W sobotnie popołudnie żegnamy się z rodziną i wyruszamy w najdalszą, jak dotychczas, w naszym życiu podróż. Wszyscy dookoła są nieco zmartwieni i przestraszeni celem naszej wyprawy, ale my staramy się uspokajać i pocieszać mówiąc, że przecież wszystko pójdzie zgodnie z planem. Po przyjeździe do Kędzierzyna-Koźla widzimy, że nasz pociąg do Katowic, skąd mamy wyruszyć do Warszawy jest opóźniony o ponad godzinę, podczas gdy na przesiadkę w Katowicach mieliśmy 20 minut... To pierwsza nasza tak daleka wyprawa. Wcześniej oczywiście trochę już podróżowaliśmy, ale była to tylko Europa lub Stany, gdzie można wejść do biura informacji turystycznej i poprosić o mapy, przewodniki, foldery i całą masę innych rzeczy, które czynią podróżowanie tak łatwym. Zupełnie inaczej bywa w Azji centralnej, szczególnie że nasza znajomość języka rosyjskiego jest na absolutnie podstawowym poziomie.

Na Kirgistan zdecydowaliśmy się po rekomendacji znajomego i przejrzeniu relacji internetowych. Niestety nie ma zbyt wielu aktualnych książek w języku polskim o tym kraju. Istnieją co prawda opracowania dotyczące ustroju politycznego nowych krajów Azji Centralnej, jednak nie stanowią one dobrej podstawy przygotowań do wyjazdu. My, biorąc pod uwagę niski kurs dolara, kupiliśmy dwie książki w Amazon: Kyrgyzstan (Bradt Travel Guide) by Laurence Mitchell oraz Central Asia (Lonely Planet Travel Guides) by Bradley Mayhew. Po powrocie mogę polecić pierwszą z nich - została ona wydana kilka miesięcy przed naszym wyjazdem i zawiera, oprócz wielu przydatnych wskazówek i rad, opisy kirgiskiej kultury, kuchni, historii itd. Dla osób planujących podróż tylko po Kirgistanie przewodnik Lonely Planet będzie mniej przydatny. Mimo iż był on używany przez naprawdę dużą liczbę turystów z Europy Zachodniej, Bradt jest o wiele obszerniejszy i dokładniejszy. Polecam także książkę Ryszarda Kapuścińskiego „Kirgiz schodzi z konia”. Wprawdzie o Kirgistanie jest tam zaledwie kilkanaście stron, ale jest ona na tyle uniwersalna, iż warto ją przeczytać przed wyjazdem w rejony Azji Środkowej.

Porównując oba przewodniki można zauważyć, że nazwy tych samych miejscowości różnią się w obu książkach. Aby uniknąć niejednoznaczności w swojej relacji postanowiłem skorzystać z dokumentu: „Nazewnictwo geograficzne świata” wydanego przez KOMISJĘ STANDARYZACJI NAZW GEOGRAFICZNYCH POZA GRANICAMI POLSKI przy Głównym Geodecie kraju. Dokument można ściągnąć z http://www.gugik.gov.pl/komisja/pliki/zeszyty/zeszyt_05.pdf

Udało nam się dotrzeć do Katowic, a także na pociąg do Warszawy. Po przyjeździe na Dworzec Zachodni od razu poczuliśmy „klimat wschodu”. Duszna atmosfera panująca w podziemiach dworca, gdzie przed Sex-shopem siedzi gromada pijanych jegomościów, którzy nie zdążyli dojść do toalety a śmieci na podłodze powodowały, że musieliśmy się poruszać slalomem. Jak na ironię pierwszą reklamą, którą widzimy po wyjściu przed dworzec jest plakat „Zakochaj się w Warszawie” widoczny na tle posępnego Pałacu Kultury.

Do Warszawy przyjechaliśmy by udać się do Rygi (autobusem Eurolines: http://eurolines.pl/). Podczas przygotowań do wyprawy staraliśmy się jak najbardziej ograniczyć jej koszty. Okazało się, że tanie linie lotnicze Air Baltic (http://www.airbaltic.com) latają do Azji Centralnej. Nie do samego Kirgistanu, ale do Ałma-Aty w Kazachstanie, która leży zaledwie 240 km od Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Dodatkowo między obu miastami ułożona jest nowa droga, co wcale nie jest regułą w tej części świata, a prywatne samochody oraz marszrutki pokonują tę trasę kilka razy dziennie. W porównaniu z Aerofłotem czy Turkish Airlines cena, nawet po dodaniu kosztu autobusu do Rygi i taksówki do Biszkeku, wypada naprawdę korzystnie.

Do Rygi docieramy wczesnym rankiem. Główny dworzec, na którym wymieniamy pieniądze, jest zupełnie inny od tego, który pozostawiliśmy w Warszawie - to pewnie wina pogody, która jest doskonała. Zostawiamy plecaki w szafkach na dworcu i po zjedzeniu śniadania (bułki, które mamy jeszcze z Polski) wyruszamy na zwiedzanie miasta.

Wchodzimy na wieżę kościoła św. Piotra, skąd podziwiamy panoramę całego miasta. Zauważamy analogię z Warszawą - podobnie jak stolicę naszego kraju - Rygę szpeci coś w rodzaju lokalnego Pałacu Kultury. Zauważamy z pewnym zdziwieniem, że wiele osób porozumiewa się tutaj w języku rosyjskim.

Następnie udajemy się na dalsze zwiedzanie starówki. Odwiedzamy kościół św. Jakuba, Gildie Kupieckie, Katedrę z czwartymi największymidrewnianymi organami w Europie wyprodukowanymi w niemieckim mieście Ludwigsburg, Dom Kotów oraz Dom Bractwa Czarnogłowych, który został zburzony na rozkaz Stalina i odbudowany na podstawie zdjęć i planów po odzyskaniu przez Łotwę niepodległości.

W międzyczasie zaczyna padać gęsty deszcz, więc musimy się schronić w jednej z wielu Ryskich knajpek, gdzie próbujemy lokalnego żywego piwa - Aldaris. Deszcz pada i pada, ale na szczęście piwa nie brakuje. Łotewska waluta - Łata - kosztuje mniej więcej tyle co Funt Brytyjski, a ceny na starówce są nieco wyższe niż w Polsce.

