Pierwsze wrażenia z Tanzanii: nerwowość i napięcie. Na Kilimanjaro International Airport wylądował samolot z Addis Abeby. Pasażerowie, ciekawi Afryki, niemogący się doczekać momentu gdy dotkną stopą rozgrzanego, afrykańskiego gruntu, czym prędzej chcą się wydostać z małej hali przylotów. Szukają gorączkowo paszportów i świadectw szczepionek na żółtą febrę, kupują tanzańskie wizy. Upał podgrzewa atmosferę. Tylko tanzańscy oficjele niespiesznie przeglądają papiery. Pole pole. TIA - This is Africa. (Powoli, to Afryka).  

W końcu udaje mi się wydostać przed budynek lotniska. A tam pustki. Wygląda na to, że turystów indywidualnych, jak ja, jest niewiele, żeby nie powiedzieć, że jestem sam. Po innych przyjechali przedstawiciele agencji organizujących safari czy wejście na Kilimandżaro. Jestem wiec zmuszony pojechać taksówką samemu. Chcą 50 USD, opuszczają na 45 USD. Konkurencji nie ma, mafia taksówkowa jak kiedyś przed Okęciem. Ceny można ustalać tylko z bossem. On wyznacza też kierowcę. Mnie trafia się jakiś młokos jeżdżący zdezelowaną toyotą z popękaną przednią szybą.  

Droga do Moshi jest w niezłym stanie. Generalnie drogi w Tanzanii są całkiem znośne. Oczywiście nie są to autostrady, ale często posiadają pobocza i przy odrobinie fantazji i ponadprzeciętnym zapotrzebowaniu na adrenalinę można udawać – w razie potrzeby lub np. przy wyprzedzaniu – że są po 2 pasy w każdą stronę. Wzdłuż drogi mnóstwo ludzi i śmieci. Kobiety niosące na głowach przeróżne pakunki; ludzie z porozkładanymi na ziemi, nieco już zakurzonymi towarami; dzieci bawiące się w wymyślone przez siebie gry; uczniowie w eleganckich mundurkach wracający po szkole do domu. Oraz tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy pustych butelek po wodzie.  

Przed przyjazdem nie zarezerwowałem sobie żadnego noclegu. Każę więc zawieść się do jednego z hoteli polecanych przez Lonely Planet. Niestety jest on cały zajęty – akurat tę noc ma spędzić w nim grupa udająca się następnego dnia na Kili. Druga próba jest już udana. Noc w Parkview Inn kosztuje 50 USD. Pokój bardzo przyzwoity, czysty, z telewizją, ale mnie pociąga Tanzania. Po szybkim prysznicu idę odkrywać Moshi. Szybko stwierdzam, że jestem jednym z nielicznych białych w okolicy. Od razu przyciągam uwagę lokalsów. Niektórzy chcą tylko pogadać albo opowiedzieć coś o sobie, niektórzy coś sprzedać, niektórzy zaprowadzić Bóg wie gdzie lub gdziekolwiek się zechce… Wszystko to w nadziei na napiwek. Chociaż dolara lub 1000 tanzańskich szylingów.  

Następnego dnia chcę pojechać do Dar-es-Salaam. Przewodnik poleca linię Scandinavian Express jako najbardziej wiarygodną i najwygodniejszą. Mimo usilnych poszukiwań nie znajduję ich dworca. Idę wiec na główny dworzec autobusowy. A tam chaos. Tłumy ludzi. Przyjeżdżają, odjeżdżają, handlują, naganiają, odbierają i wysyłają towary. Idę pod daszek, gdzie wydają się być stanowiska sprzedawców biletów. Oczywiście każdy może mnie zawieść gdzie tylko chcę, mniej więcej kiedy chcę – kwestia ceny. Do Dar-es-Salaam też. Kupuję bilet na rano następnego dnia, na 8:30. Jeszcze nie wiem jak barwna podróż mnie czeka…

  • Addis Abeba - właśnie wylądowałem w Etiopii

Poranek dnia następnego: śniadanie paskudne, angielskie, zupełnie bez smaku, ale zjedzone w przepięknym otoczeniu. Hotelowy taras otoczony bujną roślinnością. Przed 8 nie jest jeszcze gorąco, ale przyroda już żyje.

 

Szybko płacę za hotel i idę na dworzec. Zanim dopcham się do swojego autobusu mam kilkanaście innych ofert transportu gdziekolwiek, kilkanaście ofert zakupu wody, coli czy piwa, kilka ofert kupna pasty do zębów, gazet czy jedzenia. Jeszcze nie wiem, że to dopiero początek. Człowiek, który sprzedał mi bilet dba o to, żebym miał wygodne miejsce, żeby mój bagaż gdzieś nie przepadł. Oczywiście wszystko to robi licząc na napiwek. Autobus ma co najmniej kilkanaście lat. Siedzeń więcej niż w opcji standardowej. Po lewej stronie są po 2, po prawej jednak po 3. Pasażerowie po prawej stronie siedzą ściśnięci jak sardynki, ale jakoś akceptują swój los. Ja siedzę po lewej stronie przy oknie, obok mnie siada młoda dziewczyna przy kości. Przez całą drogę do Dar będę służył za pośrednika w jej zakupach. Podaję towary, przekazuję pieniądze... Staram się śledzić jej negocjacje z handlarzami. Moja sąsiadka jest zakupoholiczką. Kupuje zimną wodę (jest niemiłosiernie gorąco, nawet dla Tanzańczyków) i jedzenie (zwłaszcza słodycze; widać po niej że jest ich fanką). Do tego wielką siatkę cebuli, świecę przeciw komarom. Zestaw szczoteczka do zębów plus pasta jej nie przekonuje, ale ogląda go ze wszystkich stron, czytając skład pasty do zębów, przez dobre 5 minut.

