludzie to misjonarze, bo wcześniej zupełnie nie wiedzieliśmy co to za jedni (byli biali). Wpisali nam pozwolenie na wjazd na 7 dni. Powinno było wystarczyć na pokonanie naszym terenowym samochodem tych urozmaiconych dróg. Droga w Lesotho w dalszym ciągu pełna była miłych niespodzianek. Jednocześnie szukaliśmy według mapy długopisowej miejsca spotkania. Wszędzie po ulicach chodzili ludzie, co kawałek stała sobie chatka słomiano-gliniana, a miejscami przy drodze były na domkach napisy: Coffee Shop i Cafe. Jakoś tak, nie wiem dlaczego bardzo mi to przypomniało Amsterdam. Może dlatego, że zapach unoszący się w okolicy był taki sam (palonej trawy).

W końcu dotarliśmy na miejsce. Czekała nas przeprawa przez Orange River. Samochód zostawiliśmy w wiosce i zapakowaliśmy się na łódkę. Dopiero później usłyszeliśmy, że poprzednia przeprawa przez nieźle rwącą rzeczkę zakończyłaby się o mały włos tragedią, bo urwał się uchwyt na wiosło (jakkolwiek się to fachowo nazywa), no i wyzwaniem było wtedy pokonać Pomarańczową Rzekę. 

Na drugim brzegu czekali nasi znajomi w wyładowanym po brzegi zdezelowanym starym Land Roverze. Częściowo w kabinie, częściowo na pace ruszyliśmy w dalszą drogę. Znów był cudowny zachód słońca.

Mało oczy mi nie wyszły z wrażenia jak podjeżdżaliśmy po górę. A po drodze jeżdżący na koniach i osłach pasterze, ganiający kozy i owce. Są niesamowicie zwinni. Wskakują i zeskakują z koni w mgnieniu oka,, jednocześnie łapiąc taką kozę i przerzucając ją na drugą stronę drogi.

No i dojechaliśmy. Jakieś 3 km od miejsca porzucenia samochodu wgłąb i do góry Lesotho. Całkowite odludzie. Tu mieszkają misjonarze. W okolicach sporo chatek, ale biedę straszną widać z daleka. Ugościli nas kolacją, jakąś kiełbasą z antylopy i czegoś tam jeszcze, pogadaliśmy trochę i poszliśmy spać. Ponieważ ani ja, ani Karol nie jesteśmy uparci (zresztą Piotrek też), więc stanowczo wyparliśmy się możliwości spania na łóżku (i wcale nie spaliśmy dobrowolnie w samochodzie) i spaliśmy na podłodze (Piotrek z Olgą na łożu małżeńskim...). Fajny był kibel....bez drzwi, tylko zasłonka - smrodozdecydowanieprzepuszczalna.....

Raniutko obudziliśmy się i zjedliśmy wspólne śniadanko. Po czym nasz gospodarz zorganizował nam przewodnika, który oprowadził nas po okolicach. Wycieczka była niesamowita. Mieliśmy okazję poznać z bliska życie ludzi na lesothańskiej górskiej wsi. Chodziliśmy po chatkach, zaglądaliśmy do środka, do kuchni, do zwykłego mieszkanka, do chatki pasterzy. Patrzyliśmy jak orają, jak żyją na codzień. Niezłe.

  • Za górą
  • Góry Lesotho
  • Drogą

W te okolice dotarliśmy następnego dnia po opuszczeniu Lesotho. Znajdują się one na południu RPA, około 150 km na zachód od Port Elizabeth i ciągną przez wiele kilometrów w stronę Kapsztadu. Malownicza droga ogrodów jest starą drogą, mocno podniszczoną i zarośniętą przez krzaczory i las. Jest tam bardzo przyjemnie, przechadzają się tamtędy małpy i inne stworzonka, las jest bardzo gęsty, pełen lian zwisających wzdłuż drogi. Po drodze obserwowaliśmy wyskakujące z oceanu delfiny. Ciekawe jest, że wzdłuż plaż około 1 km od brzegu w wodzie znajduje się siatka, która ma chronić przed rekinami i innymi stworzonkami wodnymi tam zamieszkującymi.