W Rydze jest ponad 50 muzeów. My postanawiamy odwiedzić dwa z nich: Muzeum Wojenne w Baszcie Obronnej oraz Muzeum Okupacji przy Domu Czarnogłowych. Wstęp do obu jest bezpłatny, jednak są to placówki muzealne w „starym stylu” i ich zwiedzanie wymaga nieco wytrwałości.

Wieczorem udajemy się na lotnisko, by polecieć do Kazachstanu.

  • Most Zakochanych
  • Dworzec w Rydze
  • Dworzec w Rydze
  • Ryga
  • Ryga
  • Ryga
  • Ryga
  • Katedra
  • Ryga
  • Loża Czarnogłowych i kościół św. Piotra
  • Dziewczynka tańcząca przed fontanną
  • Symbol miłości

Po wylądowaniu w Ałma-Acie i przejściu przez kontrolę graniczną zaczynamy szukać autobusu do centrum. Wcześniej czytaliśmy sporo, a także zostaliśmy ostrzeżeni przez znajomych podróżników, by uważać na tubylców, którzy oferują nam hotel, taksówkę i inne usługi. W informacji lotniskowej powiedziano nam, że co prawda jeździ autobus do centrum, ale nie warto na nim polegać a przystanek jest daleko. Mimo wszystko postanawiamy znaleźć autobus przy okazji spławiając lokalnych „przedsiębiorców”, którzy chcą nam sprzedać bilety powrotne, miejsca w hotelu etc. Na zewnątrz lotniska zauważamy samochód z napisem TAXI, którego kierowca chce nas zawieźć do miasta. Grzecznie mu dziękujemy, ale on nie daje za wygraną. Oferuje nam podwiezienie za 400 KZT. Biorąc pod uwagę, że bilet autobusem będzie nas kosztować (wg przewodnika) ok. 70 KZT z ambiwalentnymi uczuciami wsiadamy do samochodu upewniając się czy cena jest za wszystkie osoby i za całą podróż.. Zaczynamy żałować już po chwili, kiedy Kazach ściąga z dachu tabliczkę z napisem Taxi, a płacąc przy wyjeździe z lotniska nasz kierowca przytrzymuje rękę Kazacha zbierającego pieniądze i ciągnie go przez chwile za samochodem śmiejąc się jak opętaniec. Do centrum Ałma-Aty z lotniska jest jakieś 13 km. Po ok. ośmiu nasz kierowca wyciąga kartkę papieru z tabelką, która według niego jest oficjalnym cennikiem usług taksówkarskich podpisanym przez „szefa”. Jeden kilometr zgodnie z oficjalną taryfą kosztuje, a jakże! 500 KZT. Jak nam tłumaczy kierowca benzyna jest bardzo droga i to właśnie przez to, ale my zgodnie z umową zapłacimy tylko 400 KZT...za kilometr. Każemy się natychmiast zatrzymać i zaczynamy negocjować. Pierwszym stwierdzeniem naszego szofera jest konstatacja, że już przecież tak daleko zajechaliśmy, więc możemy dać sobie spokój i dojechać do końca. Oczywiście nie zgadzamy się, wysiadamy i próbujemy zbić stawkę do minimum - jesteśmy w kiepskiej pozycji negocjacyjnej, gdyż nasze plecaki, a więc prawie wszystko co mamy, znajdują się w bagażniku i w każdej chwili mogą odjechać. Ostatecznie płacimy 2000 KZT (wtedy to ok 40 PLN, ale i tak jesteśmy wścieli). Resztę drogi pokonujemy na piechotę. Dochodzimy do wniosku, że to nasze frycowe i staramy się nie zrażać.

Przychodzi nam to z pewnymi trudnościami, gdyż Ałma-Ata to turystyczny koszmar. Miasto przypomina wielki stadion dziesięciolecia, po którym błąka się 2 miliony ludzi, z których wielu nie ma żadnego pomysłu na siebie. Po godzinie marszu trafiamy do nowego meczetu. Budynek robi wrażenie, ale już po chwili miejscowi nam mówią, że powinniśmy sobie iść a na aparaty fotograficzne reagują dosyć dziwnie. Podążamy dalej na północ, w stronę targu wszędzie wzbudzając dziwne zainteresowanie miejscowych. Od razu zauważamy, że ludzie nie zwykli się tutaj uśmiechać - ani do siebie ani do obcych. Kiedy chcę zrobić zdjęcie na bazarze podbiega do mnie milicjant w wielkiej czapce, w której wygląda przekomicznie, ale kiedy zaczyna na mnie krzyczeć to mi w ogóle nie jest do śmiechu.

W końcu dochodzimy pod Cerkiew. Przewodnik Lonely Planet opisuje to miejsce jako najpiękniejsze w mieście. Podziwiamy przez chwilę socrealistyczny pomnik Wojny Ojczyźnianej i postanawiamy, że czas ruszać dalej. Udajemy się (tym razem już autobusem) na dworzec [b]Sajran[/b] w zachodniej części miasta. Autobusy w Ałma-Acie nie kursują wg jakiegoś rozkładu, natomiast w każdym z nich oprócz kierowcy jest też konduktor, który krzyczy wystawiając głowę przez okno dokąd jedzie dany autobus. Pan konduktor obiecuje nas powiadomić jak już dojedziemy do dworca, byśmy nie przegapili swojego przystanku.

Na miejscu znajdujemy taksówkę (Mercedes!) do Biszkeku i zbijamy cenę z 6000 KZT do 4000 KZT za trzy osoby. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami nieco się martwimy, ale jedzie z nami dodatkowo jeszcze jedna Rosjanka, więc jest nadzieja, że tym razem wszystko będzie zgodnie z wcześniejszą umową. Po drodze widzimy góry oddzielające Kirgistan od Kazachstanu. Zapiera nam dech w piersiach i zupełnie zapominamy o wcześniejszych nieprzyjemnościach. Jeszcze tylko jedna kontrola milicji (zupełnie bezproblemowa) i dojeżdżamy do Kirgistanu.