Handel kwitnie przez całą drogę do Dar. Jak tylko zatrzymujemy się, a zatrzymujemy się często, autobus okrążany jest przez tłum handlowców. Głównie nastoletni chłopcy i 30-40 letnie kobiety. Czasami trafi się jakiś starszy mężczyzna, ale widać, że handluje bez przekonania, tak jakby było to poniżej jego godności. Pierwsi sprzedawcy podbiegają do autobusu zanim się zatrzyma. Pozwala im to zająć lepszą pozycję. Ci w drugim, trzecim rzędzie pewnie nic nie sprzedadzą. Wyciągnięte w górę ręce z pudełkami pełnymi towarów. Niektóre zróżnicowane: cola, woda, ciasteczka, pasta do zębów, coś na komary (przed lub po)... Niektóre monotematyczne: woda, cebula, marchewki, kawałki trzciny cukrowej do żucia... Co ciekawe warzywa zmieniają się z przystanku na przystanek. Na jednym kilkanaście kobiet oferuje cebulę, na innym kilkanaście kobiet oferuje marchewkę (ale cebuli już nie uświadczysz).

Ci, którzy mają dobre układy z kierowcami dostają szansę na prezentację swojego asortymentu w czasie jazdy. Wsiadają na jednym przystanku, prezentują pasażerom produkty, wysiadają po 20-30 minutach. Są to zazwyczaj młodzi mężczyźni, ubrani w długie spodnie i eleganckie koszule. Ich show wygląda jak kopia z kanału telesprzedaży. Daje to potencjalnym nabywcom czas na zastanowienie się nad zakupem, przedyskutowanie jakości danego towaru z innymi pasażerami...

Droga do Dar jest w dobrym stanie. Mimo to widać ślady wypadków, w pewnym momencie widzimy cysternę leżącą w rowie (później widzę jeszcze kilka takich ciężarówek). Kierowcy jeżdżą jak wariaci. Wzdłuż całej trasy leżą tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy butelek po wodzie. Pasażerowie po prostu wyrzucają je gdzie popadnie. Kończysz wodę, otwierasz okno, wyrzucasz butelkę. Jeśli zastanowisz się, czy przypadkiem kogoś nie trafisz, to już jesteś dobrze wychowany.

  • Przytsanek w drodze do Dar
  • Moj autobus
  • Cysterna w rowie

Do Dar es Salaam jadę, żeby zobaczyć jak wygląda wschodnioafrykańska metropolia. Dar zamieszkuje około 2,5 miliona osób. Jest to miasto ogromne, ciężkie do ogarnięcia, hałaśliwe... Dwa dni spaceruję po nim bez celu, rozmawiam z ludźmi (gdy jest się białym ludzie sami zaczepiają; czasem chcą opowiedzieć swoją historię licząc na napiwek, albo chcą po prostu zorientować się co biały myśli o Tanzanii). Największe wrażenie robi na mnie targ rybny – wygląda na bardzo hermetyczne miejsce, gdzie turyści nie powinni się zapędzać (choć oczywiście to robią). Bardzo intensywny, dławiący w afrykańskim upale, zapach ryb. Zacięte twarze zmęczonych życiem rybaków. I piękny widok na Ocean.

 

Idę do instytucji, która nazywa się Surveys and Mapping, kupić sobie mapę okolic Kilimandżaro. Z zewnątrz budynek wygląda dosyć zwyczajnie. W środku jednak mam wrażenie, że  jestem w więzieniu. Obskurne korytarze, sprawiające wrażenie cel biura. W końcu trafiam do miejsca, gdzie odbywa się, zgodnie z wywieszonym napisem, sprzedaż map. Oczywiście byłoby to zbyt proste. Tłumaczę o co mi chodzi. Znudzona pani odsyła mnie do innego pokoju i wraca do czytania gazety. Inny pokój okazuje się być kasą, do której owszem muszę się udać, ale w drugiej kolejności. Jeden z gości (bo na pracownika nie wygląda) prowadzi mnie do odpowiedniego pokoju. Gruba Murzynka, w wieku około 35 lat, wysłuchuje mnie w uwagą. W miarę jak wyłuszczam moją sprawę, wyraz jej twarzy zmienia się ze znudzonego na „dlaczego Bóg mnie pokarał najściem tego człowieka”. W końcu z głębokim westchnieniem podnosi się z krzesła, udaje się do sąsiedniego pokoju i zaczyna przeglądać stertę około 100 map. Arkusze są dużych rozmiarów (około metr na metr), więc idzie jej to bardzo powoli. Po 5 minutach zaczyna przewracać po kilka arkuszy na raz. Nic dziwnego więc, że niczego nie udaje jej się znaleźć. Spocony niemiłosiernie, marzący o zimnej coca-coli szykuję się do wyjścia (już nie zależy mi na mapie), gdy przychodzi jej starsza koleżanka. Cały proces zaczyna się od początku. Po jakiś 10 minutach udaje jej się znaleźć odpowiedni arkusz. Ale nie dostanę mapy od tak. Mają jeden egzemplarz, więc mogą zrobić kopię (oryginał, zniszczony i poplamiony kosztowałby jakieś 70 USD). Zapłacić, za prawa autorskie oraz ksero, muszę oczywiście w innym pokoju. Odbitka też nie będzie zrobiona od ręki. Trzeba czekać parę godzin...

W centrum Dar nie udaje mi się znaleźć wielu restauracji, ale jak już się udaje to jedzenie jest wyśmienite. Kuchnia hinduska, chińska, libańska... To właśnie w Dar jem najlepszy hommos w życiu...

Ulice Dar są kolorowe i pełne życia. Mężczyźni często przesiadują przed budynkami dyskutując o czymś zawzięcie lub po prostu komentując rzeczywistość. Kobiety przemykają z pakunkami na głowach. Ubrane są różnie. Ma na to wpływ wyznawana religia. Muzułmanki zazwyczaj zakrywają głowy chustami. Reszta ubrana albo na modłę zachodnią: jeansy i t-shirty albo w długie, niezwykle kolorowe sukienki. Te ostatnie wyglądają najpiękniej.

