W bardzo prozaiczny sposób rozpoczęła się moja historia podróży po Starej Kastylii, dzisiejszej Kastylii - Leon. Otóż pewnego wczesno – wrześniowego popołudnia, patrząc tęsknym wzrokiem za ostatnimi podrygami lata, znużony stronicami beznamiętnie przerzucanymi w komputerowym ekranie, sięgnąłem po książkę pożyczoną od kolegi Sylwka. Jej rozmiar trochę mnie przerażał, ale treść, wraz z zagłebianiem się w kolejne stronice, opatrzone cudownym barokowym wręcz językiem, poczęła wciągać. Walka z wiatrakami, umizgi czynione ukochanej Dulcynei, wreszcie barwne opisy Starej Kastylii na tyle owładnęły mym umysłem, że aż z ciekawości rzuciłem okiem ku jesiennej promocji na loty w te regiony. Zbiegiem okoliczności okazało się, że Madryt jako stolica interesującego mnie regionu objęty jest ową promocją. Tak właśnie narodził się pomysł na Hiszpanię, a właściwie na Starą Kastylię. W ten właśnie sposób Don Kichot i jego barwne przygody stały się inspiracją do mojej pierwszej wizyty w Hiszpanii.

Jako, że wokół Madrytu wiele jest, oprócz oczywiście i samej stolicy, miejsc wartych zobaczenia, wiele obiektów wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO, którą mimo wszystko traktować należy jako pewien drogowskaz pozwalający wskazać właściwy kierunek eksploracji, nie lada ból głowy narodził się w mojej głowie. Należało w drodze eliminacji odrzucić pewne miejsca, a to zwłaszcza z uwagi na ograniczone możliwości czasowe, a to z uwagi na odległość od innych atrakcji wartych zobaczenia. Odtąd tak się zapamiętałem w lekturze, „ że na czytaniu trawiłem całe noce, od zmierzchu do świtania i całe dni, od świtu do zmierzchu, dlatego też i z braku snu , a zbytku czytania, tak mi mózg wysechł (omal), że aż nabiłem sobie wyobraźnię tym wszystkim, co w książkach ( i nie tylko) wyczytałem” (cytat z Don Kichota). Idąc za popularną maksymą, że życie jak w Madrycie, nie mogłem sobie odmówić przyjemności porównania jej prawdziwości z rzeczywistością. Większą część zaplanowanej trasy miała stanowić włóczęga po Starej Kastylii – tj. Leonie, ostatnie dwa dni zostawiając sobie na stolicę Hiszpanii. Sławetny rycerz z Manczy kroczył starokastylijskimi jarami, łupiony był przez miejscowych rzezimieszków w tym właśnie regionie. I mimo, że w następstwie późniejszej reformy administracyjnej Starą Kastylię podzielono na dwie części – Leon i Manczę, postanowiłem odnaleźć jego ślad w tej pierwszej prowincji. Zrezygnować więc wypadało z położonych już w Kastylii Manczy, a więc na południe od Madrytu, rodzinnym domu największego rycerza stąpającego po ziemskim padole - Don Kichota, takich atrakcji jak dawna Wizygocka stolica Hiszpanii, przepiękne miasto Toledo, czy też znana z wiszących domów (casas colgadas) Cuenca, dalej Alcala de Henares - osławiona z uniwersytetu, jak i będąca miejscem narodzin wielkiego pisarza Miguela de Cervantes'a, autora przygód o Don Kichocie . Wartym wizyty byłoby także Aranjuez , gdzie wznosi się barokowa letnia rezydencja królewska. Wszystkie te, również i multum kolejnych równie zaciekle do podróży inspirujących, wspaniałych miejsc musiałem sobie odpuścić świadomym będąc ograniczonych możliwości czasowych. Technicznie możliwym byłoby ich zobaczenie, ale nie byłoby to zgodne z moją dewizą podróżowania. Nie sztuką jest bowiem, uniesion dzikim konsumpcyjnym pędem, podążać ku wszelkim pozamaterialnym rozkoszom, tylko po to by móc powiedzieć, że się tam bylo. Zupełnie innym odczuciem jest możliwość kontemplowania historii i magii miejsca, budowania tej wewnętrznej świadomości o miejscu, które się właśnie widzi, nie ulegając turystycznej obsesji zaliczania.

Ostatecznym celem eksploracji, po długim, choć może i niekonicznie, zastanowieniu, wybrana została Stara Kastylia, jak zwykło się w czasach sprzed reformy przeprowadzonej w 1983 roku nazywać prowincję Kastylia – Leon. W przeszłości terytorium to, stanowiące 1/5 powierzchni kraju, było terenem wielu ważnych wydarzeń historycznych. To tutaj miał początek okres hiszpańskiej rekonkwisty, tutaj rozpoczęto proces scalania niespójnych wcześniej średniowiecznych królestw, w efekcie czego pod koniec XV w. pod rządami „Monarchów Katolickich” - Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego doszło do powstania królestwa Hiszpanii.To tutaj znajduje się najwięcej w całej Hiszpanii starych twierdz i zameczków, w których w dalszym ciągu panuje atmosfera pogranicza. W tej oto prowincji doliczono się 329 zamków, 129 kompleksów historycznych, 865 zabytków i 103 strefy badań archeologicznych. To tutaj znajduje się największa ilość hiszpańskich obiektów wpisanych na listę światowego dziedzictwa ludzkości UNESCO - trzy miasta (Avila, Segovia i Salamanka), katedra w Burgos, porzymskie kopalnie złota w Las Medulas, oraz szlak pielgrzymów Camino de Santiago. Każdego roku w większych miastach mają miejsce tradycyjne procesje Wielkiego Tygodnia znane w całej Hiszpanii. Również co roku w Valladolid odbywa się Międzynarodowy Tydzień Kina Światowego SEMINCI. To tędy właśnie ciągnął wspominany już szlak Camino de Santiago, kierujący się ku siostrze naszej Częstochowy, celowi pokutników, miejscu słynnych w średniowieczu pielgrzymek, tędy dusze szukające zbawienia udreptywały drogę kierując się kastylijskimi parowami, jazami i ścieżkami ku miastu Santiago de Compostela. Takich “tutaj” i “tędy” mozna by wymieniać bez liku. Dla spragnionych kontaktu z naturą, po zmęczeniu wywołanym przewijającymi się przed oczyma cudami architektury, sztuki, historii, których głowy wprost nabrzmiewają pod natłokiem różnych informacji, przyroda pozwala wypocząć na swym jakże bogatym w Kastylii – Leonie łonie (nawet się rymuje). Prowincję przecinają pasma górskie jak Sierra de Guadarrama, czy Sierra Gredos ( i inne), obfitujące w niezapomniane widoki,oferujące piękną górską scenerię, pełne malowniczych miasteczek i zamków. Kastylia- Leon jest wspaniała. Wkrótce i mnie dane było się o tym przekonać, czy Cervantesowskie opisy Starej Kastylii, choć w części odpowiadają uniesieniom przelanym przezeń na stronice książkowe. Wkrótce i ja mogłem raz pierwszy postawić stopę na hiszpańskiej ziemi.

Po wylądowaniu na madryckim lotnisku Barajas, poczuliśmy się, niczym sławetny Don Kichot i ja podróżowałem ze swoim wiernym giermkiem (wierzę,że się nie obrazi czytając to określenie), lekko zagubieni wobec ogromu otaczającego nas aeroportu. Kilkanaście lotów w życiu już odbyłem, kilka lotnisk na dłuższą lub krótszą chwilę sposobność widzieć miałem, ale żadno z nich nie mogło się równać wielkością temu w stolicy Hiszpanii. To nowoczesne lotnisko składa się z czterech ogromnych terminali, znajdujących się w odległości kilku kilometrów od siebie. I my te odległości zmuszeni bylismy odczuć, albowiem po wylądowaniu na terminalu nr 1 przerzucić musieliśmy nasze szanowne tyłki na terminal czwarty, celem odebrania wcześniej zabukowanego samochodu. Nijak strasznym nie mogło by się to wydawać, gdyby nie fakt, że było juz grubo po północy. Po odebraniu naszego czworokołowego, jak sie później okazało bardzo praktycznego i wygodnego cudactwa – Fiata Fiorino, mogliśmy, a było koło drugiej w nocy ruszyć ku przygodzie.

Uznaliśmy,że najlepszym będzie, wszak szukanie o tej porze noclegu nie byłoby chyba najsensowniejszym rozwiązaniem, ruszenie wprost ku pierwszemu celowi naszej wyprawy. Po dotarciu na miejsce, urojeni niczym sławetny rycerz z Manczy, który widząc obskurny zajazd, zwykł nazywać go urokliwym zamczyskiem, uznalismy nasze zielone cudactwo za doskonały substytut sypialni. Około piątej nad ranem doświadczyliśmy na własnej skórze, dygotając z zimna, że Avila, bo pod murami tego miasta zaparkowaliśmy naszą ruchomą sypialnię, rzeczywiście jest najwyżej (1130 m n.p.m.) położonym miastem na całym półwyspie Iberyjskim. Dopiero po włączeniu silnika nasza ruchoma sypialnia, wydała się miejscem na tyle cieplutkim i przytulnym,że było nam dane pospać aż do brzasku. A była to w rzeczywistości jedna z najwspanialszych pobudek, jakich w swoim życiu miałem okazje doświadczyć, krew pomimo otaczającego chłodu zaczęła jakoby szybciej w żyłach krążyć, coraz rzadszy włos począł dębem stawać, a szczęka, chyba nawet pod naporem największych razów, nie byłaby w stanie tak odchylić się od pozycji, w której zwykła się zazwyczaj znajdować, jak tego ranka. Widok na avilańskie mury o wschodzie słońca jest wprost niesamowity. Nie wiem czy kiedykolwiek tak wcześnie zaczynałem swoje odwiedziny jakiegoś miejsca, jak wówczas.