  • Cerkiew w Ałma-Acie
  • Meczet w Ałma-Acie
  • Meczet w Ałma-Acie
  • Cerkiew w Ałma-Acie
  • Pomnik Wojny Ojczyźnianej w Amła-Acie
  • Ałma-Ata, Kazachstan
Kirgistan

Biszkek 2008-08-04

Już na granicy spotyka nas miła niespodzianka - ludzie się tutaj uśmiechają i są życzliwi! Kirgizi wydają się być nacją o wiele radośniej nastawioną do życia niż Kazachowie. Nasz kierowca zatrzymuje się pod wskazanym przez nas adresem i rozlicza zgodnie z wcześniejszą umową.

Kiedy zaczynaliśmy planować naszą wycieczkę, aby wjechać do Kirgistanu Polacy nie musieli zdobywać wiz. Niestety od 1 lipca 2008 sytuacja się zmieniła i trzeba załatwić sobie wizę w jednym z konsulatów (np. w Londynie lub Berlinie). My akurat byliśmy w Londynie, więc zostawiliśmy tam swoje paszporty, a pani odesłała je nam pocztą po 4 dniach. Dodatkowo na miejscu (w konsulacie!) załatwiliśmy sobie też zaproszenie (obowiązkowe) Kirgiskiej firmy turystycznej - gdyby ktoś próbował to warto się samemu postarać np. w http://www.adventour.kg. Niestety obowiązek posiadania wizy nie zwalnia Polaków z obowiązkowej rejestracji w OVIR. Bez tego po pięciu dniach mogą być (jak nam powiedziano w ambasadzie) deportowani z Kirgistanu.

W naszym przewodniku odnajdujemy biuro OVIR na ulicy - Kiev 58. Ku naszemu zdziwieniu obsłużono nas bardzo sprawnie. Niestety nie dostaliśmy potrzebnej pieczątki tylko adres komisariatu milicji, na który mamy się zgłosić (skrzyżowanie ulic Toktogul i Ibraimow). Postanawiam spróbować i udaję się na komisariat. Na miejscu wybieram najmniejszą kolejkę, aby dostać się do okienka i zapytać gdzie mogę się zarejestrować. Kiedy już nadeszła moja kolej pani mi oświadcza, że na pewno na tym komisariacie nie dostanę żadnej rejestracji i że muszę pojechać do komisariatu na południu miasta (gdyż tam będziemy spali przez 2 najbliższe noce). Trochę zniechęcony wracam do OVIRu, żeby zapytać o dokładne instrukcje. Tym razem jestem obsługiwany przez innego urzędnika, który potwierdza wersję z komisariatem milicji i mówi, że powinienem się udać do pokoju nr 9 na 3 piętrze. Ponownie docieram na miejsce i próbuję wejść na 3 piętro. Na drodze stoi milicjant-portier, który nie chce mnie wpuścić stwierdzając, że na tym komisariacie ...nie ma gabinetu nr 9. Kafka w wydaniu wschodnim. Nie daję za wygraną i po ok. 10 minutach dostaję przepustkę na 3 piętro. Rzeczywiście nie ma gabinetu nr 9. W ogóle w całym budynku nie ma gabinetu nr 9, bo wszystkie pokoje numerowane są dwoma cyframi. Lekko zniechęcony wychodzę przed budynek gdy zauważa mnie młody milicjant. Po tym jak podzieliłem się z nim moimi troskami ten postanowił pomóc. Powiedział, że możemy pojechać na targ, gdzie jego znajomy podrobi te pieczątki za 700 somów od sztuki. Dziękuję uprzejmie i nastawiam się na zapłacenie łapówki przy ewentualnej kontroli. No bo co zrobisz jak nic nie zrobisz? :)

Wieczorem docieramy do naszego kampingu. Planując podróż nie znaliśmy realiów Biszkeku, dlatego chcieliśmy pierwszy nocleg zarezerwować już w Polsce. Udało się to zrobić przez hostelworld.com i chociaż na miejscu można było znaleźć tańsze opcje, to chcieliśmy mieć pewność, że po prawie trzech dniach w drodze będziemy mieć gdzie spać. Następnego dnia mieliśmy zaplanowany Park Ała-Arcza, dlatego wybraliśmy nocleg na południu. Trafiliśmy bardzo dobrze. Właściciel naszego pokoiku jest wykładowcą na lokalnym uniwersytecie i chętnie odpowiada na wszystkie nasze pytania. Podczas wieczornej rozmowy rozwiązuje nasz problem z rejestracją (wystarczy pojechać na inny komisariat) i załatwia transport do parku. Umawiamy się na śniadanie i kładziemy spać ostatni raz spoglądając na bajeczną panoramę gór, które następnego dnia mamy zdobywać.

Po obudzeniu rano czeka na nas wyśmienite śniadanie. Poznajemy także rodzinę właściciela. Po godzinie przyjeżdża kierowca, który ma nas zawieźć na komisariat, a potem w góry. Odwiedzamy komisariat przy skrzyżowaniu Bajtik-Baltyra (byla Sowietskaja) / Żibek Zolu (2 niebieskie drzwi). Płacę po 150 somów i „wsjo haraszo”, wychodzę z pieczątkami w paszportach. W dalszej drodze kupujemy wodę i wyruszamy w góry.

Nasz kierowca ma na imię Altin (po kirgisku złoto) i jest bardzo szczęśliwy, że możemy się porozumieć po polsko-rosyjsku. Po drodze pokazuje nam jedną po drugiej „dacze prezydenta” i opowiada o życiu w Kirgistanie oraz o tym jak ciężko się pracuje z zachodnimi turystami, których ni w ząb nie rozumie.

Z minuty na minutę krajobraz staje się coraz piękniejszy i już prawie w ogóle nie słuchamy Altyna tylko wpatrujemy się w góry za oknem. Dojeżdżamy do Alamedin, gdzie zostawiamy samochód i Altyna, który nie chce iść z nami, bo musi odespać noc.