Knysna natomiast jest regionem z kilkoma jeziorami, a w zasadzie też z bardzo ładnymi lagunami. W jednej z nich wykąpaliśmy się któregoś pięknego poranka, co było jednocześnie drugą naszą kąpielą w Oceanie Indyjskim.

Jadą dalej na zachód przejeżdża się przez okolice z lasami kaktusowymi, palmowymi i ananasowymi dojeżdżając do okolic bardzo słabo rozwiniętych, przypominających Australię. Przez wiele kilometrów nie spotyka się nawet jednego samochodu, czy domu. Od czasu do czasu pasą się gdzieś byki, antylopy, krowy, albo strusie. Taką drogą dojeżdża się do Cape Agulhas (Przylądka Igielnego), który jest najbardziej na południe wysuniętym kawałkiem Afryki - 34º 49' 58.74''. W tym miejscu zlewają się ze sobą Oceany Indyjski i Atlantycki, po ulicach chodzą żółwie i można spotkać Polaków.

W dalszej kolejności odwiedziliśmy bardzo malowniczą wioskę Elim, a następnym punktem naszej podróży była wizyta w mieście Hermanus, gdzie można obserwować wieloryby. Niestety nie udało nam się wypatrzyć żadnego, z czego byliśmy bardzo niezadowoleni i z tego powodu poszliśmy sobie do knajpki na piwko. A później wyruszyliśmy w podróż do Kapsztadu.

  • Ślady
  • Woda

Do Kapsztadu przybyliśmy w sobotę 1.12 wieczorem. Zameldowaliśmy się ponownie u Backpackersów. Następnego dnia mieliśmy wielkiego farta, bo przez zupełny przypadek trafiliśmy na targ murzyński, gdzie nakupiliśmy całą masę rzeźb, masek i innych dziwnych pamiątkowych rzeczy. Bardzo miło wspominam targowanie się z nimi o wszystko i ten ogrom różnych rzeźb, masek, materiałów, bębnów i innych rzeczy sprzedawanych przez Murzynów. Klimat nieziemski.

Pierwszym zaplanowanym miejscem naszego zwiedzania w tamtym rejonie był słynny Przylądek Dobrej Nadziei. Byliśmy bardzo ciekawi jak będzie wyglądać to cudo. Zaskoczyliśmy się wszyscy bardzo pozytywnie tym, co ujrzeliśmy. Na przylądku jest przepięknie. Cudowne miejsce, zupełnie jak z bajki. Jest tam bardzo kolorowo, superowska roślinność, oczywiście baboony, których karmić nie wolno. W zasadzie są tam dwa przylądki Cape Point i Cape Of Good Hope. Bardziej na południe wysunięty i ładniejszy jest ten pierwszy. Zakończony jest niesamowicie malowniczo usytuowaną latarnią morską. Smaczku dodaje oczywiście to, że miejsce to jest położone na całkiem niezłych skałach. Wszędzie krążą dziwaczne ptaki i aż się przyjemnie człowiekowi robi oglądając tak piękne miejsce. Można tam spędzić co najmniej jeden dzień podziwiając krajobraz. Po drodze na przylądek mija się dwa krzyże postawione przez Bartholomeu Diasa i Vasco Da Gamę (oczywiście odnowione).