Miasto to jak najbardziej świadomie wybrałem na cel moich odwiedzin, często odmawiając innym miejscom prowincji możliwości ugoszczenia mojej skromnej osoby. Magnesem który mnie tak do tej miejscowości przyciągał, były wspomnienia z wczesnej młodości, choć być może i nawet dzieciństwa. Pamiętam jak pomiędzy bezdychowym połykaniem kolejnych książek podróżniczych, które to każdy młodzian żądny przygód, zwykł w swej wczesnej młodości czytać, przypadkiem, być może zrządzeniem losu, trafiłem na książkę opisującą miejsca zaklasyfikowane jako obiekty tak warte dla dziedzictwa ludzkości i dla otoczenia kompleksową ochroną, że objęto je patronatem UNESCO, określając jako obiekty Światowego Dziedzictwa Ludzkości. Pamiętam jak po przewertowaniu stron z tymi najbardziej znajomymi memu młodzieńczemu umysłowi miejscami, jak wieża Eiffel'a, Tower, Koloseum rzymskie i kilka innych, natrafiłem na stronę poświęconą Avillańskim murom. Pamiętam jak opisywano ich ogrom, niezdobywalność, monumentalność, potęgę. Od tego momentu na tyle wryły się w mą świadomość, na tyle ogarnęły moją wiedzę , że odtąd jakaś niewidzialna siła co jakiś czas, przypominała mi o ich bytności, rwąc nieświadomie do odbycia przygody ku marzeniu z dziecinnej książki. W ten sposób dzięki książeczce z dzieciństwa trafiłem do Avili.

Avila, która według legendy założona została przez samego Heraklesa, była w okresie przedhiszpańskim areną walk pomiędzy, dokonującymi inwazji na całym półwyspie Arabami, a rdzenną ludnością. Pod koniec XI wieku, celem zabezpieczenia się przed tymiż Arabami, rozpoczęto, również i przy ich udziale jako niewolników, wznoszenie murów, z których miasto słynie do dziś. Słusznie wpisano je (wraz z całym kompleksem miejskim) na listę światowego dziedzictwa ludzkości UNESCO. Stanowią one zespół najstarszych i najbardziej kompletnych obwarowań w całej Hiszpanii. Oplatają miasto na długości około dwóch kilometrów, mierząc średnio 10 m wysokosci i mając około 3 metrów grubości. W obrębie murów znajduje się 88 baszt i ufortyfikowanych bram. Najpotężniejszą z tych baszt stanowi apsyda katedry, najstarszej zresztą gotyckiej katedry w Hiszpanii, zwana - cimorro i tworząca jednym z jej boków część murów. Znana ona jest również z tego, że na jej szczycie, jak i na poszczególnych jej elementach, jak na przykład na rzygaczach, znajduje się niezliczona ilość bocianich gniazd. Ptaki te bardzo sobie upodobały Avilę. Czyżby to był powód zmniejszania się ich populacji w naszym kraju ? W okresie, kiedy miałem przyjemność wizytować miasto, włascicieli gniazd niestety już nie zastałem. Spotkawszy w starej części miasta polską wycieczkę, wielce zdziwił mnie fakt,że nie ma ona w planach wejścia na mury i obserwację z nich panoramy miasta , jak i okolicy, a zaręczam, że widok jest niesamowity. Kolejny raz doceniłem przewagę ekspedycji, gdzie sam się jest reżyserem przyszłych przeżyć, sam sobie jest się sterem, żaglem i okrętem, nad masową turystyką, zobrazowaną na zasadzie wpierw idzie pan, a za nim ślepo podążają jego gąski. Turystyka zorganizowana nie zostawia miejsca na improwizację, nie pozwala na szalone ruchy, ogranicza możliwość doświadczenia nieplanowanej przygody, kontaktu z tubylcami.

Kolejnym magnesem przyciągającym do Avili jest tutejsze pochodzenie Świętej Teresy. Teresa Sanchez de Cepeda y Ahumada, bo tak w pełnym brzmieniu się nazywała owa święta, tutaj się narodziła (1515 rok) i tutaj większość życia pełniła swoje powołanie. To właśnie ona była założycielką zakonu karmelitanek bosych, propagując życie według bardzo surowych reguł. Święta Teresa jako pierwsza kobieta w dziejach kościoła została ogłoszona przez papieża ( Paweł VI w 1970 r.) Doktorem Kościoła, otrzymując tytuł “doktora mistycznego”. Wydaje się, że kult jaki do dziś otacza jej osobę, sięgnął granic absurdu. W mieście znajduje się wiele miejsc zwiazanych ze świętą, gdzie przechowywane są pamiatki po niej, takie jak palec świętej, jej siodło, etc. Podobno Teresa była wielką miłośniczką żółtek w cukrze, obecnie nazywanych na jej cześć, i pod jej imieniem mających lepszą sprzedawalność rzecz jasna, “Yemas de Santa Teresa”. I ja nie mogłem sobie odmówić przyjemności połechtania podniebienia tym smakołykiem. Do dzisiaj nie mogę stwierdzić, by wywołał on we mnie jakiekolwiek stany lewitacyjne, pozwalał mieć widzenia, czy spotkania ze zaświatami, jak to miewało miejsce w przypadku świętej. Wycieczkę po mieście kończymy bezcelową włóczęgą po wąskich, wcisniętych w mury uliczkach , zapełnionych już avilczykami korzystającymi ze słonecznej wrześniowej pogody, by w ustroniu niewielkiego ryneczku posilić się przed dalszą wyprawą hiszpańską kuchnią.

Opuszczając miasto, zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, kapliczce Cuatro Postes, usytuowanym na wzgórzu naprzeciw miasta, skąd podziwiać można jego niewyobrażalnie piękną panoramę. Wygląda jakby potężne mury miasta utrzymywały w ryzach całą urbanistyczną mieszankę kościołów, wąskich uliczek przed ich nieuchronnym upadkiem w czeluści niżej położonej rzeki. Przywołuję w pamięci rysunek oglądany w dzieciństwie, no może we wczesnej młodości, w książce opisującej zabytki z listy UNESCO. Jest on tożsamy z widokiem sprzed mych oczu. Czuję satysfakcję, że dane jest mi zobaczyć cos tak niesamowicie urokliwego. Tak samo czują chyba i okoliczni malarze, którzy zapamiętale oddają się swojej pracy. Czas nieubłaganie ucieka, pora ruszać dalej, w stronę kolejnych niesamowitych widoków, nowej przygody, nowych doznań.

 

  • widok na Avilańskie mury
  • widok z Avilańskich murów
  • kroczę ku największej atrakcji miasta :-)
  • widoczny ogrom avilańskich murów
  • wschodzące słońce i mury
  • jedna z bram wiodących do starego miasta
  • jeden z wielu kościołów
  • kościół, w którym rezydowała Św. Teresa
  • pomnik Św. Teresy
  • brama miasta naprzeciwko kościoła
  • widok na Plaza de Santa Teresa
  • widok z murów miasta na położoną poza tymiż nową część miasta
  • jedna z urodziwszych kamieniczek na miejskim rynku
  • jeden z wielu kościołów w mieście
  • siedziba urzędu
  • urocza fontanna pod murami
  • katedra avilańska - najstarsza gotycka budowla w Hiszpanii
  • bocianie gniazda na katedrze avilańskiej
  • widok 10 metrów w dół
  • majestat murów
  • Yemas de Santa Teresa
  • nawet dla arabów były nie do zdobycia
  • kapliczka Cuatro Postes
  • mury inspirują wielu malarzy

Docieramy do Segovii. Niespodziewałem się, że aż takie wrażenie na mnie wywrze to miasteczko. Biorąc pod rozwagę podróże po Hiszpanii, to jestem dyletantem, to moja pierwsza i póki co ostatnia włóczęga po tym kraju i śmiało mogę stwierdzić, że Segovia to najpiękniejsze z miast jakie w tym kraju mogłem zobaczyć.

Segovia, obecnie mająca raczej charakter i urok prowincjonalnego miasteczka, odcisnęła w historii Hiszpanii swoje piętno. Założona według legendy przez prawnuka samego Noego, przez długi czas była oblubienicą kastylijskich władców. To tutaj właśnie protektorka samego Kolumba, słynna Izabela Kastylijska, została ogłoszona królową. Tutaj też znajdowało się centrum osławionej Świętej Inkwizycji (o czym szerzej będzie niżej), ścigającej zaciekle wszystkich innowierców, czarnoksiężników i wichrzycieli jedynie słusznej w owych czasach wiary.