Spośród kilku tras wybieramy tę bardziej wymagającą i udajemy się na Ratsek. Już po chwili cieszymy się zapierającymi dech w piersiach widokami. Idziemy granią wzdłuż rzeki, która prowadzi do wodospadu. Na niebie nie ma tego dnia prawie żadnej chmury i słońce daje znać o sobie (temp. w Biszkeku wynosiła 40”C). W efekcie po dojściu do wodospadu kończy nam się woda. Kolejny raz nie zważamy na ostrzeżenia w przewodnikach napełniamy nasze butelki lodowatą wodą z wodospadu. Po krótkiej przerwie wchodzimy na Ratsek po drodze oglądając kozice skaczące po szczytach gór oraz wyróżniający się z daleka swoim kolorem i kształtem lodowiec. Podejście, szczególnie jego ostatni etap dają nam w kość, ale po dotarciu na miejsce stwierdzamy, że zdecydowanie warto było się trochę pomęczyć!

Wracamy do wodospadu, a potem do samochodu. Po drodze do domu prosimy Altyna, by się zatrzymał przy jednym z wielu straganów z melonami. Wieczorem nas dopada... Nie do końca wiemy czy to była wina melona czy wody, którą piliśmy wchodząc na Ratsek. A może jednego i drugiego? Wszystko jedno, zadowoleni kładziemy się spać. Następnego dnia czekają na nas kolejne wrażenia.

  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Ała-Arcza
  • Park Narodowy Ała Arcza
Kirgistan

Koczkor 2008-08-06

Po śniadaniu rano jedziemy na wschodni dworzec, gdzie chcemy złapać marszrutę do Koczkor – udajemy się nad jezioro Son-Kiol (Song Kol). Po drodze Altyn proponuje, że zawiezie nas na miejsce, bo marszrutki nie kursują między Biszkekiem i Koczkor. Trudno nam w to uwierzyć (jak się później okazało nie ma żadnego problemu, żeby za grosze się dostać do Bałakczy nad jeziorem Issyk Kul, a stamtąd do Koczkor). Po krótkich targach, w czasie których wspólnie obliczamy cenę benzyny pomnożoną przez liczbę kilometrów itd. postanawiamy pojechać do Koczkor z Altynem (to nie była najtańsza opcja, o czym doskonale wiedzieliśmy, ale naprawdę polubiliśmy tego gościa).

Droga z Biszkeku do Koczkor przebiega pomiędzy górami i jest naprawdę przepiękna. Co chwilę widać odchodzące od ulicy dróżki wiodące prosto w górę, które zachęcają do wędrówek. Przez jakiś czas droga biegnie obok rzeki, której zielona dolina doskonale kontrastuje z brązowo-czerwono-szarymi odcieniami gór tworzących tło tego przepięknego krajobrazu.

W Koczkor Altyn zaprosił nas na herbatę do swojej dalekiej rodziny, którą jak się okazało miał w tym mieście. Mieliśmy okazję zobaczyć jak żyją zwykli Kirgizi, z daleka od stolicy kraju. Zostaliśmy poczęstowani pyszną smażoną rybą, którą po długiej podróży zjedliśmy z chęcią oraz „dżermą” – płynem o konsystencji kwaśnego mleka, który smakował podobnie do piwa. Żądni przygód spróbowaliśmy tego napoju, ale biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze problemy z żołądkiem i perspektywę kolejnych kilku godzin w samochodzie grzecznie podziękowaliśmy. Oprócz tego standardowo raczono nas herbatą oraz lokalną wersją chleba (przypomina wielki placek) z powidłami (bardzo popularne są dżemy morelowe – polecam). Na końcu podarowaliśmy goszczącej nas rodzinie kilka widokówek Głogówka, które przywieźliśmy z Polski na tego typu okazje oraz zostawiliśmy małą zapłatę za obiad.

Do Koczkor przyjechaliśmy, ponieważ w tym mieście działa organizacja Community Based Tourism (CBT) – (http://www.cbtkochkor.com/en/, Koczkor, Pionerskaya 22A), która organizuje transport, noclegi oraz wyżywienie dla turystów wśród miejscowej ludności. Altyn ponownie zaproponował nam transport nad jezioro, natomiast tym razem cena była zbyt duża (2500 somów w jedną stronę, ponieważ trasa wiodła przez góry). Mimo iż rodzina, u której jedliśmy obiad zapewniała nas, że taniej w mieście nic nie znajdziemy, to CBT zaoferowało transport za 1000 somów, dodatkowo kierowca miał nas odebrać dwa dni później i przywieźć z powrotem. Generalnie CBT jest organizacją, na której można polegać i ze spokojnym sercem mogę ją każdemu polecić. Korzystaliśmy z ich usług w następnych miastach i choć można znaleźć niższe ceny, to za każdym razem byliśmy zadowoleni.

  • 100 7723d

Z Koczkor nad jezioro jest ok. 70 km, z czego 50 szutrową drogą w górach. Miejscowi pokonują tę trasę w 3 godziny. Widoki były jeszcze piękniejsze niż wszystko, co dotychczas widzieliśmy w Kirgistanie. Dotarliśmy nad jezioro Son-Kiol, gdzie dostaliśmy jurtę, w której mamy spędzić następne dwie noce. Jurta jest cała dla nas! Przy okazji trafiamy na urodziny 5-letniej Kirgizki, całe szczęście mamy kilka paczek cukierków, więc możemy zrobić małej prezent. Przy urodzinowym torcie poznajemy się z właścicielkę naszej jurty, która opowiada nam o tym jak urodziła w niej dwoje swoich dzieci oraz o zawodach, które w Kirgistanie organizuje się kiedy dziecko ma roczek (biorą w nich udział również turyści i zdarza się, że wygrywają nagrodę główną, którą jest baran).

Wieczorem mamy na kolację smażoną rybę z jeziora. Nie wiemy czy to dzięki kryształowo-czystej wodzie lub wysokości 3050 metrów, na której byliśmy ale wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że była przepyszna!

Na spacerze przed snem spotykamy amerykańskiego turystę, który opowiada nam o szoku (kulturowym?) którego również doznał w Kazachstanie, ale także podczas podróży przez Ukrainę i Rosję. Całkiem łatwo nam było sobie wyobrazić przerażonego Amerykanina, którego nikt w Ałma-Acie nie pyta z uśmiechem „how are you?”.

W nocy postanowiliśmy wyjść z jurty i poobserwować gwiazdy. Mimo, iż temperatura bardzo spadła (do kilku stopni) byliśmy zachwyceni. Przejrzyste niebo obserwowane z wysokości ponad 3000 m. n. p. m. w miejscu, od którego najbliższa latarnia oddalona jest o jakieś 70 km robi piorunujące wrażenie i pozostaje na długo w pamięci.