Biały także w Dar wzbudza zainteresowanie, zwłaszcza wśród ludzi żyjących z żebraniny czy napiwków. Jednym z takich ludzi jest Ibrahim. Spotkam go koło portu już pierwszego dnia. Jestem jednak głodny, szukam restauracji, więc szybko zbywam go, przerywając jego opowieść w pół zdania. Drugiego dnia zaczepia mnie ponownie. Tym razem mam więcej czasu i postanawiam z nim pogadać. Ibrahim pochodzi – jak sam twierdzi – z Angoli. Pracował jako marynarz. Zwiedził wówczas pół świata, Polski nie omijając. W pewnym momencie wrócił do ojczyzny by wziąć udział w toczącej się w Angoli wojnie domowej. Stanął po stronie UNITA  i wałczył u boku (raczej w sensie metaforycznym niż faktycznym) Jonasa Savimbiego o – nawiązując do nazwy ugrupowania – całkowitą niepodległość Angoli. Kosztowało to Ibrahima nogę i konieczność ucieczki z kraju. Teraz planuje do niego powrócić. Mieszka u niemieckich misjonarzy w Dar i oczekuje na statek, który ma przywieźć towar przeznaczony dla odbiorców w Botswanie. Razem z owym towarem pojedzie w kierunku Angoli. Kiedy i czy do niej dotrze (pewnie wyląduje w Lusace i będzie czekał na transport do Angoli) nie wiadomo.

 

  • Dar es Salaam
  • Dar es Salaam - widok z hotelu
  • Dar es Salaam - w porcie
  • Ulica w Dar es Salaam
  • Narodowe donnice
  • Daresalaamianka (??)
  • Coś nieco starszego
  • Ulica w Dar es Salaam
  • Jakoś trzeba sobie radzic
  • Przejazd kolejowy - raczej rzadko bywa tu pociąg
  • A co, facet też może coś na głowie ponieśc
  • Trochę nowoczesności
  • Księgarnia w Dar
  • Faceci odpoczywają
  • Ibrahim
  • Ibrahim
  • Polski Dar
  • Bori
  • Fabryka papierosów
  • Dar es Salaam - świątynia hinduistyczna
  • Dar es Salaam - meczet
Powrót na północ przebiega bez problemów czy uniesień. Scandinavian Express to faktycznie linie o klasę lepsze i wygodniejsze od reszty tanzańskich przewoźników. Jednocześnie o klasę nudniejsze – zero handlu, zero dyskusji. Za to trafili się biali... Droga się dłuży. W końcu do Moshi docieramy około 18. Tym razem udaje się znaleźć hotel. Ten sam (tak wtedy myślę; potem okaże się, że grupa została zakwaterowana gdzie indziej), w którym mam spotkać się z grupą zdobywców Kilimanjaro z Polski. Zmęczony po podróży mam ochotę jedynie coś zjeść i napić się piwa. [Piwo mają w Tanzanii całkiem przyjemne: Kilimanjaro, Safari, Ndavu... W taki upał smakuje każde (byle zimne), ale moim ulubionym jest Safari.]  Zwiedzanie zostawiam sobie na dzień następny.
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • Oldskulowy motocyklista
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • W drodze z Dar es Salaam do Moshi
  • Uczennice

W Moshi dużo częściej niż w Dar es Salaam zaczepiają człowieka „artyści” pragnący pokazać swoje dzieła sztuki czy „przewodnicy” chcący oprowadzić po mieście. W końcu daję skusić się jednemu z nich i nie żałuję. Duncan – jak kazał na siebie mówić – okazuje się być bardzo inteligentnym człowiekiem, z angielskim na tyle dobrym, że potrafi opowiadać ciekawie i potrafi odpowiedzieć na każde pytanie. Idziemy na targ (wąskie przejścia miedzy stoiskami, drewniane stragany zbite z desek, sprzedawcy pomieszani z towarami leżą na ladach), zapoznaje mnie z kilkoma ze swych znajomych (np. Masajem sprzedającym tradycyjne masajskie leki i eliksiry), opowiada o życiu w Tanzanii, o lokalnych tradycjach, o swojej rodzinie, o sytuacji politycznej w kraju. Na koniec kupuję od niego płótno przedstawiające Kilimandżaro (taka bardziej wyrafinowana i nieco zakamuflowana forma napiwku). Moshi jest wyraźnie biedniejsze od Dar. Uwagę zwracają krawcowe. Stare maszyny do szycia wystawione są przed domy. Stare kobiety czekają na klientów, którzy chcieliby cos przyszyć czy poprawić. Podaż jest wyraźnie większa od popytu. Ale co zrobić, gdy inaczej zarobić na życie nie są w stanie.  

Po południu spotykam się z grupą przyszłych zdobywców Kilimandżaro (dalej po prostu: grupa). Dotarli w nocy do Nairobi, skąd jechali jakieś 9 godzin do Moshi. Nie dziwne więc, że śpią. Biorę the Economist i idę napić się tanzańskiego piwa. W pewnym momencie podchodzi do mojego stolika jegomość w wieku około 40 lat. W otoczeniu plastikowych stolików i kurzu nadlatującego co jakiś czas z pobliskiej szosy jego jasne, eleganckie spodnie i koszula z długim rękawem wyglądają nieco nierealnie i zdecydowanie nie na miejscu. Przedstawia się jako pracownik administracji lokalnej i – jeśli nie mam nic przeciwko temu – mówi, że chciałby porozmawiać o tym jak Europejczyk widzi Tanzanię, Moshi i co można by poprawić, żeby przyciągnąć turystów. Mówię mu, że przeciętnemu człowiekowi z Zachodu Tanzania nie kojarzy się z niczym, co wcale nie jest taką złą sytuacją. Wykładam mu swoją teorię, wedle której każdy (no prawie każdy) kraj afrykański może mieć w mediach swoje 5 minut i to co się o nim wówczas powie zostanie w świadomości Zachodu na długo. Np. Ruanda zawsze będzie krajem rzezi. Sudan = Darfur. Etiopia = głodne dzieci. Somalia = (przynajmniej w Stanach) ciało amerykańskiego żołnierza ciągnięte za ciężarówką. W tej sytuacji, nie mając negatywnego bagażu, Tanzania ma szanse wykreować swój pozytywny wizerunek, ale potrzeba dużo pracy. Bo dla kogoś niezorientowanego Kilimandżaro leży w Kenii, a plaże Zanzibaru wcale nie kojarzą się z Tanzanią mimo, iż od zjednoczenia z Tanganiką minęło już ponad 50 lat.