W drodze powrotnej pojechaliśmy do miasteczka, gdzie zamieszkały sobie pingwiny. Ja byłem zachwycony możliwością tak bliskiego przyjrzenia się zwierzątkom. Żyjątka te jakiś czas temu wypłynęły z Antarktydy na krze lodowej i niestety nie mają już teraz możliwości powrotu. Przystosowały się więc do klimatu i żyją wśród skał. Bardzo śmieszne są to zwierzątka (choć nie wszyscy uczestnicy zgadzają się ze mną), szczególnie jak kichają. Słodziutkie. I na dodatek na ulicach poumieszczano znaki uwaga na pingwiny, tak na wszelki wypadek jakby się taki stworek zapałętał do miasta.

W okolicach Kapsztadu odwiedziliśmy również winiarnię, gdzie oczywiście nie obyło się bez degustacji i zakupów.

Kapsztad, jako miasto bardzo mi się podobało. Niesamowity widok tworzą bardzo wysokie wieżowce razem z wysokimi górami w tle, szczególnie z bardzo dziwną Górą Stołową -jak sama nazwa wskazuje przypomina ona stół. Na górę tę wjechaliśmy kolejką linową, która powoduje małe zdenerwowanie, bo oprócz tego, że się wznosi w dosyć szybkim tempie to jeszcze w tym czasie wykonuje półtora obrotu. Wrażenie jest przedziwne, to znaczy jest się pewnym, że zaraz poleci się w dół, a nie do góry. A widoki z Table Mountain są cudowne: na miasto, na ocean, na inne góry, na Przylądek Dobrej Nadziei, na Robben Island (ta, na której więziony był Mandela).

W Kapsztadzie zajmowaliśmy się również zwiedzaniem sklepów i knajp, degustując piwo i inne dobre napoje. A wieczorkiem byliśmy ponownie w "kulturalnej restauracji". Tym razem Karolowi udało się nie spowodować wypadku z winem i mogliśmy spożywać w całości buteleczki. Innego natomiast wieczorka podążyliśmy do knajpy, gdzie śpiewał sobie jakiś gościu i grał na gitarze. Ponieważ bardzo nam brakowało ruchu postanowiliśmy trochę przy tym poskakać. To był jednocześnie ostatni wieczór w RPA, więc nie żałowaliśmy sobie piwka. I kiedy rozbawiliśmy się na dobre pan śpiewak sobie poszedł. To my też poszliśmy wyśpiewując na przeróżne sposoby z Piotrkiem piosenkę: "Łapy, łapy, cztery łapy, a na łapach pies kudłaty".

  • Latarnia
  • Góra Stołowa

Z Afryki nawiozłem trochę różnych rzeczy do Polski, ale i tak najlepszą i najcenniejszą pamiątką będą moje wspomnienia z wielu ciekawych miejsc i przygód, jakie przeżyliśmy.

Do Polski zaczęliśmy wracać 4.12. Powrót ten oczywiście normalnym powrotem nie był, bo nie mógł być. Ja i Karol mieliśmy wykupione bilety na samolot z Johannesburga przez Stambuł do Wawy. Mały problem, że byliśmy w Kapsztadzie (około 1200 km od Joburga). Zastanawialiśmy się długo nad tym jak się dostać do miejsca wylotu, czy wypożyczyć samochód, czy jechać autobusem, czy może lecieć samolotem. Dwie pierwsze opcje wiązały się z 18 godzinną podróżą, stratą czasu i możliwości obejrzenia kilku miejsc w Kapsztadzie. Trzecia miała trwać 2 godzinki, ale za to kosztowała dwa razy więcej. Całe szczęście, że Karol wykazała się przytomnością umysłu i wypowiadając magiczne słowa "A ch.... lecimy!!!" w biurze podróży w Grahamstown zadecydowała o naszych planach. Wykupiliśmy więc bileciki i mieliśmy zaoszczędzoną prawie całą dobę na szaleństwo.