Następnego dnia postanowiliśmy wynająć konie. W ramach przygotowań do wyjazdu wzięliśmy lekcje jazdy konnej, aby przynajmniej oswoić się z tymi zwierzętami, ale było to zupełnie zbędne, gdyż konie oferowane turystom są bardzo spokojne i nie sprawiają problemów. Godzina jazdy na koniu kosztowała 70 somów, dodatkowo można było wynająć przewodnika (naszym był 13 letni chłopiec), który nas poprowadził do wodospadu ukrytego w górach i pomagał po drodze, kiedy nasze konie chciały sobie inaczej zaplanować dzień.

W międzyczasie mieliśmy szansę zaobserwować 7-letniego Kirgiza, który wyprostowany mógł przejść pod koniem, ale kiedy już (z pomocą mamy) na niego wsiadł to jeździł jak prawdziwy zawodowiec! Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Kirgizi rodzą się na koniu. Pod koniec dnia ten sam chłopczyk ćwiczył do zawodów na ośle rzucając i podnosząc z ziemi jakiś dziwny przedmiot.

W nocy musimy wracać do Koczkor ze względu na problemy zdrowotne jednego z uczestników wyprawy – choroba wysokościowa i problemy z oddychaniem.

  • Młody Kirgiz ćwiczy przed zawodami
  • Młody Kirgiz ćwiczy przed zawodami
  • Jezioro Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Młody Kirgiz ćwiczy przed zawodami
  • Nad jeziorem Son-Kiol
  • Jurty nad jeziorem Son-Kiol
  • Tunduk na szczycie jurty

Bardzo wczesnym rankiem w Koczkor udajemy się do lekarza. Pierwszy kontakt ze służbą zdrowia Kirgistanu wcale nie był taki zły. Pani doktor zmierzyła ciśnienie, a potem poprosiła tylko o imię i rok urodzenia delikwenta. Widocznie akurat te dane potrzebowała do swojej kartoteki. Po kilku zabawnych pytaniach o łacińskie litery i próbę ich przetłumaczenia dostajemy fachową diagnozę: „wsjo haraszo”.

Nasz plan zakłada złapanie transportu do Bałykczy, a następnie marszrutki do Bokonbajewa. Podczas rozmowy z taksówkarzem dajemy się przekonać, by pojechać prosto do celu, bez zbędnych przystanków. Oczywiście bardzo dużo czasu zajmuje nam negocjowanie stawki z taksówkarzem, który – jak nam opowiada – nie ma prawdziwej pracy, bo o taką w Kirgistanie bardzo trudno, więc dorabia sobie wożeniem ludzi mając na utrzymaniu żonę i trójkę uczących się dzieci.

Ze względu na przyspieszoną ewakuację z wysokości w Bokonbajewie jesteśmy już o 8 rano. W samym centrum miasta, tuż obok bazaru, znajduje się kawiarnia Argymak, gdzie pijemy herbatę czekając na otwarcie lokalnego CBT ([email protected]), które się mieści w tym samym budynku (wejście z lewej strony). W CBT dostajemy nocleg polecany przez przewodnik (Kolkanowa 34) więc od razu udajemy się na miejsce. jak się później okaże jest to jedno z lepszych miejsc w których spaliśmy – warunki sanitarne, jedzenie oraz obsługa – wszystko to najwyższej klasy. Z właścicielką można się porozumieć po rosyjsku lub niemiecku. Po drodze do kwatery spotykamy turystów z Holandii, którzy mieszkają w tym samym miejscu. Dowiadujemy się od nich o „festiwalu orłów”, który ma się odbyć następnego dnia.

Po krótkim odświeżeniu udajemy się zwiedzać okolicę. Roślinność w tej części Kirgistanu jest zupełnie inna niż nad jeziorem Son-Kiol – ziemia jest bardziej sucha, krajobraz przypomina scenografię westernową, ale roślinność jest bujniejsza niż na wysokości ponad 3000 m.n.p.m. Stada koni pasące się bezpańsko tylko potęgują klimat Dzikiego Zachodu. Tylko cmentarze rozsypane wzdłuż drogi nie pasują do tej kompozycji – monumenty ozdobione na przemian muzułmańskim półksiężycami lub radzieckimi gwiazdami przypominają nam gdzie tak naprawdę jesteśmy.

Następnego dnia za namową Holendrów udajemy się na festiwal orłów (bilet 500 somów). Po przybyciu na miejsce zorientowaliśmy się, że słowo „festiwal” ma nieco inne znaczenie, niż wcześniej przypuszczaliśmy. Była to impreza zorganizowana dla turystów, chociaż samych organizatorów było więcej niż widowni…

Festiwal był organizowany po raz drugi, w przygotowaniach brała udział miejscowa ludność oraz studenci z Biszkeku. Na początku zostaliśmy oprowadzeni po okolicy wysłuchując legend o Manasie – narodowym bohaterze Kirgistanu. Manas był X-wiecznym wojownikiem, który bronił Kirgistanu przed okrutnymi najeźdźcami. Jego historia tworzy kirgiską mitologię i jest jedną z najobszerniejszych na świecie. Wszyscy w Kirgistanie wiedzą o wielkości Manasa, o jego bohaterskich czynach i wygranych bitwach. Już pierwszego dnia zwiedzania dowiedzieliśmy się od Altyna, który nas wiózł w góry, że Manas miał 35-centymetrowego… tylko właśnie nie wiem co, aż tak dobrze nie znam rosyjskiego :)

Nasza wędrówka zakończyła się w oazie powstałej dzięki Manasowi, który odkrył źródełko na pustyni. Jej woda ma cudowne właściwości, leczy wszelakie choroby a kobiety stosują ją by się odmłodzić i wyglądać jeszcze piękniej. Nasz przewodnik zaproponował by i turyści spróbowali tego eliksiru, ale kiedy zaczerpnął tej cudownej wody z kałuży na ziemi, to niewdzięcznicy z Zachodu okazali swoją ignorancję i umyli sobie jedynie ręce.