  • Moshi - widok na Kilimandżaro
  • Stacja kolejowa w Moshi
  • Stacja kolejowa w Moshi
  • Stacja kolejowa w Moshi
  • Największy baobab w mieście
  • Targ w Moshi
  • Targ w Moshi
  • Targ w Moshi
  • Targ w Moshi
  • Targ w Moshi
  • Targ w Moshi - Big Mama
  • Meczet w Moshi

Moje marzenie o Kilimandżaro zaczęło się kilka lat temu. Siedziałem sobie jak zwykle w pracy. Praca była o tyle interesująca, że przez większą część roku zajmowała mi 4 godziny dziennie. Resztę czasu mogłem poświęcić na rozwijanie moich zainteresowań. A że Internet był szybki, szło mi dobrze. Czytywałem Katmandu Post, The India Times czy The Nigeria Tribune. Nie pamiętam już jak, ale pewnego dnia trafiłem na stronę, gdzie opisane było wejście na Kilimandżaro. Byłem już wówczas doświadczonym podróżnikiem, ale poza Europę jeszcze nie wyjechałem. Afryka, Kilimandżaro – brzmiało nierealnie. Poczytałem, pokalkulowałem i wyszło mi, ze póki co jest to nierealne i mnie nie stać. Zarabiałem wówczas jakieś 1500 PLN netto. Pomyślałem, pokombinowałem, pokalkulowałem i wyszło mi, że w marcu 2010 powinienem mieć już wystarczająco dużo kasy, a i zdrowie powinno mi na to pozwolić, żeby wejść na Kili. Tak też się stało.

 

Rano jedziemy dwoma busami do Machame Gate (wysokość 1800 m; wszystkie wysokości są orientacyjne; w Internecie można znaleźć różne wersje). Machame Route (zwana tez Whiskey Route), którą mamy podążać przez następne parę dni uchodzi za jedną z ładniejszych, cięższych ale dających duże szanse na wejście na szczyt. Szybkie wejście na stosunkowo dużą wysokość i aklimatyzacja tam pozwala na nocny atak na szczyt.

 

Tragarze rozdzielają miedzy siebie nasze plecaki. Każdy może nieść na głowie maksymalnie 20 kg., w związku z tym przed wejściem na szlak wszystkie pakunki są ważone. To oraz obowiązek rejestracji wszystkich wchodzących do parku (za każdy dzień pobytu trzeba słono zapłacić) zabiera sporo czasu. W ostatnim momencie kupuję sobie za 3000 szylingów pelerynę. Miała okazać się baaaardzo potrzebna, bo dnia bez deszczu na tej wyprawie nie było. W końcu o 12:30 ruszamy na szlak. Podejście zaczyna się dosyć łagodnie. Szeroka droga, po której jeżdżą samochody wiedzie przez las deszczowy. Jego bujna roślinność budzi podziw. Liany, mchy, zieleń wszędzie. Po jakiejś 1,5h zaczyna padać. Zbiega się to w czasie z porą lunchu. Nasza ekipa (która w sumie liczy może ze 40 osób: tragarze, kucharze, przewodnik i jego asystenci) sprawnie rozkłada namiot-mesę i przygotowuje pierwszy posiłek. Od tej pory scenariusz jest podobny. Najpierw zupa: raz lepsza, raz gorsza, ale zawsze ciepła i jadalna. Dyniowa, marchewkowa, jarzynowa. Smak tak naprawdę dużo się nie zmienia. Na drugie jakiś makaron czy ryż. Do tego sos. Czasami gotowane ziemniaki. Przeciętne. Do tego nieśmiertelna herbata Kilimanjaro, która na wyższych wysokościach nie chce się zaparzyć. Inni popijają też kawę – nie próbuję. Posiłki są w zasadzie jedynymi momentami, kiedy grupa jest razem. Na co dzień (poza drugim obozem, gdzie docieramy szybko, bo już około 13-14) raczej wszyscy szybko chowają się w namiotach i ciepłych śpiworach. Zmęczenie, problemy z oddychaniem, nie zachęcają do ekscesów towarzyskich.

Po lunchu ruszamy w górę. Deszcz praktycznie ustaje. Można wiec delektować się lasem deszczowym. Do obozu docieramy około 18. Zaczyna się już robić ciemno gdy namioty zostają rozstawione. W sumie 7 namiotów, w każdym 2 osoby plus ich bagaże. Mimo, iż namioty są dobre to ciężko mówić o komforcie. Zwłaszcza rano, gdy wszystko jest zawilgotniałe. W związku z tym, że musimy się rano wcześnie zbierać część rzeczy wędruje mokra. A gdy w ciągu dnia pada deszcz, wilgotnieją one jeszcze bardziej.

  • Machame Gate
  • Machame Gate
  • Machame Gate
  • Pierszy postój
  • Machame Camp
  • Machame Camp

Rano pobudka o 6:30 (czasu tanzańskiego, czyli 4:30 polskiego). Dzień zaczyna się od ginger tea. Aromatyczna herbata z imbirem ma z jednej strony nas rozbudzić, z drugiej zenergetyzować. Pierwsze 2-3 dni piję ją z przyjemnością. Potem na hasło "ginger tea" irytuję się. Wiem, że oznacza to koniec snu i wypełźnięcie z cieplutkiego śpiwora. Już samo to powoduje gęsią skórkę, a otworzenie namiotu sprawia, że zimne powietrze odbiera chęć do życia.