Samo miasto zwykło się często przyrównywać do “kamiennego statku”, którego burtami są mury obronne, natomiast dziób statku stanowi wspaniały alkazar. Głównym masztem jest centralnie położona katedra. I mimo, że w tym ujęciu nie wspomina się o największej atrakcji miasta – przecudnym rzymskim akwedukcie, to jest on wiodącym symbolem tej bajkowej miejscowości. Zresztą miejscowi zwykli, parafrazując inne słynne powiedzenia, mawiać, że wszystkie drogi Segovii prowadzą wprost do akweduktu. Będący jednym z najwspanialszych świadectw rzymskiej bytności na półwyspie Iberyjskim, akwedukt został zbudowany z granitowych bloków, w taki sposób ociosanych i pasujących do siebie, że nie było koniecznym użycie murarskiej zaprawy. Fenomen konstrukcyjny przyczynił się do powstania legendy, zgodnie z którą to sam diabeł wybudował go w trakcie jednej nocy. Jeszcze sto lat temu płynęła tędy woda z pobliskich wzniesień Sierra de Riofrio. Do dnia dzisiejszego dotrwał 800 metrowy odcinek, wspierający się na 165 łukach i dochodzący w najwyższym punkcie do 29 m. Zauroczony magią miejsca uparłem sie, że miejscem jedynie słusznym na nocleg, będzie takie, z którego okien podziwiać będzie można tą, jak najbardziej zasłużenie zresztą wpisaną na listę UNESCO (podobnie jak i Avila wraz z zespołem miejskim), majestatyczną konstrukcję. Niesamowitych doznań przysparza widok akweduktu w czasie zachodzacego słońca, gdy jego przygasające promyki przebijają się poprzez poszczególne jego łuki, dostarczając niezapomnianych wrażeń estetycznych.

Spod akweduktu, warto wybrać się wąskimi uliczkami, pełnymi turystów, kontemplujących magię miejsca, ku położonej w samym centrum miasta późnogotyckiej katedrze. Potężna budowla, długości 105 m. i szerokości 50 m., wzbogacona jest niezliczoną ilościa pinakli, przypór i rzygaczy. Tutaj właśnie w latach 1452 -1474 Tomás de Torquemada pełnił funkcję przeora klasztoru, przygotowując się do objęcia funkcji Generalnego Inkwizytora Imperium. Przeszedł do historii jako jeden z najgorliwszych, a zarazem najokrutniejszych urzędników Świętego Oficjum. W zależności od źródła, przypisuje mu się od dwóch do prawie dziewięciu tysięcy kacerzy spalonych na stosie oraz około stu tysięcy osób skazanych na więzienie i galery. Na mocy praw Inkwizycji ścigał i surowo karał herezję, pederastię, wielożeństwo, czary, bluźnierstwa, a nawet lichwę. Z wyjątkową zaciekłością prześladował Żydów i muzułmanów. Najnowsze badania historyczne starają się nieco wybielić postać inwizytora, przypisując mu wprowadzenie kilku rozwiązań nowatorskich jak na owe czasy, m.in. przyznających oskarżonemu prawo do korzystania z usług obrońcy. Mimo, że był gorliwym zwolennikiem stosowania tortur, zwracał jednak uwagę na konieczność humanitarnego obchodzenia się z więźniami.

Będąc w ścisłym centrum miasta, warto schować przewodnik do plecaka i powłoczyć się bez celu malowniczymi zaułkami miasta. Miłośnikom historii na pewno przysporzy to nowych punktów zapatrywania na pozycję miast znajdujących sie na pograniczu kultur. A bezspornie w takim miejscu, ścisłego oddziaływania na siebie kultur rzymskiej, a później arabskiej i wczesnohiszpańskiej, znajdowała się Segovia. Stąd wiele tu kościołów, kapliczek, cywilnych budynków charakteryzujących sie wpływami różnych stylów i kultur. Szczególnie to wymieszanie różnych stylów zauważyć można w trakcie wizyty w przecudownej konstrukcji obronnej miasta – bajkowym alkazarze. Epitet wydaje się jak najbardziej na miejscu, zważywszy iż warownia, stała się pierwowzorem zamku Disneya w Kaliforni. Zbudowany w stylu mudejar, będącym połączeniem elementów muzułmańskich i chrześcijańskich w architekturze i sztuce, ozdobiony jest licznymi, charakterystycznymi dla tego stylu, dekoracjami ornamentalnymi, łukami podkowiastymi i tzw. oślimi grzbietami. Szpiczaste dachy kryte łupkiem, z mnóstwem okrągłych wieżyczek - na szarym człowieku, mającym mozliwość zaznajomienia się pierwszy raz w życiu z takim widokiem, musi to wywrzeć wrażenie. Wystrój wnętrz również wskazuje na obecność stylu mudejar. Kolejno odwiedzane sale i komnaty upiększone są kasetonowymi sufitami, czy też niesamowitym mudejarowo – gotyckim fryzem. Zgromadzono tutaj kolekcję gotyckich i renesansowych mebli, broni, zbroi, gobbelinów, itp. Jest również pomieszczenie poświęcone technice oblegania i zdobywania zamków, technikom balistycznym, ludwisarstwu wojennemu. Wycieczkę po alkazarze warto zakończyć wieloschodową wspinaczką na wieżę Torre de Juan II, skąd rozpościera się wspaniały widok na okolice, m. in. położoną w dole, pod skalnym cyplem, na którym zbudowano warownię, rzeczkę Clamores, malownicze doliny o stromych ścianach, a zwłaszcza kościółek Iglesia de Vera Cruz. To świątynia templariuszy, w ktorej przez długi okres czasu przechowywano ponoć drzazgę z krzyża Chrystusa. 

Opuszczając Segovię, podświadomie obiecuję sobie,że jeszcze kiedyś tu wrócę. Pomimo, że wyznaję zasadę, iż świat jest tak piękny,że nie warto wracać w te same miejsca, tracąc tym samym sposobność zobaczenia innych, to w tym wypadku chyba warto zrobić wyjątek.

 

  • katedra w Segovii
  • alkazar w Segovii
  • Alkazar od innej strony
  • jedyna droga wiodącą do twierdzy
  • i jeszcze z bliższej odległości
  • arabska ornamentyka
  • siegające chmur wieże Alkazaru
  • miejsce zasiadywania możnowładców
  • sala reprezentacyjna raz jeszcze
  • mudejarowe sklepienie w jednej z komnat
  • chyba najpiękniejszy z kasetonowych sufitów w Alkazarze
  • sala ze zbrojami i nie tylko
  • z armatami też
  • sala ludwisarska - c.d.
  • dziedziniec okraszony arabską ornamentyką
  • studnia doprowadzająca wodę do Alkazaru
  • widok z wieży Torre de Juan II na szpiczaste wieże Alkazaru
  • Alkazar widziany z samego jego szczytu
  • labirynt przypałacowy
  • labirynt raz jeszcze
  • zabudowania klasztorne widziane z murów Alkazaru
  • widok z Alkazaru na rzekę Clamores
  • a wokół jest zielono
  • kościółek Iglesia de Vera Cruz
  • cudowna panorama Segovii widziana z wieży Torre de Juan II
  • pomnik umiejscowiony pod samym Alkazarem
  • kamieniczki na rynku
  • urokliwe uliczki miasta
  • pomnik miejscowego bohatera - Juana Bravo
  • rzut okiem na akwedukt
  • Diabelski akwedukt
  • chyba nawet diabeł musiał być kontent, widząc efekty swojej pracy
  • słońce wciskające się pomiędzy łuki konstrukcji
  • widok spomiędzy łuków póżnym pięknym popołudniem
  • panorama miasta widziana z okolic akweduktu
Z Segovii, bajkowego miasta, które wyraźnie usadowiło się na długie lata w mej pamięci, a i które pomogło mi zaznaczyć swoją obecność w pewnym Kolumberowym konkursie :), kieruję się ku Escorialowi, a właściwie miejscowości San Lorenzo de El Escorial. Po drodze czeka mnie kilka miejsc magnesów, z równą im mocą ku sobie przyciągających. Niewąpliwie takowym właśnie jest, usytuowane w niezwykle malowniczej okolicy, miasteczko San Ildefonso. Stare centrum miasta, szczelnie otoczone murami, jest miejscem licznych turystycznych rekonesansów głównie z uwagi na znajdujący się tutaj “Mały Wersal”, jak zwykło się określać letnią rezydencję królewską. Barokowy pałac (La Granja de San Ildefonso) stanowi wyraźny symbol różnic pomiędzy dynastią Burbonów, która go zbudowała, a panującymi wcześniej Habsburgami. Zgromadzono tu bogatą kolekcję gobelinów. Niewątpliwie wartym odwiedzenia miejscem jest kaplica, gdzie zebrano znaczną ilość kości i zębów świętych. Ale największe wrażenie na każdym odwiedzającym musi wywrzeć zespół ogrodowy z basenami, fontannami i labiryntami. Uważane są one za jeden z najdoskonalszych przykładów XVIII w. myśli designerskiej, inspirującej projektantów ogrodów przypałacowych. Fontanny (a jest ich aż 26) wzbogacono motywami z klasycznej mitologii, zwłaszcza greckiej, alegoriami i scenami z niej zaczerpniętym. Nie będzie chyba uchybieniem z mej strony przyrównanie owego zespołu ogrodowego, przy zachowaniu oczywistych proporcji, do słynnych florenckich, a mych ulubionych, ogrodów Boboli (Giardino Boboli).    
  • La Granja de San Ildefonso
  • pałac w San Ildefonso
  • wspaniałe ogrody letniej rezydencji królewskiej
  • jedne z wielu fontann
  • chodniki ogrodowe La Granji
  • widok z tarasów La Granji
  • widok na pałac La Granja de San Ildefonso