Kolejnym punktem festiwalu były pieśni, tańce oraz kirgiskie melodie ludowe zaprezentowane przez studentów (głównie studentki) z Biszkeku. Szczególne zainteresowanie wzbudził instrument przypominający gitarę, na którym gra się wewnętrzną i zewnętrzną stroną dłoni. Z rozmowy ze studentkami wynikało, że młodzi ludzie podziwiają zagranicę, ale sami nie myślą o wyjeździe z Kirgistanu. Wynika to głównie z braku wiary w możliwość takiego wyjazdu. Za granicę (czyli do Ałma-Aty albo do Moskwy) wyjeżdżają tylko ustawieni, a reszta ma nadzieje na pracę po studiach w jakimś państwowym urzędzie.

Po części artystycznej przyszedł czas na posiłek. Zasiedliśmy przy suto zastawionym stole, głównym daniem był plow (baranie mięso z ryżem i warzywami). To co najbardziej nam smakowało wyglądało na zawijane bakłażany z farszem (ser plus pomidory), ale kiedy próbowaliśmy przygotować coś podobnego po powrocie do Polski, to się nam nie udało – teraz żałujemy że nie spytaliśmy o szczegóły przepisu. Na stole tradycyjnie było mnóstwo owoców.

Na koniec pozostawiono główną część programu – czyli polowanie orłów. Taki polujący orzeł waży ok. 5 kilogramów i potrafi służyć swemu panu kilkanaście lat – potem jest wypuszczany na wolność. Jak opowiadali nam Kirgizi, dobrze wyszkolony orzeł może nawet zaatakować wilka.

Na tą część programu zebrała się spora grupka ludzi, byli miejscowi ale także turyści, którzy pozjeżdżali się z różnych miast. Na tę chwilę czekali wszyscy, a najbardziej niecierpliwiły się orły, które musiały czekać w skórzanych czapkach przykrywających im oczy - widocznie były bardzo głodne. Orły, siedząc na rękach swoich panów, zostały wniesione na małe wzniesienie, za nimi podążyła wielka grupa gapiów. Na dole pozostało kilku Kirgizów, którzy przynieśli w workach małe, słodkie króliczki, które już wkrótce miały się okazać głównym daniem na festiwalu orłów. Po wypuszczeniu takiego króliczka z ciemnego worka ten radośnie zaczynał sobie kicać po łące. Widząc to właściciel orła odkrywał oczy swojego ptaka i puszczał go wolno. Po chwili nie było co zbierać…

Po zakończeniu polowania postanowiliśmy spróbować kąpieli w Issyk-Kul i wrócić do domu. Wcześniej jednak wymieniliśmy trochę dolarów, gdyż pierwsza część somów zaczęła się powoli kończyć. W Bokonbajewie jest kilka banków, lecz są zamykane dosyć szybko, a w weekendy oczywiście nie pracują, więc jeśli ktoś chce wymienić tam pieniądze, powinien o tym pamiętać.

  • Dolina na zachód od miasta
  • Dolina na zachód od miasta
  • Dolina na zachód od miasta
  • Festiwal Orłów
  • Festiwal Orłów
  • Festiwal Orłów
  • Festiwal Orłów
  • Festiwal Orłów
  • Festiwal Orłów
  • Bokonbajewo - jezioro Issyk-kul
  • Centrum Bokonbajewa, obok restauracji biuro CBT
  • Pomnij Wojny Ojczyźnianej
  • Komisariat milicji i radiowóz

Po krótkiej wizycie w Biszkeku wracamy w niepełnym składzie na południowy brzeg Jeziora Isssyk Kul. Tym razem poruszamy się już marszrutkami, najpierw do Balykczy, następnie przez Bokonbajewo do miejscowości Tosor. Marszrutki kosztują około 150-200 somów, niezależnie od narodowości (miejscowi też tyle płacili).

Ten dzień zaplanowaliśmy spędzić na leniuchowaniu. Chcieliśmy rozbić namiot na plaży i poszwędać się po okolicy. Po dotarciu na miejsce okazało się, że można wynająć pokój z wygodnym łóżkiem w czymś, co przypominało pensjonat (300 somów). Warunki średnie, ale pensjonat był zupełnie pusty, zbliżała się końcówka sezonu, więc się skusiliśmy. Po czasie myślę, że warto było spędzić choć jedną noc w namiocie, skoro nosiliśmy go przez cały ten czas.

Po krótkim odświeżeniu postanowiliśmy zobaczyć wodospad w Barskoon. Na głównej ulicy złapaliśmy autostopa i po 20 minutach byliśmy w miejscu, gdzie boczna droga prowadziła prosto do wodospadu (kierowca wziął od nas 50 somów). Z tego miejsca do samego wodospadu jest ok. 20 km, więc zaczęliśmy polować na następny samochód. Zatrzymało się starsze małżeństwo, które postanowiło sobie zorganizować wycieczkę krajoznawczą i w tym celu wynajęło samochód wraz z kierowcą. Jadąc doliną rzeki Barskoon, obok nowej drogi do kopalni złota Kumtor zaznajamiamy się ze starszym kirgiskim małżeństwem. Byli bardzo ucieszeni, kiedy okazało się, że mamy aparat fotograficzny i możemy im zrobić zdjęcia. Zaproponowali, że zawiozą nas do wodospadu i z powrotem, jeśli wyślemy im zdjęcia pocztą. Kiedy poprosiłem ich o adres, nasi Kirgizi popatrzyli na siebie podejrzliwie i powiedzieli, że najpierw ja im muszę dać swój, najlepiej zapisany cyrylicą.

Po powrocie wywołałem zdjęcia i wysłałem na wskazany adres. Ciekawe czy dotarły do adresata…

  • Dolina Barskoon - zaprzyjaźnienii Kirgizi
  • Wodospad Barskoon
  • Dolina Barskoon
  • Dolina Barskoon
  • Na południe od Tosor
  • Issyk-kul w Tosor
  • Issyk-kul w Tosor
  • Tosor

Następnego dnia pojechaliśmy stopem do Karakoł. Na miejscu za pośrednictwem CBT wynajęliśmy pokój na noc oraz poradziliśmy się co warto zobaczyć mając tylko jeden dzień (wcześniej planowaliśmy 2-3 dni, zdobycie piku pałatka, ale plany nam się zmieniły). Dostajemy pokój w Gulnara B&B (ul. Murmańsk 114). Był to nasz najlepszy nocleg w Kirgistanie, bardzo przytulny pokój, świetne warunki sanitarne oraz doskonałe jedzenie. Miało to oczywiście odbicie w cenie (500 somów/osoba), ale zbliżaliśmy się do końca naszej wyprawy, a wydaliśmy mniej pieniędzy niż planowaliśmy.