Ranek w Machame Camp jest słoneczny z ładnym widokiem na Kili. I tylko wymieniamy uwagi: daleko cholera, nie wiem czy dam rade itd. Drugi dzień jest raczej krótki jeśli chodzi o marsz. Do Shira Camp docieramy już około 13-14. Droga jest jednak raczej nieprzyjemna. Kamienie ją wypełniające są śliskie od padającego deszczu. Grupa idzie raźnie, a ja tymczasem zaczynam mieć problemy z oddechem. Gdy docieramy do obozu jestem strasznie zmęczony. Obóz całkiem przyjemny, z pięknym widokiem na Mt Meru. Tego dnia po raz pierwszy poznajemy naszego przewodnika Hamadiego. Hamadi jest wysokim gościem, o bliżej nieokreślonym wieku. Kili to wszystko czym się zajmuje. Budzi naszą sympatię swoim polskim. Jego zbieramy się, idziemy, oddychamy wywołują uśmiech na naszych twarzach.

  • Widok z Machame Camp na Kili
  • Widok z Machame Camp na Kili
  • Widok z Shira Camp na Kili

Trzeci dzień to aklimatyzacja. Z ok. 3800 wchodzimy na Lava Tower (4600) by zejść do Barranco Camp na 3900. Podejście pod Lava Tower jest dla mnie mordęgą. Ból głowy niemiłosierny. W dodatku jest gorąco. To co pomaga mi, to dyskusja miedzy X i Y na temat modeli samolotów, kolei polskiej i brytyjskiej, szukania skarbów i wojskowości. Staram się koncentrować na tej rozmowie, a nie na bólu głowy. Przy zasnutej w mgle Lava Tower Z daje mi gorącej herbaty, A namawia na zjedzenie czegoś. Zejście do Barranco Camp przechodzę jak nowonarodzony. Ból głowy mija bezpowrotnie. Po drodze podziwiam pięknie wyglądające lobelia deckenii… Z Barranco Camp rozciąga się piękny widok na Barranco Wall – wysoką skalną ścianę, na którą będziemy się wspinać dnia kolejnego. Specyficzne są tam też toalety – sławojki jak wszędzie, ale bez drzwi…

  • Shira Camp
  • Shira Camp
  • Zejście z Lava Tower do Barranco Camp
  • Zejście z Lava Tower do Barranco Camp
  • Zejście z Lava Tower do Barranco Camp

Rano, z nowymi siłami ruszamy na Barranco Wall. Trzeba przyznać, że jest to jeden z ciekawszych fragmentów trekkingu. Chowamy kijki, którymi normalnie pomagamy sobie. Teraz bardziej przydatne będą ręce. Nie ma w tej wspinaczce nic niebezpiecznego, ale jest to miła odmiana. Ten dzień to chodzenie w górę i w dół. W efekcie lunch jemy niewiele wyżej niż śniadanie.

Ostatnie podejście się dłuży. Wokół albo goła ziemia albo głazy lawowe. Obóz widać już z oddali, ale droga jeszcze daleka. Pod koniec wychodzi słońce. I cale szczęście, bo wcześniej mocno padało. Mimo peleryny spodnie mam mokre. To samo buty. W środku chlup-chlup. X radzi zastosować metodę partyzancką tzn. po zmianie skarpetek włożyć nogi w torebki foliowe i dopiero potem w buty. W torebkach wchodzę na szczyt i schodzę aż na 3800 m.n.p.m. dnia następnego.

W Barafu Camp jest zimno, bardzo zimno. Wieje niesamowity wiatr (kilka godzin później mam się przekonać, że niesamowity wiatr miał dopiero nastać). W zawieszonych nad przepaścią toaletach świszczy. Nikt nie ma ochoty na rozmowy. Nawet specjaliści od żartów ucichli. Niektórzy z nich źle się czują. Po kolacji wszyscy zaszywają się w namiotach, próbują zregenerować siły, pospać chwilę. Wszyscy wiedzą, że zbliżająca się noc będzie ciężka.

Zasypiam, ale budzę się przed 23. Muszę wyjść do toalety. Wyjście na zewnątrz w środku nocy, na wysokości 4600, nawet w Afryce jest w stanie skutecznie obudzić człowieka. O 23.00 znajome skrobanie po namiocie – pobudka. Leżę jeszcze chwilę, delektując się ciepłem śpiwora i czekam aż X się wyszykuje. O 23.20 niechętnie opuszczam namiot i idę napić się herbaty i zjeść herbatniki. Hamadi tłumaczy jak będziemy iść. On będzie prowadził. Jeśli ktoś chce zejść Hamadi przydzieli asystenta. Jest pewien, ze wszyscy mają szansę wejść, ale ludzie nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni.

  • Barranco Wall
  • Barranco Wall
  • Barranco Wall
  • Kili
  • Hamadi - nasz przewodnik
  • Widok z Barafu Camp
  • Widok z Barafu Camp
  • Widok z Barafu Camp
  • Widok z Barafu Camp na Kilimandżaro