Kierując się ku kolejnej, z jakże licznych zresztą, atrakcji Kastylii – Leonu, przecinamy, ku mojej nieopisanej radości, pasmo, otaczających od zachodu stolicę kraju, niezwykle malowniczych gór Sierra de Guadarrama. W niedalekiej odległości od naszej trasy znajduje się słynna z okresu kampanii napoleońskiej przełęcz Samosierra. Zwycięstwo Napoleona, przy znaczącym udziale polskich szwoleżerów, otworzyło Francuzom drogę wprost na Madryt. My przecinamy przełęcz Navacerrada. Naszym zielonym cudactwem, serpentyną o niezliczonej ilości zakrętów, mkniemy wyłącznie pod górę. Przed oczami przeskakują tylko tabliczki informujące o wysokości nad poziomem morza, którą właśnie przekroczyliśmy. Nawierzchnia drogi pokryta jest licznymi, spray'em wykonanymi, śladami kolarskiego uwielbienia dla poszczególnych herosów dwóch kółek o nożnym napędzie. Tędy corocznie biegnie praktycznie najtrudniejsza trasa słynnego kolarskiego klasyku Vuelta Espana. Widok oszałamiająco majestatycznych, prawie 2500 m. n. p. m. położonych szczytów, zwłaszcza na osobie, dla której wspomnienie na każde otwarcie okna w rodzinnym domu, nieuchronnie z górami kojarzyć się musi, wprawia w zachwyt. Podejmuję spontaniczną decyzję – zdobywamy szczyt. Wbrew logice i zasadom bezpieczeństwa, miast utartym szlakiem, idziemy wprost, niczym sławni szwoleżerzy, trasą narciarską, ku szczytowi. Kamienie uskakują spod kroczących ostatkami sił nóg, serce wali jak szalone, ale witalności dodaje świadomość, iż szczyt jest coraz bliżej. Jego położenie wyznacza budynek stacji meteorologicznej. Pomimo zmęczenia i litrów potu, lejących się strumieniami pod wilgotnymi od tychże ubraniami, jestem zachwycony. Raz to widokami, przed oczami się przewijającymi, a dwa – faktem, iż do tej pory wyżej w swojej “górskiej” karierze zawitać okazji nie miałem. Bola del Mundo, bo ten właśnie szczyt zdobyliśmy, leży 2265 m.n.p.m. Uraczeni niesamowitymi widokami, bez opamiętania przeciągamy chwilę powrotu ze szczytu. Wracamy już utartym szlakiem, zmęczenie widać daje znać o sobie.

  • widok z Bola del Mundo (2265 m  n.p.m.)
  • malownicze, górskie okolice Madrytu
  • górska panorama Sierra de Guadarrama

Po opuszczeniu przełęczy, jedziemy już wyłącznie w dół, wprost ku kolejnemu miejscu naszej przygody. Przed oczami, coraz wyraźniej zarysowuje się znany symbol. Po chilowej zadumie, juz łapię, to przecież 150 metrowy krzyż, postawiony w Dolinie Poległych, jak zwykło nazywać się, zbudowane z rozkazu samego, byłego hiszpańskiego dyktatora Franco, Santa Cruz Del Valle de los Caidos. W mauzoleum tym pochowano 40 tysięcy żołnierzy poległych w wyniszczającej wojnie domowej. Po śmierci złożono tam i samego caudillo Franco. Jego zwolennicy w dalszym ciągu, w rocznicę jego śmierci – 20 listopada, zbierają się w tym miejscu.

Z braku czasu nieprzystajemy w tym, sprawiającym dosyć przygnebiające wrażenie miejscu. Nasze mysli wypełnione są innym, bardziej znanym światu mauzoleum. Wkrótce docieramy do miejscowości San Lorenzo. Tutaj znajduje się słynny Eskorial, najtrwalsza spuścizna pozostawiona światu przez Filipa II.

Kierując wzrok ku Escorialowi, przypominałem sobie w pamięci epitety jakimi amatorzy piękna, esteci, a również i zwykli obserwatorzy, mieli w zwyczaju określać to miejsce. Dla jednych jest bądź był to "ósmy cud świata", dla innych "monotonna kamienna symfonia", a w najczarniejszych wersjach nawet "architektoniczny koszmar". Sam byłem ciekaw, jakie piętno na mnie to miejsce odciśnie, ku której z powyższych metafor przykłonie się, jakie wrażenia pozostawi w mym umyśle Escorial.

Stanowiący połączenie klasztoru, pałacu i mauzoleum budynek, z rozkazu hiszpańskiego króla Filipa II, wybudowano w tym ustronnym miejscu, by uczcić zwycięstwo króla w bitwie pod Saint – Quentin we Flandrii. Jako, że działo sie to w dniu Św. Wawrzyńca, miejscowości, w której powstało mauzoleum nadano jego imię – San Lorenzo. Budowany przez 21 lat Eskorial, ma kształt odwróconego rusztu, co ma stanowić kolejne wyraźne nawiązanie do patrona budynku. Według legendy Św. Wawrzyniec poniósł męczeńską śmierć poprzez przypiekanie do czerwoności właśnie na kracie rusztowej. Do dnia dzisiejszego miasteczko bardzo hucznie obchodzi dni swego patrona. Wyjątkowo religijny król Filip II, o którym historia wspomina również jako o człowieku o cechach wręcz mizantropicznych, by uciec od zgiełku imperialnej stolicy, od problemów związanych z panowaniem największej ówszesnej potędze świata, rozkazał właśnie w tym zacisznym miejscu wznieść budowlę pozwalającą łączyć w sobie cechy rezydencji królewskiej i klasztoru (Św. Hieronima). Z czasem budynek nabrał też charakteru grobowca, z uwagi na fakt, iż złożono tu szczątki niemal wszystkich hiszpańskich królów (zwyczaj utrzymano do dnia dzisiejszego). Rozmyślając nad walorami estetycznymi budynku, uzmysłowiłem sobie, że patrząc z zewnątrz na jego pozbawioną upiekszeń, dosyć toporną i ubogą architektonicznie konstukcję, można rzeczywiście odczuć, wcześniej spodziewająwszy się nie wiadomo jakich doznań estetycznych, rozczarowanie. Stojąc przed mauzoleum skłonny raczej byłem przyznać rację tym, którzy twierdzili, że osławiony Eskorial w żaden sposób nie zasłużył na swoją reputację atrakcyjnego miejsca. Budynek niczym powalającym, zwykłego pojadacza chleba (czytaj mnie), na kolana nie zachwyca. Zwiedzając jednak wnętrze wielofunkcyjnej rezydencji, wypada chyba skorygować, a tak musiałem uczynić, punkt zapatrywania w tej sprawie. Wizytowanie kolejnych komnat, pomieszczeń i galerii, jak równiez przypałacowych ogrodów z labiryntami, wprawiać musi w niewątpliwy podziw. Bogate barokowe wnętrza wprost kipią elegancją, pomimo częstokroć ich surowego wystroju. Znajduję sie tutaj galeria wspaniałych obrazów z XV – XVIII w., i to takich “tuzów” pędzla jak chociażby Bosch, Van Dyck, El Greco, Velazquez czy Tycjan. Ewidentnie potwierdza to tezę, że rządzący tu Habsburgowie byli najwspanialszymi patronami sztuki swoich czasów. W Salonie Ambasadorów wrażenie wzbudzają masywne drzwi, wykonane z 17 różnych gatunków drewna, a stanowiące prezent od cesarza Maksymiliana II. Zmuszony jestem złamać obowiązujący zakaz fotografowania, by uwiecznić kunsztownie i z dobrym smakiem wykonane drzwi. O religijności króla, posuniętej wręcz do granic dewocji, można się przekonać, przechodząc przez Królewską Sypialnię. Jest ona połączona tajnymi drzwiami z sąsiadującą katedrą, co pozwalało Filipowi II słuchać mszy nawet leżąc w łożu królewskim. Kolejne kroki kierujemy do przyziemnego grobowca - Panteones, gdzie pochowani są królowie, jak i znaczna część ich rodzin, włącznie z infantami. Na mnie największe piętno odcisnęła pałacowa biblioteka. Ustępuje ona rozmiarami wyłącznie bibliotece watykańskiej. Stanowi jedyne takie miejsce, w którym książki, a ponoć zgromadzono ich tu ponad 40 tysięcy, przechowywane są odwrotnie, tj. grzbietami do tyłu. Człowieka ciekawego świata na pewno zainteresują potężne globusy, obrazujące kształt ówczesnej świadomości o świecie, kontynentach, zasięgu ludzkiej bytności. Bardzo ciekawe jest również XVI w. przedstawienie Układu Słonecznego. Ale najwięcej chyba czasu pochłania wznoszenie głowy w górę, widok sufitowy jest bowiem wart poświęcenia każdej chwili, a nawet wywołanych wskutek tego bólów karku. Przedstawia on, w niewiarygodnych wręcz kolorach, siedem nauk wyzwolonych, tj. : gramatykę, dialektykę, arytmetykę, retorykę, geometrię, astronomię i muzykę. Samoczynnie, po raz wtóry, łamię obowiązujące przepisy, robiąc niesamowite zdjęcia. Taki obraz warto uwiecznić, choć jestem świadom, że zdjęcie nie będzie w stanie oddać nawet w połowie kolorystyki i magii tego miejsca. Wizytę w Escorialu, jak najbardziej zasłużenie wpisanym od 1984 r. na listę UNESCO, najlepiej zakończyć, klucząc labiryntowymi dróżkami w przypałacowych ogrodach. Opuszczając San Lorenzo, skręcamy jeszcze w stronę Silla de Felipe (Krzesła Filipa), skąd król zwykł ponoć z oddali nadzorować postęp prac. Pomimo tragicznej nawierzchni drogi, zmuszeni zakreślać łuki pomiędzy nieskończoną ilością dziur i wyrw, docieramy do miejsca z nadzieją na uwiecznienie w głowach i w pamięci cyfrówki niezwykłych widoków. To co widzimy przerasta nasze oczekiwania. Dopiero stąd jesteśmy w stanie docenić ogrom Escorialu i trud, jaki ponieść musieli budowniczy wznosząc to monumentalne arcydzieło.