W CBT poradzili nam, by mając do dyspozycji tylko jeden dzień pojechać do Dżeti-Oguz. W języku kirgiskim można to przetłumaczyć jako pęknięte serce. Dżeti-Oguz to zespół masywnych czerwonych skał, które według niektórych Kirgizów mają nawet właściwości lecznicze. Związana jest z nimi legenda o pięknej księżniczce, o której rękę zabiegało wielu rycerzy. Księżniczka nie mogąc się zdecydować na żadnego z nich postanowiła ogłosić pojedynek rycerski, którego zwycięzca miał ja pojąc za zonę. Niestety panowie w konkursie dosyć skutecznie powybijali się nawzajem i na wieść o tym strasznym wydarzeniu księżniczce pękło serce (notabene musiał być wielki huk, bo czerwone skały rozrzucone są po całkiem dużym obszarze).

Do Dżeti-Oguz jedziemy taksówką, gdyż marszrutki kursują rzadko, a my nie mamy wiele czasu. Na miejscu można spróbować kirgiskich potraw (wiele odmian baraniny), co też  czynimy całkiem chętnie. Nadchodzi w końcu czas by spróbować Kumys. Jeśli ktoś nie wie co to takiego, to definicja w Wikipedii (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kumys) mówi bardzo wiele. Ja tylko powiem, że ten rarytas to po prostu sfermentowane kobyle mleko. Jak smakuje nie napiszę, bo każdy musi spróbować samemu! :)

Po powrocie do Karakoł na targu udaje nam się kupić tradycyjne kirgiskie czapki – kołpaki, koszt jednej to ok. 100 somów.

  • Skały złamanego serca w Dżeti-Oguz
  • Skały złamanego serca w Dżeti-Oguz
  • Skały złamanego serca w Dżeti-Oguz
  • Skały złamanego serca w Dżeti-Oguz
  • Skały złamanego serca w Dżeti-Oguz
  • Skały złamanego serca w Dżeti-Oguz

Następnego dnia ruszamy dalej w podróż, tym razem północnym brzegiem jeziora Issyk-Kul. Różni się od części południowej, jest tutaj o wiele więcej turystów, głównie z Rosji oraz republik byłego ZSRR. Największą miejscowością w tej części Kirgistanu jest Czołpon-Ata. Jako, że to miasto turystyczne, bardzo łatwo można znaleźć nocleg, nawet w centrum miasta.

Czołpon-Ata, znana jest nie tylko z rosyjskich turystów, ale z petroglifów, które zostały odnalezione niedaleko miasta. Aby je odnaleźć należy kierować się na zachód ulicą Sowietskaja, a następnie skręcić na północ by przejść obok meczetu. Po 10 minutach marszu dochodzimy do łąki pełnej kamieni, na których cierpliwi mogą wypatrzeć petroglify, z których niektóre pochodzą nawet sprzed 15 wieku p.n.e.

W centrum miasta znajduje się Muzeum Issyk-Kul, ale polecam tylko bardzo zaprawionym zapaleńcom. Za to na centralnej ulicy (Sowetskaja) można kupić gadżety turystyczne, których trochę brakuje w innych częściach kraju (np. płyty DVD z filmami dokumentalnymi o Kirgistanie w języku angielskim, ładne widokówki z kolorowymi zdjęciami etc). Można także spróbować ciepłej samsy prosto z pieca – jest to bułka, taki wielki pieróg z mięsem, cebulą i grzybami.

Czołpon-Ata ma bardzo ładną, przez co niestety również zatłoczoną plażę. W sierpniu woda w jeziorze jest jeszcze ciepła na tyle, że można się w niej kąpać. Dla pewności próbujemy czy jest rzeczywiście słonawa, czy tylko nas wkręcano…

  • Petroglify w Czołpon-Acie
  • Petroglify w Czołpon-Acie

Ostatniego dnia pobytu postanawiamy zwiedzić Biszkek. Zostawiamy plecaki w hostelu Nomads (ul. Dieriewiesnaja 10, za dworcem Wschodnim) i ruszamy podbijać miasto. Pierwszym punktem jest bazar Osz, gdzie robimy zakupy (głównie przyprawy, które chcemy przywieźć do Polski, te z torebek w markecie nie mają porównania!). Próbujemy znaleźć płytę CD z kirgiską muzyką folkową, ale choć stoisk z płytami jest tam mnóstwo, to większość proponuje tylko kirgiską lub rosyjską odmianę disco-polo.

Kolejnym punktem na trasie zakupów jest sklep GeoID, który powinniśmy odwiedzić pierwszego dnia naszej wyprawy. Znajduje się on na ulicy Kijewskaja 107, III piętro, pokój 4. Można w nim kupić wiele użytecznych map w języku rosyjskim oraz angielskim (np. mapy Biszkeku, mapy Kirgistanu, mapy Issyk-Kul, mapy okolic Karakoł czy Ała-Arcza).

Po udanych zakupach zwiedzamy reprezentacyjną część miasta – Biały Dom, w którym mieszka prezydent, plac Ałatoo, który przed odzyskaniem przez Kirgistan niepodległości był placem Lenina,  pomnik Wolności (Erkindik), wzniesiony w roku 1999, osiem lat po odzyskaniu przez Kirgistan niepodległości. Pomnik przedstawia kobietę, (coś na kształt warszawskiej Nike) trzymającą w ręce tunduk – symbol Kirgistanu  przedstawiający zwieńczenie jurty. Na środku placu znajduje się Muzeum Historii, a za nim pomnik Lenina, który do 2003 roku stał w miejscu pomnika Erkindik. To chyba charakterystyczna różnica między azjatyckimi i europejskimi krajami byłego bloku wschodniego. W Europie pomniki obalano, w Azji przenosi się je w mniej eksponowane miejsca, gdzie czekają lepszych czasów. Udając się na Zachód, po przejściu przez plac rewolucji dochodzimy do Pomnika Zwycięstwa z 1985 roku wzniesionego w 40 rocznicę zakończenia II wojny światowej.