Z Kapsztadu wylecieliśmy (na szczęście, bo mieliśmy koszmarną ilość bagażu i wyglądaliśmy jak totalna rumuna: nie dość, że bagaż główny wypełniony był prawie do granic możliwości, to jeszcze w bagażu podręcznym pudełko z alkoholem, dwa plecaki, maska z rogami, bęben, torby z ciepłymi ciuchami na Polskę i inne) około 14.30 i oczywiście się alkoholizowaliśmy. Po dwóch godzinkach znaleźliśmy się znów w Joburgu i znów nie widzieliśmy miasta. Odczekaliśmy 4 godzinki na następny samolot i polecieliśmy dalej. Ale jakie to były 4 godzinki - w zasadzie 4,5 godzinki, bo Karol z Gerberosem musieli się oczywiście spóźnić na samolot. Ponieważ postanowiliśmy zwiększyć ilość naszego podręcznego bagażu o pewną ilość nadmiarowego alkoholu rpańskiego i pachnideł jakoś nam wypadła z głowy myśl o byciu punktualnym. Kiedy w końcu postanowiliśmy pójść do bramek żartowaliśmy sobie, że zaraz będą nas wołać przez głośniki: Mr. Dżondek & Ms. Budż....whatever...... I ku naszej nieukrywanej radości na schodach czekała pani i wypatrywała właśnie nas. Poinformowała, że autobus dowożący do samolotu czeka tylko na nas i już mieli nas wołać przez megafony (ale kto by się tym martwił, jak szaleć to szaleć). No i w końcu pół godziny spóźniony samolot poleciał z Joburga z nami na pokładzie (a było tak blisko żeby nie polecieć!!! - Niestety nie udało się). Po ponad 10 godzinach lotu nad Afryką, przerywanym snem znaleźliśmy się ponownie w Turcji. Lot był fajny poza ryczącym dzieciakiem. Myśleliśmy, że będzie wyło przez całą drogę. Na szczęście co jakiś czas zaczynało kasłać i jak kaszlało to było zdecydowanie lepiej, więc jednocześnie stwierdziliśmy: "lepiej niech już kaszle!!!".

W Turcji już byłem dwa lata wcześniej. Byłem zachwycony możliwością połażenia po Stambule, po gigantycznym bazarze, możliwością zjedzenia prawdziwego tureckiego kebaba, a już w ogóle rewelacyjne było ponowne słuchanie śpiewów z meczetów. To jest niesamowite. Tak się ucieszyłem, że aż postanowiłem podzielić się tym z Marcinem, mającym fioła na punkcie krajów muzułmańskich. Zadzwoniłem do niego do biura i natchnąłem do dalszej pracy.

  • W Turcji

No i w końcu dolecieliśmy do Wawy dnia 5.12 około 17.45. Niestety. Cudowny sen się skończył. Za drzwiami czekał śnieg, mróz, ciemność, korepetycje, dom, obowiązki, jednym słowem codzienność. Przeżyłem niesamowity wyjazd w niesamowitym towarzystwie w niesamowite miejsce z niesamowitymi przygodami i niezapomnianymi wrażeniami. Warto było poświęcić kilka rzeczy aby coś takiego przeżyć. Afryka jest przepiękna i muszę tam wrócić jak najszybciej. I zrobię to wkrótce. Dla takich rzeczy i wrażeń się żyje. Jestem tego pewien.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. aga-foto
    aga-foto (31.01.2012 20:43)
    Niesamowita podroz, wspanialy opis, az chce sie jechac :) Jakies rady ?
    Serdecznie pozdrawiam, A
  2. ye2bnik
    ye2bnik (15.03.2010 13:59) +1
    zdjęciów więcej, pls :)
  3. lmichorowski
    lmichorowski (12.10.2009 11:22)
    Dokładnie. Aż się prosi o więcej zdjęć.
  4. zipiz
    zipiz (22.09.2009 14:35) +1
    super opisana przygoda... i gdyby tak nieco więcej fotek :)
  5. annatexas
    annatexas (21.09.2009 20:47)
    Cudowna pozdow, wspaniale wrazenia i dobry opis.
    Szkoda ze tak malo zdjec.
    A