Nieuchronnie nadchodzi mrok, czym prędzej musimy opuścić te urocze miejsca, niezwykły Escorial, wspaniałą Kastylię – Leon, sumiennie przyrzekając sobie powrót w kolejne z licznych w Leonie miejsc wartych zwiedzenia. Pozostaje tylko w myślach jak najczęściej powracać w malownicze jary, do monumentalnych zabytków, na wpół dzikich gór, magicznej atmosfery, posiłkując się niezliczoną ilością zdjęć.

Czas na Madryt...

 

  • Escorial widziany z zewnątrz
  • ogrom Escorialu
  • górskie otoczenie Escorialu
  • dziedziniec przypałacowy
  • makieta wewnątrz pałacu
  • masywne drzwi, wykonane z 17 różnych gatunków drewna
  • Escorial od strony ogrodowej
  • dziedziniec przypałacowy prowadzący do katedry
  • jeden z boków narożnych pałacu
  • galeria obrazów wewnątrz pałacu
  • wspaniała biblioteka Escorialu
  • ogrody przypałacowe
  • labirynt w ogrodach  przy Escorialu
  • ogrodowe labirynty widziane z okien pałacu
  • widok na Escorial

Swoją wędrówkę po hiszpańskim interiorze zakończyłem kilkudniowym pobytem w stolicy byłej kolonialnej potęgi – Madrycie. Niezwykła włoczęga po Kastylii - Leonie wprawiła mnie w bardzo pozytywny nastrój. Czułem się wyjątkowo spokojny i wyciszony. Dzikie górskie ostępy, prowincjonalne miasteczka, ogrom przepięknych budynków i konstrukcji w Kastylii – Leon chyba tak na mnie wpłynął. Wiem, że stan taki długo trwać nie może, w końcu wjeżdżamy do miasta molochu, kosmopolitycznej mieszanki, przepełnionego tłumami z różnych końców świata, o różnych rysach, porozumiewających się wszystkimi językami, których nazw i genezy nawet największy antropolog, czy lingwista jak kto woli, zapamiętać by nie mógł. Tłumy przewijają się przed oczami z niespotykaną prędkością. Ten wielokulturowy melanż sprawia, że można się tu czuć nieswojo, chyba nie sposób spotkać tu kogoś po raz wtóry. Do tego mieszające się dźwięki, dudnienia, klaksony, głosy - odwracam głowę, choć po co sam nie wiem. Źródeł tych odgłosów i tak nie sposób zidentyfikować. To tak ma wyglądać to słynne “życie jak w Madrycie”? To ja tak nie chcę, wysiadam. Na mnie, chłopaku z prowincjonalnego miasteczka, ceniącym sobie nade wszystko spokój, kontakt z naturą stawiającym ponad wszelkie wygody i atrakcje wielkich metropolii, nie robi to zbyt pozytywnego wrażenia. Ponad godzinę krążymy naszym zielonym cudactwem po zakorkowanych ulicach miasta, wokół tłumy szalonych kierowców o typowym południowym temperamencie za kierownicą, z boku nadciąga masa próbująca przedrzeć się na druga stronę i to nie tylko na zielonym świetle. Przypominają mi się makabryczne sceny z filmów dokumentalnych, gdy stada zebr, bawołów, antylop i innych parzysto i tych nie kopytnych, próbują przedostać się w drodze ku pastwiskom, na drugi brzeg rzeki, będąc pod bacznym krokodylim obstrzałem. Z zamyślenia wyrywają mnie kolejne, trudne do zliczenia klaksony pozostałych krokodyli, tfu...kierowców. Koniec cierpliwości.

Idąc na zasłużony spoczynek, coraz konkretniej zastanawiam się nad opuszczeniem tego miasta, to nie dla mnie, te hałasy, tłumy. Myślę, czy nie lepiej z powrotem uciec na kastylijską prowincję, która tak gościnnie mnie przyjęła i która tak pozytywne piętno na mnie odcisnęła.

Nowy dzień jakby piękniejszy, świadom miejsc, które chcę odwiedzić, planów wędrówki do zrealizowania, nie zwracam już uwagi na wojnę toczącą się tutaj pomiędzy tymi różnymi szmerami, rozmowami, klaksonami i innymi mniej lub bardziej dnia poprzedniego dokazującymi dźwiękami.

Czuję się jak na huśtawce. Wrażenie potęguje, gdy słońce wychodzi coraz wyżej. Stan zwątpienia, zniechęcenia, moje odczucie, zresztą chyba ze wzajemnością, wręcz wrogości do miasta, maleje. Zaczynam dostrzegać, że Madryt jest piękny. Czuję,że huśtawka osiąga coraz wyższy pułap, moje odczucia dotyczące miasta są coraz bardziej pozytywne.

Kolejny dzień madryckiej eskapady zaczynam od pełniącego w przeszłości funkcję rynku Plaza Mayor. To tutaj odbywały się koronacje, tutaj tłumy podziwiały dzielnych torreadorów, tutaj inkwizycja zbierała swoje krwawe żniwo. Obecnie, wyłączony spod ruchu kołowego plac, swoim spokojem, masą kawiarenek, budzi bardzo pozytywne wrażenie. Niedaleko stąd do pełniącego współcześnie funkcję ścisłego centrum Puerta Del Sol. Jest on zupełnym przeciwieństwem Playa Mayor. Tłumy turystów mieszają się z jeszcze większymi tłumami miejscowych, spaliny nadpływające wartkim, o stałym natężeniu strumieniem, nieprzyjemnie nadwyrężają zmysł powonienia, traumatyczne miraże i wizje dnia poprzedniego powracają. Czyżbym zaczął na tej madryckiej huśtawce zjeżdzać w dół ? Uciekam od takich odczuć, nie zamierzając pozostać tu dłużej. Mijając słynny “ kilometr zero”, punkt od którego odmierza się wszystkie odległości w kraju, kieruję się ku położonemu u wyjścia z placu posągowi niedźwiadka zjadającego owoce z drzewa poziomkowego. Stanowi on symbol miasta, w każdym sklepiku można nabyć charakterystyczną, niedźwiadkowatą sylwetkę. Właśnie wokół tego posągu madrilenos, jak zwykło nazywać się mieszkańców stolicy, świętują Nowy Rok, zjadając 12 winogron na szczęście – po jednym na każdy miesiąc nowego roku. Mnie pozostaje, wykorzystując obecność niedźwiadka dla poszukiwań szczęścia, zrobienie kilku fotek. Choć dwanaście to na pewno ich nie wykonałem.

Ruszamy w kierunku Plaza de La Cibelles, jednego z najciekawszych placów miasta. Na jego środku stoi majestatyczna fontanna Kybele - bogini płodności, urodzaju, wiosny i miast obronnych, kolejny z symboli miasta. Mnie kojarzy się głównie z kibicami madryckiego Realu, którzy każde wielkie zwycięstwo zwykli świętować, kąpielą w tejże fontannie. Na uwagę zasługują również, okalające fontannę, budynek poczty Palacio de Communicaciones oraz burżuazyjny Palacio de Linares. Uciekający od jakichkolwiek architektonicznych klasyfikacji i przyporządkowań budynek poczty sprawia, że usta same wydają pomruki, w towarzystwie uważane za oznaki zachwytu. Nie widziałem jeszcze nigdy piękniejszego budynku poczty, a zaręczam że kilka w swoim życiu trochę już ich widziałem.

Będąc w Madrycie, każdy kibic kopanej piłki, nie oprze się magii Santiago Bernabeu, świątyni futbolu, w której swoje walki toczy sam królewski Real. Jako milanista, dla niewtajemniczonych - kibic jedynego i w mych myślach, również i przekonaniu, największego klubu piłkarskiej planety – AC Milan, głoszącego na każdym kroku wielkość i hegemonię tegoż, głośnym słowem wielbiącego jego sukcesy, a umniejszającego jego porażkom, wręcz prę by zobaczyć osławiony stadion jednego z największych rywali Milanu. Już z daleka widać jego majestatyczną konstrukcję. Wykupujemy wycieczkę po stadionie. Nie potrafię zrozumieć, że wstęp na stadion w ramach takiej tylko wycieczki jest trzykrotnie droższy niż wizyta w samym Prado, gdzie wiszą dzieła najwybitniejszych przedstawicieli pędzla (o tym później). Wielcy malarze zapewne w grobie się przewracają na samą myśl, że jedenastu madryckich kopaczy przyciąga więcej admiratorów, niż ich wielowiekowa spuścizna. Niesamowity widok rozpościera się z górnych trybun stadionu na zieloną murawę i niebieskie trybuny. Dumą musi ujmować kibiców Realu również i stadionowe muzeum, gdzie zgromadzono niezliczoną rzeszę różnorakich trofeów, pucharów i odznaczeń, wywalczonych przez miejscowych piłkarzy. Nie czuję konsternacji, mój Milan, jest nie mniej utytułowany. Schodząc ku zielonej murawie, mam okazję zasiąść na ławce rezerwowych Realu. Wybieram miejsce, gdzie w skórzanym foteliku zwykł zasiadać Bernd Schuster, ówczesny, dziś już były, trener królewskich.