Wracamy do hotelu Nomads, gdzie za darmo przechowaliśmy plecaki (można śmiało polecić to miejsce, cena za łóżko jest niska, a łatwo tam spotkać wielu podróżników z różnych stron świata z którymi warto wymienić się pomysłami na Kirgistan). Z dworca wschodniego bierzemy taksówkę na lotnisko Manas.

  • Pomnik Zwycięstwa w Biszkeku
  • Bazar Osz w Biszkeku
  • Bazar Osz w Biszkeku
  • Bazar Osz w Biszkeku
  • Bazar Osz w Biszkeku
  • Bazar Osz w Biszkeku
  • Bazar Osz w Biszkeku
  • Biały Dom w Biszkeku
  • Biały Dom w Biszkeku
  • Pomnik Wolności (Erkindik) w Biszkeku
  • Pomnik Wolności (Erkindik) w Biszkeku
  • Pomnik Wolności (Erkindik) w Biszkeku
  • Pomnik Lenina w Biszkeku

Mamy ośmiogodzinną przesiadkę w Sankt-Petersburgu. Niestety w strefie bezcłowej nie ma żadnego kantoru, ale w niektórych sklepach można płacić kartą. Telefonicznie dowiadujemy się o wojnie w Gruzji i zaangażowaniu w nią polskich władz. Trzymamy kciuki za Gruzję, ale robimy to niezbyt ostentacyjnie :)

Po wylądowaniu w Warszawie spoceni i zmęczeni wsiadamy do nowoczesnego autobusu miejskiego. Jadąc na Dworzec Centralny podziwiamy czyste i zadbane ulice. Być może to dzięki temu, że jest dzień świąteczny, ale stwierdzamy, że stolica podoba nam się o wiele bardziej niż jeszcze dwa tygodnie wcześniej…

Cali i zdrowi wracamy do Głogówka powoli myśląc o kolejnej wyprawie. 

Koniec

P.S. Choroba wysokościowa

Jak mówią opracowania jest to zespół dolegliwości występujących na wysokości powyżej 2500 n.p.m. spowodowany brakiem adaptacji do warunków panujących na dużych wysokościach. W skrajnych przypadkach może doprowadzić do zgonu. Ponoć dotyka szybciej osoby wysportowane. Objawami choroby wysokościowej jest przyspieszone tętno oraz problemy z oddychaniem.

Kirgistan jest krajem górzystym - 90% powierzchni leży na wysokości 1500 n.p.m., a średnia wysokość wynosi 2750 m.n.p.m (za http://www.wadi.pl/index.php?url=o_panstwie&lang=PL&id_p=32) toteż łatwo tam o chorobę wysokościowa. Aby jej zapobiec należy zadbać o prawidłową aklimatyzację oraz odpowiednio ją stopniować a także nie dopuścić do odwodnienia organizmu i pić dużo wody. W przypadku zauważenia pierwszych symptomów najlepiej zjechać do niższych części kraju.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (06.11.2009 8:41) +1
    Bardzo ciekawa i w pełni profesjonalna relacja ze wspaniałej wyprawy. Dobrze się czyta, sporo można dowiedzieć się o zwiedzanych miejscach. Do tego jeszcze piękne zdjęcia. Brawo!
  2. kanguria
    kanguria (24.08.2009 20:14)
    Dodałam już dziś komentarz do tej podróży, ale cuda się dzieją i go nie ma, więc napiszę jeszcze raz: pasjonująca relacja, bardzo dobrze napisana i pełna przydatnych informacji :)
  3. rebel.girl
    rebel.girl (22.08.2009 19:26)
    "Nazewnictwo geograficzne świata" - co ja bym bez tego zrobiła ;)
  4. gruppo_kual
    gruppo_kual (20.08.2009 12:26)
    bardzo dobrze opisana interesujaca podroz!
  5. dino
    dino (19.08.2009 1:28)
    Wspaniała, emocjonująca wyprawa...czego mogę Wam zazdrościć to widoku czystego rozgwieżdżonego nieba na takiej wysokości...

    Świetny opis. Dużo informacji do planowania podróży.

    "....Niestety panowie w konkursie dosyć skutecznie powybijali się nawzajem i na wieść o tym strasznym wydarzeniu księżniczce pękło serce..."

    ...przykre.....

    :)
  6. sagnes80
    sagnes80 (18.08.2009 17:44)
    Bardzo ciekawa podróż, relację świetnie się czyta i dużo praktycznych wskazówek :) i wspaniałe zdjęcia. Duży plus:)
  7. slawannka
    slawannka (15.08.2009 10:48) +1
    Łukasz, co mogę powiedzieć - przeczytałam z wypiekami na policzkach, oglądając zdjęcia, zazdroszcząc, wydając westchnienia z zachwytu...
    Kirgizja, kiedy studiowałam, marzyłam o tym kraju. Wybrałam sobie temat pracy na studiach Kultura Kirgizów, i co się okazało - WSZYSTKIE, ale to wszystkie źródła jakie wtedy mogłam znaleźć (lata 70-te) mówiły, że kultura Kirgizów zaczęła się z wybuchem rewolucji październikowej! Wcześniej, ponoć, nie było nic. Męczyłam się, szukałam, ryłam, siedziałam po bibliotekach... Jedyne co mi się udało znaleźć to informacja o tym, że Kirgizi w przeszłości mieli swój odrębny alfabet, ale potem go zapomnieli, i jedynie w podaniach ustnych przekazują tę wiedzę... Już ta informacja była dla mnie magiczna, ale nic więcej nie udało mi się wyszperać. W końcu zrezygnowałam. Wiedziałam że to nie może być prawda, ale prawdy nie mogłam znaleźć, a nieprawdy nie chciałam pisać...

    DZIĘKUJĘ!!! Dziękuję za opis, za zdjęcia, za to że tam byliście, za to że tyle się dowiedziałam, za opowieść o Manasie, o ludziach którzy się uśmiechają, o siedmioletnim jeźdźcu... Chciałabym postawić kilkadziesiąt plusów, nie tylko jeden!