Ubieram się ciepło. Dwie pary spodni, t-shirt, t-shirt polarowy, polar, gore-tex. Do tego czapka, szalik i rękawiczki. Gdy wychodzimy na szlak jest mi zimno. Wieje przenikliwy wiatr. Początkowo używam latarki czołowej, ale w zasadzie jest tak jasno (księżyc w pełni), że nie jest to potrzebne. Głowa zwieszona, patrzę na nogi osoby idącej przede mną. Czasami zamknę oczy i nie zauważam, jak wpadam na kogoś. Z czasem zaczynam chyba przysypiać, a przynajmniej nie bardzo pamiętam tę wielogodzinną wspinaczkę. Tempo bardzo wolne. Idziemy jak więźniowie, powłócząc nogami. Co jakiś czas Hamadi zatrzymuje nas i mówi: ODDYCHAMY. Z jednej strony jest to ulga, bo idąc, nawet tak wolno, ciężko złapać oddech. Z drugiej strony powietrze jest lodowate, a jak się zatrzymujemy robi się chłodno. W pewnym momencie odpada B. W końcu dochodzimy do Stella Point. Stąd na szczyt już blisko. Ale jednocześnie droga się dłuży. Co jakieś 20-25 m. muszę robić przerwy na złapanie oddechu. Mimo to doganiam (i przeganiam) A, której pomaga jeden z asystentów Hamadiego. Parę minut przed 7 docieram na szczyt. Wcześniej jeszcze obserwuję wschód słońca. Piękny widok. Najpierw chmury robią się pomarańczowe. Potem pojawia się – jak wystrzelona z armaty – kula słońca i szybko unosi się ku górze. Kili objawia całe swoje piękno. Pod tablicą na szczycie mnóstwo ludzi. Wszyscy chcą sobie zrobić zdjęcie. Tłok. Przekleństwa. Nerwy puszczają, bo ludzie zmęczeni po nieprzespanej nocy. C ma polską flagę. Robię sobie z nią zdjęcia. Kilka fotek grupowych i schodzimy.

Buty okazują się nie być najlepsze. Od schodzenia krwawią mi duże palce u obu nóg. Zamarznięta w nocy ziemia teraz zrobiła się sypka. Można by zjeżdżać na sandboardzie. Idę powoli. Nie ma już pośpiechu. Wraz z Y i C docieram do obozu po 12. Szczerze mówiąc droga, którą idziemy w żaden sposób nie przypomina tej, którą szedłem na szczyt. Upewnia mnie to w przekonaniu, że część wejścia przespałem ;)

W Barafu Camp 2-3 godziny odpoczynku. Zasypiam. Słońce nagrzewa namiot, w śpiworze jest cudownie, ale pora się zbierać. W Barafu nie ma dostępu do wody i musimy zejść na dół. Po lunchu ruszamy. Po wypoczynku palce bolą jeszcze bardziej. Idę wyjątkowo wolno, ale mam też świadomość, że nie ma pośpiechu. Razem z D i towarzyszącym nam Bacari spacerowym krokiem idziemy w dół. Bacari, zawsze lekko uśmiechnięty, sprawiający wrażenie człowieka myślącego bez przerwy o sensie życia, ma 28 lat i od 10 chodzi na Kili (na szczycie był już około 25 razy). Zaczynał jako tragarz. Obecnie jest asystentem przewodnika. Z czasem sam chciałby zostać przewodnikiem. W swojej rodzinnej wiosce ma sklep, którym pod jego nieobecność zajmuje się siostra. Chciałby studiować ekonomię oraz ożenić się, ale na to potrzeba mu pieniędzy. Rodzice Bacariego pochodzą z okolic Dodomy, mimo to nie czują się w Moshi wyobcowani. Nienawiść międzyplemienna jest obca Tanzańczykom. Tanzania to – jak mówi Bacari – peaceful country… Do Millenium Camp docieramy około 17. Lunch i spać. Wszyscy są wykończeni. Sił dodaje myśl o prysznicu. Już niecała doba…

  • Wiktor Wojtas na Kilimandzaro :))
  • Widok z Kilimandzaro
  • Widok z Kilimandzaro
  • Widok z Kilimandżaro
  • Widok z Kilimandżaro
  • Wschód Słońca na Kilimandżaro
  • Śniegi Kilimandżaro
  • Śniegi Kilimandżaro
  • Śniegi Kilimandżaro
  • Śniegi Kilimandżaro

Rano już nie mogę pić ginger tea. Mdli mnie już na sam zapach. Śniadanie mnie odrzuca. Zjadam jedynie naleśniki, które zawsze mi smakowały. Robimy zrzutkę na napiwki dla ekipy opiekującej się nami. Sprawili się bez zarzutu. Od każdego z uczestników wyprawy wychodzi po 150 USD. Droga powrotna się dłuży. Robię dużo zdjęć lasu deszczowego. Jest dziki i piękny. Po drodze trafiamy na mrówki, które budują coś na kształt mrówczej autostrady. Podział ról jest wyraźny: strażnicy, robotnicy. Zwierzęta tutaj fascynują. Do Mweka Gate docieramy około 14. Pierwsza coca-cola od tygodnia smakuje bosko. Pierwsze piwo – niczym ambrozja. Jemy ostatni lunch przygotowany przez nasza ekipę. Zaczyna padać deszcz – jak to było w zwyczaju każdego dnia tego trekkingu. Tłumy sprzedawców pamiątek oznaczają powrót do cywilizacji. Kupuję sobie t-shirta ze sparafrazowanym sloganem NIKE: Kilimanjaro – Just Done It. 

W hotelu upragniony prysznic – nigdy wcześniej nie czułem się tak świetnie. Wieczorem świętujemy zdobycie Kili i urodziny F. Lider całej wyprawy rozdaje oficjalne dyplomy poświadczające wejście na Kili. Leje się piwo. Y porywa do tańca kelnerkę. Mimo zmęczenia tygodniowym trekkingiem, świętujemy do późna…

  • Widok na Kili z Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • Millenium Camp
  • African Express
  • Bacari - asystent naszego przewodnika
  • Las deszczowy
  • Las deszczowy
  • Las deszczowy
  • Certyfikat wejścia na Kilimandżaro

Kolejny dzień jest dniem odpoczynku. Idziemy jedynie nad wodospad niedaleko wioski Materuni. Nasz przewodnik – Oscar – prowadzi nas przez pola i lasy, opowiada o roślinności, zwyczajach mieszkańców tych okolic. Sam wodospad robi oszałamiające wrażenie – 150-metrowa ściana wody spadająca z hukiem. Co odważniejsi decydują się na kąpiel. Woda jest chłodna, ale orzeźwiająca. Pobudza do życia. Przepływam na drugą stronę muru wody, a tam zaskoczenie: w zakamarkach skalnych spokojnie bytuje sobie sporej wielkości krab. W drodze powrotnej Oskar pokazuje nam jak w tradycyjny sposób wytwarza się w Tanzanii kawę. Smakujemy napoju – wyborny. Próbujemy tez lokalnego, domowej roboty, napoju alkoholowego. Ohydny.