Do ścisłego centrum wracamy inną drogą, kierując się ku pałacowi królewskiemu – Palacio Real. Mijam Plaza de Espana, gdzie stoi pomnik Miguela Cervantesa. Spogląda on z góry na bohaterów swego opus magnum, sławetnych Don Kichota i Sanczo Pansę. Na twarzy pojawia się niewymuszony uśmiech na samo wspomnienie przygód bohaterów spłodzonych piórem Cervantesa. Zza rogu wyłania się już sylwetka pałacu. Sam rzut oka na pałac pozwala stwierdzić, że jego mecenasami musieli być, znacznie bardziej fantazyjni od surowych Habsburgów, Burbonowie. Ponoć po spuściźnie, pozostawionej by cieszyć oko potomnych, poznać można wielkość władców. Muszę skonstatować, że ten imperialistyczny pałac stanowi dowód majestatu Burbonów. Barokowa rezydencja, gdzie nie popatrzeć lśni złotem. Dostrzegam również, znany mi z Toskanii, jakże piękny i szeroko tam stosowany w ornamentyce, marmur z Carrary. W środku znajduje się niezwykła kolekcja obrazów ( m.in. Goya, Velazquez, czy Caravaggio). Mnie jednak bardziej intryguje królewska zbrojownia, gdzie można podziwiać relikty pokonkwistadorskie, zwłaszcza miecz samego Corteza. By odpocząć po całodziennym zwiedzaniu, udajemy się ku ogrodom królewskim Jardines de Sabatini, a zwłaszcza Campo Moro. By wielkość królewska, a co za tym idzie także i potęga kraju przez nich władanego, była dostrzegana przez świat, Burbonowie wielką wagę przykładali także do aranżacji ogrodów. Nie dziwić może więc wręcz przesyt labiryntów, fontann, altan i innych ogrodowych upiększaczy. Nasza wyprawa zamyka się w pierścień, po dotarciu na powrót do Puerta del Sol.    

Następny dzień zostawiłem sobie na największą chyba madrycką atrakcję – ulicę Paseo Del Prado, słynącą z umiejscowionych tu aż trzech, sławnych z racji posiadanych zbiorów, muzeów. Najbardziej z nich znane – Museo del Prado gromadzi kolekcję około pięciu tysięcy dzieł najwybitniejszych malarzy wszystkich epok. Najszerzej reprezentowane są tutaj, rzecz jasna, szkoła hiszpańska (Goya, El Greco, Murillo, Ribery, Zurbarana, Velazquez i inni) oraz, co wynika z powiązań historycznych z Hiszpanią, szkoła holenderska (Rubens, Rembrandt, Breughel, Bosch). Wybitnych przedstawicieli pędzla mają tutaj także szkoła włoska ( m. in. Caravaggio, Tycjan, Rafael) oraz francuska ( Poussin). Ogrom arcydzieł przytłacza. Można by tu spędzić cały dzień, ciągle nie osiągając drzwi wyjściowych. Kilkugodzinna wyprawa przez poszczególne sale galerii, podziwianie przedstawicieli różnych myśli i stylów malarskich, gdzie przed oczyma przewija się niezliczona liczba arcydzieł, wymagających poświęcenia każdemu z nich dłuższej chwili refleksji, potrafi zmęczyć. Zgromadzenie tak ogromnej liczby najwybitniejszych wytworów ludzkiego nadgarstka, nie jest chyba najlepszym rozwiązaniem. Każde z tych dzieł zasługuje na znalezienie mu w głowie, swojej własnej komórki, własnego pokoiku, w którym może być zachowane w pamięci. Z uwagi na wielość tych dzieł w Prado, jest to proces chyba niemożliwy do przeprowadzenia. Opuszczając galerię zauważam zupełny mętlik w głowie, obrazy przedstawiające poszczególne arcydzieła tłoczą się przed oczyma, w walce o palmę pierwszeństwa, o uznanie któregoś z nich tym naj. Nie umiem dokonać jednoznacznej oceny, chyba nikt nie umie. Ciężko w końcu wybrać pomiędzy, wymieniając li tylko najsławniejsze, takimi arcydziełami jak : Rubensowskie – Trzy gracje, Sąd Parysa czy Przybycie Trzech Króli, Artemiza sławnego Rembrandta, Las Meninas Velazqueza, Danae i portrety królewskie włoskiego Tycjana, Święta rodzina czy Adoracja pasterzy El Greca, David i Goliat Caravaggia, autoportret Durera, Maja naga i Maja ubrana Goya'i i wielu, wielu równie sławnych, których enumeratywne wyliczanie nie miałoby sensu, w obawie przed pominięciem któregoś z nich. Na mnie, prawdopodobnie z uwagi na atmosferę miejsca, ale chyba i również z uwagi na skojarzenia z dzieciństwa, największy zachwyt wzbudziły dzieła Francisco Goya'i. Wychodząc zza rogu do kolejnej z jakże licznych tu sal, konkretnie sali nr 39, zauważam przygaszone światło, ma to prawdopodobnie na celu przyciągnięcie adoratorów na dłuższą chwilę w to miejsce. Zabieg kustoszy i całego zespołu muzealnego ma służyć zwróceniu uwagi na znajdującą się tutaj najwspanialszą kolekcję dzieł sławnego malarza królewskiego Francisco Goya'i. Przelatują mi przed oczami stronice podręczników do historii ze szkoły podstawowej, gdzie przedstawiano, oczywiście w zupełnie innej skali oraz pozbawione pradowskiej magii miejsca, dzieło Goya'i – Rozstrzelanie powstańców madryckich 3 maja 1808 . Równie wielkimi należy uznać tzw. “czarne obrazy” twórcy, a wśród nich zwłaszcza - Saturn pożerający jedno ze swoich dzieci. Kolejne z sal poświęconych malarstwu Francisco Goya'i “obwieszone” są, wspominanymi już, niemniej znanymi dziełami, takimi jak - Maja naga i Maja ubrana. Drugim z twórców którego dzieła znalazły w mojej głowie ten swój własny pokoik, którego drzwi szeroko otwierają się na samo wspomnienie Prado, jest holenderski artysta Hieronim Bosch. Zasłynął on zwłaszcza ze swoich tryptyków, tj. trzyczęściowych obrazów, z których najsłynniejszy to - Ogród ziemskich rozkoszy, przedstawiający raj z Adamem i Ewą pośród fantastycznych zwierząt na lewym panelu, rozkosze ziemskie w części środkowej i samo piekło z różnorodnymi narzędziami tortur dla grzeszników na panelu prawym. W podobnej religijnej konwencji utrzymane jest inne z wielkich dzieł malarza, a mianowicie – Siedem grzechów głównych. Malowidło wykonane jest w technice olejnej na desce, będącej blatem stołu. Ponieważ obraz był przeznaczony do oglądania ze wszystkich stron, część scen została namalowana "do góry nogami". Na malowidło składa się seria mniejszych obrazów w formie okręgów : cztery małe ukazujące śmierć, sąd ostateczny, piekło oraz niebo otaczają większy, na którym przedstawione są grzechy główne. W centrum dużego okręgu znajduje się mniejszy, symbolizujący oko Boga, na którym Bosch przedstawił zmartwychwstałego Jezusa. Poniżej wizerunku Chrystusa znajduje się łacińska inskrypcja: Cave Cave Deus Videt (Strzeż się, strzeż się, Bóg widzi) mająca przypominać, że żaden grzech nie pozostaje niezauważony. Orientuję się, że do wyjścia z muzeum długa droga, przed oczyma przewijać się będzie jeszcze niezliczona liczba dzieł, a ja ujęty zwłaszcza prostotą i tematyką dzieł Boscha spędziłem tu znacznie dłuższą niż zwykle chwilę.

Największe z dzieł Pabla Picasso – Guernica, o dziwo znajduje się nie w Prado, a w położonym na tej samej ulicy, kolejnym ze wspaniałych madryckich muzeów – Centro de Arte Reina Sofia. Z uwagi na brak czasu, spowodowany przedłużonym pobytem w Prado, ale głównie ze względu na marazm w mej głowie wywołany przetaczającymi się wciąż w pamięci pradowskimi arcydziełami, odpuszczamy sobie wizytę w tym wspaniałym muzeum. Podobnie ma się rzecz z trzecim z wielkiej madryckiej trójcy muzeów – Museo Thyssen – Bornemisza. Wrażenie wywołane wizytą w Prado jest tak ogromne, że chyba nie byłbym już w stanie obiektywnie poddać ocenie dzieła zgromadzone w obu tych muzeach.

Dochodząc do końca muzealnej ulicy Paseo Del Prado, zauważam, wręcz proszącą się o bliższe zapoznanie, konstrukcję budynku, który z zewnątrz sprawia wrażenie pomieszczenia majestatycznego, muszącego gromadzić wewnątrz równie bogate zasoby ludzkiej myśli i nieważne czy to rzeźbiarskiej, malarskiej, architektonicznej czy jakiejkolwiek innej. Moją ciekawość wzbudza fakt, że ogromna rzesza ludzi przewija się wokół budynku. I my postanawiamy w tym kierunku skierować swoje kroki. Po otwarciu drzwi, zdziwienie wyraźnie maluje mi się na twarzy, podobnie ma się rzecz i z moim towarzyszem wyprawy. Nigdy w życiu stan totalnego zaskoczenia, połączonego z prawdziwym rozkoszowaniem się zjawiskowością miejsca, również admiracją twórców tego dzieła, nie utrzymywał się na moim obliczu, przez tak długi wycinek czasu. Ktoś powie – dworzec kolejowy. Toż to najwspanialszy dworzec kolejowy, jaki moje oczy, miały okazję spatrzyć. Umiejętnie połączono tu nowatorskie, modernistyczne rozwiązania ze starymi, tworzącymi tenże zjawiskowy klimat, niezwykle gustownymi elementami starego dworca, który to uważany był za arcydzieło XIX w. architektury kolejowej. W głównym holu urządzono cudowny tropikalny ogród z palmami bijącymi w górę aż pod sam dach. Stworzono szereg sadzawek pełnych żółwi, które obsadzono nieogarniętą ilością kwiatów, roślin i krzaczków (ponoć ok. 400 gatunków roślin), a całość poprzecinano licznymi deptakami, pozwalającymi usiąść oczekującym na pociąg w tym magicznym miejscu na ławeczkach umiejscowionych wprost pod palmami. Wrażenie potęguje widok z góry, z ruchomych schodów, zjeżdzających spod samej kopuły na dół, ku temu wspaniałemu miejscu.

I taki chyba jest cały Madryt, zaskakujący przyciągający, pozwalający cieszyć się zupełną swobodą ludziom wielu nacji i wielu języków, będący mieszanką majestatyczności ze swojskością, rozwiązań modernistycznych z typowo konserwatywnymi, pozwalający na spotkanie zarówno nowoczesnego metroseksualnego mężczyzny, jak i przedwojennego, noszącego kapelusz i chełpiącego się nienagannymi manierami hidalga. Madryt nie pozwoli się znudzić, nie pozwoli na bezzachwytowe kosztowanie się jego urokiem, nie pozwoli się zapomnieć. Madryt niczym na huśtawce potęguje wrażenia, sprawiając,że raz jest się na dole, choć częściej i to zdecydowanie na górze. I choćby dla takich ambiwalentnych odczuć, dla poczucia grawitacji tej madryckiej huśtawki, warto umieścić to miasto w notatniku miejsc wartych odwiedzenia.

  • Plaza Mayor w Madrycie
  • Filip III dumnie stoi na Plaza Mayor
  • kolorowe, pełne fresków oblicze Casa de la Panaderia
  • zielona murawka Santiago Bernabeu
  • wyjątkowo pusty Santiago Bernabeu
  • herb królewskiego Realu
  • autor szukał szczęścia u niedźwiadka
  • ruchliwa Gran Via
  • madrycka ulica
  • pomnik Cervantesa na Plaza Espana
  • Palacio Real od strony ogrodów
  • przyogrodowy monument
  • Palacio Real od strony frontowej
  • widok spod kościoła na pałac królewski
  • widok spod Palcio Real
  • świątynia franciszkanów
  • potężne drzwi świątynne
  • we wnętrzu klasztoru franciszkanów
  • kult Świętych w Hiszpanii zdaje się nie zanikać
  • Palacio de Communicaciones
  • Plaza de la Cibelles
  • Fontanna Kybele w Madrycie
  • wcale nie tak szaro w Madrycie
  • widok z okien hotelu na tę samą ulicę rano
  • widok na wejście do Prado
  • Pomnik Velazqueza u wejścia do Prado
  • Dworzec Atocha w Madrycie
  • nowoczesne oblicze madryckiego dworca

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. milanello80
    milanello80 (18.11.2011 11:54)
    Sluze rada. Mnie rowniez kreca inne regiony Hiszpanii, zwlaszcza Extramadura i polnocne jak chocby Galicja
  2. s.wawelski
    s.wawelski (17.11.2011 22:06) +1
    Twoja opowiesc uswiadomila mi ile jeszcze pozostalo mi do zobaczenia w Hiszpanii. Mysle, ze gdy bede planowal kiedys jeszcze wrocic do Hiszpanii, to chetnie jeszcze tu wroce i ewentualnie sie Ciebie jeszcze o niektore szczegoly wypytam.
  3. s.wawelski
    s.wawelski (15.11.2011 17:49)
    No cos podobnego, ciesze sie, ze "odnowiles" te podroz, bo wczesniej jej nie zauwazylem. Z przyjemnoscia sie jej przygladnej na dluzej jak znajde troche czasu i w nagrode, ze odwalilem pare pilnych spraw :-)
  4. milanello80
    milanello80 (14.11.2011 20:45) +1
    Drogą jesiennych porządków postanowiłem scalić moje pierwsze cztery relacje na kolumberze w jedną całość. W ten sposób objąłem jednymi ramami jedną całą wyprawę. Chyba dzięki temu wyjdzie przejrzyściej, a i dla autora bałagan w archiwach, choć trochę uda się ogarnać. Drogą takich zabiegów poniższe komentarze pewnie częściowo stracą sens, być może nie będą odnosić się z sensem do zmodyfikowanej fabuły, niemniej zdaniem autora, zabieg taki był wskazany,
  5. aniachal
    aniachal (16.03.2011 22:05) +2
    Zaglądając tu myślałam, że zawędruję gdzieś w rejon Czarnogóry... a tu proszę Hiszpania!!! Dzięki za tę wiedzę ;o)
  6. milanello80
    milanello80 (25.01.2011 21:11) +1
    dzięki za miłe słowa. Segovia to rzeczywiście cudowne miejsce , zresztą cała Kastylia Leon, poza miejscami które ja odwiedziłem, oferuje szereg interesujących miejsc jak Burgos, Palencia, Soria, Valladolid, León, Salamanka czy Zamora. Oferuje możliwość kontemplowania na łonie cudownej natury, wreszcie doświadczenia aury Starej Hiszpanii. Kastylia Leon była moim świadomym wyborem na pierwszą wizytę w Hiszpanii i z wyboru byłem niesamowicie kontent.
  7. freemarti
    freemarti (25.01.2011 19:19) +2
    Cudowne miejsce :) Ma wiele do zaoferownia turystom i bardzo ładnie o nim opowiedziałeś.
    Pozdraiwam :)
  8. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (22.12.2010 8:30) +1
    Pięknie pokazałeś to miasto. Kilka zdjęć po prostu zwala z nóg. Daty .... cóż, jednak lepiej aby ich nie było :):):)
    Pzdr/bARtek
  9. siuniek
    siuniek (30.06.2010 15:54) +2
    Dzięki za sugestie i zaproszenie do tej podróży. Już wkrótce zmierzę się z Segowią osobiście, po powrocie podzielę się wrażeniami :)
  10. teskanicos
    teskanicos (19.07.2009 1:30) +2
    Segovia to ulubione miasto-byłam tu wiele razy ponieważ 7 lat mieszkałam w miejscowości Becerril de La Sierra a to tylko 40 km od tego miasta.Mnie tylko Toledo podobało się bardziej.
  11. mimbla.londyn
    mimbla.londyn (27.04.2009 22:44) +2
    Imponujace !
  12. ikast28
    ikast28 (07.04.2009 16:58) +2
    Fajna relacja:)
  13. duzinek
    duzinek (02.04.2009 9:48) +1
    Mogę też 3 grosze? Nie przepadam za zdjęciami z datą, zdecydowanie nie przepadam i jeżeli tylko to możliwe to jestem za voyagerem. Z drugiej strony jak ktoś bardzo chce mieć datę to szanuje jego decyzję i nauczyłam się w wyobraźni "kadrować" zdjęcie tak, żeby t datę wyciąć. Czasem fotograf na tym traci... Ale obiecuję że nie będę bannować zdjęć tylko dlatego że mają datę :)
  14. kuniu_ock
    kuniu_ock (02.04.2009 0:00) +1
    ale ok, już nie motam lecz idę spać. za 4h pobudka :P
  15. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 23:50) +1
    Wiem wiem o exifie. Dzięki niemu wykryliśmy tutaj ściemę z fotami z netu ;) Jednak jak oglądam foty to nie chce mi się raczej sprawdzać właściwości pliku by zobaczyć z kiedy one są ;) Wiem że to głupio zabrzmi, ale ja jestem po obu stronach :P Bo datownik zarówno jest przydatny, jak i przeszkadzający. To tylko kwestia potrzeb, wymagań, upodobań. Subiektywizm, relatywizm. I tyle. Takie jest moje spojrzenie na to (zresztą - te dwa pojęcia odzwierciedlają moje podejście do praktycznie wszystkiego). Z tego właśnie wywodzi się "każdy może lubić coś innego" ;)
  16. city_hopper
    city_hopper (01.04.2009 23:43) +2
    Daty naprawde nie są potrzebne. Każda fotka z cyfrówki ma tzw. dane exif, gdzie jest zapisana data co sekundy, przesłona, czas naświetlania etc. To potrzebne dane gdy chcemy usunąć na przyszłość błędy. Co do obróbki to jestem za, ale sam nie potrafię. Korzystam tylko z Picassy do wypoziomowania i wykadrowywania. Jestem zatem niby po stronie voyagera, ale każdy może lubić coś innego ;-)
  17. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 22:22)
    człowiek się uczy całe życie ponoć :))
  18. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 22:22)
    Milanello-Robercie - na nic więcej nie naciskam. Tak po prostu będzie prościej, nie trzeba będzie męczyć się z odmianą ;) :)
    Henryko - jak wspomniałem: dla mnie data jest przydatna z racji mej niepamięci :) Nic poza tym :)
  19. henryka.pakula
    henryka.pakula (01.04.2009 22:19)
    Pożyjemy, zobaczymy. Ja trzy lata temu, mówiłam dokładnie to samo co Ty milanello i kuniu. Też na moich zdjeciach w pierwszym rzędzie rzucały się w oczy, te obrzydliwe daty.
  20. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 22:16)
    Niech będzie, ale tylko na zasadzie wzajemności. Robert
    Przyjemność po mojej stronie
  21. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 22:10)
    :D :D :D ...i za to Was właśnie lubię i cenię! :D Nie tylko zresztą za to ;) Uwielbiam Was czytać :D
    Milanello... dla wygody - Kuniu, Ock, lub po prostu - Krzysiek :) ;)
  22. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 22:04)
    Ja od razu widzę jak zdjęcie jest za bardzo przerobione i też tego nie lubię, ale lekkie podciągniecie niedoróbek aparatu jest wskazane i nawet czasami bardzo potrzebne.
  23. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 22:02)
    wiemy dobrze, że zarówno Ty, ale również i ja z kuniu ockiem mamy rację. Wszystko zależy od konkretnego przypadku. Czasem upiększanie rzeczywistości szkodzi jej, bywa że jest też wskazane. To jak sprzeczanie się czy szklanka jest do połowy pełna, czy też pusta. Każdy ma rację w tym sporze.
  24. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 21:52) +1
    Ale to miejsce w rzeczywistości wygląda tak jak na poprawionym zdjęciu, niebo jest niebieskie, a skały i ziemia czerwona. Cały efekt popsuł słaby aparat, jakbym to samo zdjęcie zrobił lepszym aparatem, to bez żadnych poprawek i tak byłoby 100 razy lepsze.
    Tutaj akurat mam porównanie do zdjęć z analogowego Canona, robione w tym samym miejscu i czasie są po prostu dużo lepsze.
    Reasumują: rzeczywistość jest piękna, aparat ją psuje, a program trochę poprawia i trochę zbliża do rzeczywistości, nawet nie dochodząc do punktu wyjścia.
  25. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 21:46)
    efekt widoczny nawe dla ślepca. Ale mimo wszystko nie jestem zwolennikiem upiększania rzeczywistości. To jak z współczesnymi pięknościami, które po tych photoshopach tracą duszę, wyglądają zupełnie inaczej niż naturalnie. Widząc taką delikwentkę w naturze można czasem się rozczarować. Po tych przeróbkach wyglądają aż zbyt idealnie, wręcz nierealistycznie. Chyba prezentuję w tej kwestii poglądy dosyć konserwatywne
  26. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 21:37)
    tam nie miało być dziewiątki, shift mnie się nie wcisł jak należy ;)
  27. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 21:34)
    Zgadzam się z Tobą, Sławku. Bez ingerencji nie da się wrzucić foty, chyba że byłby to RAW zajmujący kilka 9?) MB ;) :P
    I tu mamy filozofię... mianowicie - zgadzam się z Tobą, i jednocześnie nie zgadzam :P
    ...i bądź tu normalny...
  28. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 21:29)
    http://kolumber.pl/photos/show/place:1772511/page:36