  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - w drodze nad wodospad (Oscar)
  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - w drodze nad wodospad
  • Materuni - wodospad
  • Materuni - wodospad
  • Materuni - w drodze powrotnej
  • Materuni - w drodze powrotnej
  • Materuni - w drodze powrotnej
  • Materuni - w drodze powrotnej
  • Materuni - w drodze powrotnej
  • Materuni - w drodze powrotnej

Rankiem dnia następnego jedziemy do Ngorongoro. Ngorongoro to rezerwat krajobrazowo-zwierzęcy położony w dawnym kraterze wulkanicznym. Droga tam zajmuje nam parę godzin. Ale warto. Zanim dotrzemy do krateru jesteśmy zmuszeni zatrzymać się. Chcemy porobić zdjęcia żyraf, które przystanęły przy szosie i zaczęły zajadać się liśćmi drzew. W pewnym momencie jedna z nich podejmuje decyzję o przejściu przez ulicę. Wszyscy chwytają za aparaty... Do Ngorongoro docieramy ostatecznie koło południa. Załatwianie formalności trwa sporo czasu. Zdaje się, że dlatego, że liczba pojazdów, które mogą przebywać jednocześnie na terenie rezerwatu jest ograniczona. W końcu ruszamy. Gdy samochody zatrzymują się na krawędzi krateru (około 2200 m.n.p.m.), z której rozpościera się przecudny widok na faunę i florę Ngorongoro, milknę oszołomiony jego pięknem. Pierwsza myśl: tam w dole jest raj. Po kolejnych kilkunastu minutach jesteśmy na dole (jakieś 600 metrów niżej) a tam: słonie, lwy, zebry, nosorożce, flamingi różowe, bawoły … Pomiędzy nimi przechadzają się nasze bociany. Oszałamiające widoki. Gdzieś w tyle głowy jest myśl, że rezerwat jest trochę sztucznie kreowany, mimo to pozostawia niezapomniane wrażenie.

Śpimy w Mto Wa Mbu. Położone niedaleko jeziora Manyara obfituje w komary. Szybko idę więc do pokoju. Tam jednak zadomowiły się już (w dużych ilościach) 2-3 centymetrowe, skoczne insekty. Przeganiam je z łóżka i zasłaniam się moskitierą. Ta jednak musi mieć jakieś dziury bo kiedy decyduję się zrobić ostatni przegląd pościeli przed zgaszeniem światła odkrywam pod poduszka dorodnego osobnika. Liczył chyba na przyjemną noc. Wytrącony z letargu macha nieporadnie czułkami po czym ginie pod uderzeniem przewodnika Lonely Planet Tanzania. Ten tym razem mnie nie zawiódł…

  • W drodze do Ngorongoro - żyrafa
  • W drodze do Ngorongoro - żyrafa (+ autor)
  • W drodze do Ngorongoro - żyrafa
  • W drodze do Ngorongoro - żyrafa przechodzi przez ulicę
  • W drodze do Ngorongoro
  • Ngorongoro - brama wejściowa
  • Ngorongoro - gnu
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro - zebra
  • Ngorongoro - flamingi
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro - bocian, czyli nasi tu byli
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro - zebra
  • Ngorongoro - lwy
  • Ngorongoro - gnu
  • Ngorongoro - gnu
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro - słonie
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro
  • Ngorongoro - małpa romantyczka

Rano ostatni spacer po Mto Wa Mbu. Wychodzę z terenu hotelu i momentalnie zaczepiają mnie sprzedawcy. Tak będzie przez następne 3 godziny. Z czasem znajduję na nich sposób: oferuję absurdalnie niskie ceny. Za coś co normalnie kupuje się za 5 USD, oferuję jednego. Zbija ich to z tropu. Innym razem proponuję za przepiękną, ogromną rzeźbę Masajki, stary scyzoryk znaleziony na lotnisku JFK z Nowym Jorku. Nie wiedzą jak się do tego ustosunkować…

Po południu wyjazd. Część Kili-grupy jedzie do Nairobi (i do kraju), część na Zanzibar, ja zaś do Arushy. Do Arushy dojeżdżamy około 14. Kierowca zawozi mnie pod wskazany przeze mnie, znaleziony wcześniej w przewodniku, hotel (Crown Hotel). Arusha, większa od Moshi, bardziej ruchliwa niż Dar, pełna ludzi. Ledwo wchodzę do hotelu, rozpoczyna się ulewa. Ulewa, jakiej w Europie się nie uświadczy. Po prostu jakby ktoś tam na górze kran odkręcił. Miły recepcjonista informuje mnie, że część urządzeń nie działa, bo nie ma prądu, a agregat zaspokaja jedynie najważniejsze potrzeby. W związku z tym telewizji sobie nie pooglądam. Z pokoju hotelowego widok na slamsowatą część miasta – ludzie siedzą na ulicach próbując sprzedać nikomu niepotrzebne towary. Jakaś kobieta ma miskę pełną bananów, ale nikt nawet się nimi nie zainteresuje…

 