    http://kolumber.pl/photos/show/place:1772511/page:37


    Spójrzcie na te dwa zdjęcia.
  29. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 21:22)
    coś Wam pokażę, wkleję zdjęcie zrobione słabym starym, słabym aparatem cyfrowym i potem trochę obrobione.
  30. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 21:20)
    te zdjęcia były z Minolty Dynax 7 D
  31. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 21:16)
    e... w życiu się nie dogadamy na ten temat, samo pomniejszanie do 1 MB żeby tu wrzucić już jest ingerencją w naturalność i kompresją ( dużą).Jednym słowem, nie ma tu ani jednego naturalnego zdjęcia w tym sensie.
  32. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 21:09)
    Wiem co nieco o kompresji, Sławku ;) i różnicy między jpg, bmp, raw.. ;) Widzę że mamy różnicę między rozumieniem pojęcia "naturalne" ;) "naturalne" dla mnie - to "nie przetworzone", jak już wspomniałem ;) Co do przetwarzania zdjęć przez aparat cyfrowy - obraz rzucony na matrycę jest tym "naturalnym". Dopiero później jest "przetwarzany" - balans bieli, kontrast, kolory, data itd. To już dla mnie jest przetworzeniem OBRAZU. Jednakże wszystko jest względne, i jeśli przyjąć "WYJŚCIOWY" efekt pracy aparatu - mamy NATURALNĄ (zaznaczam: z aparatu!) fotkę. "Naturalną" - dla ustawień tego aparatu.
  33. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 21:05)
    dwa mam, zależy jaki mi jest poręczniejszy zabrać ze sobą, jedną kompaktówkę, a jedną lustrzankę
  34. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 21:00)
    milanello80 a jaki Ty masz aparat ?
  35. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 20:59) +1
    Naturalne, to jest takie jak w rzeczywistości, czyli tak jak je widzimy. Jeśli aparat jest słaby, to zdjęcie nie oddaje rzeczywistości i jest obraz jest gorszy niż rzeczywistość. Jeśli robimy dobrym aparatem, mam dobry kontrast itp. to nic nie musimy poprawiać, bo od razu jest dobre, zbliżone do rzeczywistości.
    Programy do obróbki służą do poprawiania błędów i niedoskonałości aparatu, do usunięcia kropek itp.
    Krzychu, nie ma naturalnych zdjęć cyfrowych, bo aparat je od razu przetwarza, nawet przy robieniu pliku JPG :)
  36. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 20:59)
    Widzę,że ja również wreszcie znalazłem poplecznika, który trzyma moją stronę w tej nierównej walce amatorskiego pstrykacza fotek z tuzami fotografii
  37. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 20:56)
    Hehe :) Mam poplecznika ;) Właśnie dlatego dla mnie zdjęcia są po to, by oddawać bieżącą chwilę, by przywoływać wspomnienia. A ich nie chcę zmieniać. Do tego dodam moją sklerozę - po to przydają się datowniki na fotach ;) Poza tym - jak już kiedyś wspomniałem - nie lubię ingerować w foty, bo jakiekolwiek usuwanie dat czy inne poprawianie po prostu zabiera fotkom "to COŚ", tę "chwilę obecną".
    No ale jak wspomniałem dopiero co - wpływ filozofii ;)
  38. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 20:52)
    co do terminu naturalne, zgadzam się w pełnej rozciągłości
  39. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 20:49)
    nie wiem czy tak jest. W ustawieniach aparatu ustawiłem,że chcę utrwalić daty. W związku z tym zdjęcia wychodzą z datami. Podejrzewam,że jakiś program może je jedynie usunąć. Poza tym wydaje mi się, żę piękno miejsca będziesz w stanie docenić nawet pomimo tych dat.
  40. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 20:48)
    ...ale to zboczenie filozoficzne ;] wybaczcie :)
  41. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 20:47)
    aaa, ubiegliście mnie z komentarzami.
    więc teraz dodam PS:
    dla mnie - "naturalne" - to takie, jakie były w momencie pstryknięcia. Zarówno pod względem parametrów obrazu jak i dodatkowych "bajerów" - typu data. Po prostu - "naturalne" dla mnie to "nie przetworzone"
  42. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 20:45)
    hyhy... ja pod wpływem komentów Voyagera odnośnie datownika nauczyłem się obsługi Photoshopa :P (dzięki Sławku! :P)
  43. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 20:44)
    dla mnie i dla dina :)
  44. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 20:43)
    naturalne są bez dat :))
  45. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 20:43)
    Poza tym dzięki za plusy i miłe słowa. Dług z tego tytułu coraz bardziej mi ciąży
  46. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 20:42)
    wyłącznie dla Ciebie jako konesera, ale nie bardzo wiem jak te daty usunąć. Przyznaję, żę obsługa tych różnych programów do obróbek zdjęć nie za bardzo mi wychodzi. Wolę wrzucić zdjęcia naturalne, oryginalne, a nie po przeróbkach.
  47. voyager747
    voyager747 (01.04.2009 20:36)
    dla mnie możesz wszystkie bez dat :)
  48. milanello80
    milanello80 (01.04.2009 20:35)
    o to widzę, że będę musiał wrzucić parę fotek drogowskazów dla Ciebie. Dla Twego niezadowolenia, jak mniemam, z nieodłącznymi datami. Nie zapomnij też o Sienie, no i innych wyżej nadmienionych przeze mnie miejscach.
  49. duzinek
    duzinek (01.04.2009 20:34)
    Udało się :)
  50. kuniu_ock
    kuniu_ock (01.04.2009 20:32) +1
    Milanello! Naprawdę zachęcający jest Twój opis owej podróży! :D Podoba mi się Twój styl pisania - taki od siebie :) Zdjęcia też ładnie obrazują odwiedzone miejsca :)
    Krótko mówiąc (po "czesiowemu" ;) ) - podobuje mnie się :)
    Życzę wszystkiego najnajnajlepszego, udanych i fascynujących podróży! :)
    Pozdrawiam :D