Szybki prysznic. Gdy jechaliśmy do hotelu wypatrywałem jakiejś restauracji gdzie mógłbym zjeść coś fajnego, ale restauracje nie są najpopularniejszym miejscem w Tanzanii. Nawet w Dar były z nimi problemy. W międzyczasie przestaje padać. Według przewodnika w okolicy powinna być hinduska knajpa. Wyruszam na podbój miasta. Gdy odchodzę wystarczająco daleko od hotelu, żeby moc całkowicie przemoknąć w razie deszczu, pora deszczowa odzywa się ponownie. Niezrażony strugami deszczu, raczej rozradowany jego ciepłymi strumieniami, maszeruję ulicami miasta wzbudzając uśmiechy politowania i przyciągając zdziwione spojrzenia. Rzekoma knajpa jakoś umyka mojej uwadze. Trafiam jednak na postój taksówek. Akurat potrzebuję transport na lotnisko dnia kolejnego. Pierwszy zagadany taksówkarz wydaje się być przerażony myślą o tak dalekiej jeździe (zapewne wie, że jego samochód nie ma prawa czegoś takiego wytrzymać). Kolejni są już bardziej otwarci na negocjacje. W końcu ustalamy, że przyjadą po mnie o 10.30 pod hotel. Uzgadniamy cenę = 40 USD. Podczas rozmowy jeden z interlokutorów (jeden jest od gadania, drugi od kierowania; tak samo będzie następnego dnia w samochodzie) non-stop patrzy się na moje stopy. Dopiero po wszystkim orientuję się, że to krew płynąca z moich zranionych podczas zejścia z Kili paznokci tak zahipnotyzowała owego autochtona. Obawiając się jakiegoś zakażenia wracam do hotelu.

Po przebraniu się, podejmuję kolejną, tym razem już udaną próbę znalezienia knajpy hinduskiej (Big Bite). Okazuje się jednak, ze moja wytrwałość nie zostaje nagrodzona. Brak prądu powoduje, ze coca-cola jest ciepła, a brak klientów sprawia, że w moim chicken tikka masala lądują – wbrew nazwie – kawałki wieprzowiny. Nie mając pieniędzy na nic innego muszę się zadowolić owym pseudo-kurczakiem. Zaspokoiwszy głód wyruszam na zwiedzanie miasta. Po przejściu koło zaniedbanego cmentarza z połamanymi i powykrzywianymi krzyżami trafiam do bardziej luksusowej części miasta. Nadjeżdżają akurat weselnicy. Głośna, ładnie ubrana grupa. Koncertują na trąbkach. Panny młodej jakoś wyłowić z tłumu nie jestem w stanie. Ludzi w tej okolicy jakby mniej. Mniej życia.

  • Mto Wa Mbu
  • Mto Wa Mbu
  • Mto Wa Mbu
  • Mto Wa Mbu - dobre, tanzańskie piwo
  • Mto Wa Mbu
  • Mto Wa Mbu
  • Mto Wa Mbu
  • W drodze do Arushy
  • Arusha - slamsowa pora deszczowa
  • Arusha - pora deszczowa
  • Arusha - pora deszczowa
  • Arusha - cmentarz
  • Arusha - weselnicy
  • Arusha - masajska ulica

Na angielskie śniadanie, wliczone w cenę, patrzę z obrzydzeniem. Nie mogę się już doczekać kontynentalnego żarcia. Nawet na myśl o samolotowej papce ślinka mi cieknie – w Ethiopian karmią nieźle. Przynajmniej hotelowa kawa przypada mi do gustu. Wypijam cały dzbanek.

  

Taksówkarz jest punktualnie. Po jakichś 30 minutach jazdy, próbuje mnie przekonywać, że umówione 40 USD to tylko do skrzyżowania, gdzie z drogi do Moshi odbija się w prawo na lotnisko. Dyskutujemy dobre 10 minut, w końcu kierowca ustępuje. Na koniec jeszcze bezczelnie pyta o napiwek.

  

Do odlotu samolotu jeszcze trochę czasu, wypijam colę za colą. Czytam, piszę, robię notatki. Lot via Addis Abeba przebiega bez zakłóceń. O 7:15 ląduję na europejskiej ziemi.

  

Szybki prysznic, pierwsze od dwóch tygodni golenie i do pracy. Ten tydzień zapowiada się ciężko – gorzej niż wejście na Kilimandżaro.

 

Tekst i zdjęcia: Wiktor Wojtas

 Zdjęcia także na: http://picasaweb.google.pl/wiktor.wojtas/2010Tanzania#
  • Kilimanjaro International Airport
  • Lotnisko w Addis Abebie

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. travelaround
    travelaround (10.02.2014 9:16) +1
    wieli podziw za podróżowanie na własną rękę, niesamowita wyprawa, gratuluję :)
  2. lmichorowski
    lmichorowski (27.06.2010 14:10) +2
    Gratulacje za zdobycie "dachu Afryki". Wyprawa super. Ciekawy opis i zdjęcia. Pozdrawiam.
  3. kasai.eu
    kasai.eu (18.05.2010 9:54) +2
    Jeszcze tu wrócę! Juz od jakiegoś czasu mam wielką ochotę na Afrykę. :) Bardzo fajnie napisane! pozdrawiam
  4. fiera_loca
    fiera_loca (18.05.2010 1:10) +2
    nieoryginalnie dodam,ze bardzo ciekawie napisana wyprawa, zwlaszcza fragment o wspinaczce na Kili,zdobycia szczytu tylko pogratulowac.
  5. milanello80
    milanello80 (16.05.2010 12:35) +2
    Bardzo ciekawa relacja z czarnej Afryki. Gratuluję spełnienia marzeń. Mnie zdumiewa jeden fakt, Afryka, jako de facto najbiedniejszy z kontynentów, jest jednocześnie najdroższym backpackersko. Za sumę wydaną na samo wejście na Kilimandżaro można przez 2,3 tyg. nieźle poszaleć choćby w Azji. Pewnie to główny powód, dlaczego Afryka nie przyciąga wielu backpackerów tak jak powinna :)
    Pozdrawiam
  6. zfiesz
    zfiesz (13.05.2010 13:35) +2
    bardzo fajnie napisane! zdobycia szczytu oczywiście też gratuluję. no i wytrwałości...
  7. ye2bnik
    ye2bnik (13.05.2010 12:35) +2
    Ciekawa relacja. Gratuluję zdobycia Kili i zazdroszczę widoków :)