Podróż Tanzania: Kilimandżaro i nie tylko... - Pierwsze wrażenia



2010-02-20

Pierwsze wrażenia z Tanzanii: nerwowość i napięcie. Na Kilimanjaro International Airport wylądował samolot z Addis Abeby. Pasażerowie, ciekawi Afryki, niemogący się doczekać momentu gdy dotkną stopą rozgrzanego, afrykańskiego gruntu, czym prędzej chcą się wydostać z małej hali przylotów. Szukają gorączkowo paszportów i świadectw szczepionek na żółtą febrę, kupują tanzańskie wizy. Upał podgrzewa atmosferę. Tylko tanzańscy oficjele niespiesznie przeglądają papiery. Pole pole. TIA - This is Africa. (Powoli, to Afryka).  

W końcu udaje mi się wydostać przed budynek lotniska. A tam pustki. Wygląda na to, że turystów indywidualnych, jak ja, jest niewiele, żeby nie powiedzieć, że jestem sam. Po innych przyjechali przedstawiciele agencji organizujących safari czy wejście na Kilimandżaro. Jestem wiec zmuszony pojechać taksówką samemu. Chcą 50 USD, opuszczają na 45 USD. Konkurencji nie ma, mafia taksówkowa jak kiedyś przed Okęciem. Ceny można ustalać tylko z bossem. On wyznacza też kierowcę. Mnie trafia się jakiś młokos jeżdżący zdezelowaną toyotą z popękaną przednią szybą.  

Droga do Moshi jest w niezłym stanie. Generalnie drogi w Tanzanii są całkiem znośne. Oczywiście nie są to autostrady, ale często posiadają pobocza i przy odrobinie fantazji i ponadprzeciętnym zapotrzebowaniu na adrenalinę można udawać – w razie potrzeby lub np. przy wyprzedzaniu – że są po 2 pasy w każdą stronę. Wzdłuż drogi mnóstwo ludzi i śmieci. Kobiety niosące na głowach przeróżne pakunki; ludzie z porozkładanymi na ziemi, nieco już zakurzonymi towarami; dzieci bawiące się w wymyślone przez siebie gry; uczniowie w eleganckich mundurkach wracający po szkole do domu. Oraz tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy pustych butelek po wodzie.  

Przed przyjazdem nie zarezerwowałem sobie żadnego noclegu. Każę więc zawieść się do jednego z hoteli polecanych przez Lonely Planet. Niestety jest on cały zajęty – akurat tę noc ma spędzić w nim grupa udająca się następnego dnia na Kili. Druga próba jest już udana. Noc w Parkview Inn kosztuje 50 USD. Pokój bardzo przyzwoity, czysty, z telewizją, ale mnie pociąga Tanzania. Po szybkim prysznicu idę odkrywać Moshi. Szybko stwierdzam, że jestem jednym z nielicznych białych w okolicy. Od razu przyciągam uwagę lokalsów. Niektórzy chcą tylko pogadać albo opowiedzieć coś o sobie, niektórzy coś sprzedać, niektórzy zaprowadzić Bóg wie gdzie lub gdziekolwiek się zechce… Wszystko to w nadziei na napiwek. Chociaż dolara lub 1000 tanzańskich szylingów.  

Następnego dnia chcę pojechać do Dar-es-Salaam. Przewodnik poleca linię Scandinavian Express jako najbardziej wiarygodną i najwygodniejszą. Mimo usilnych poszukiwań nie znajduję ich dworca. Idę wiec na główny dworzec autobusowy. A tam chaos. Tłumy ludzi. Przyjeżdżają, odjeżdżają, handlują, naganiają, odbierają i wysyłają towary. Idę pod daszek, gdzie wydają się być stanowiska sprzedawców biletów. Oczywiście każdy może mnie zawieść gdzie tylko chcę, mniej więcej kiedy chcę – kwestia ceny. Do Dar-es-Salaam też. Kupuję bilet na rano następnego dnia, na 8:30. Jeszcze nie wiem jak barwna podróż mnie czeka…

  • Addis Abeba - właśnie wylądowałem w Etiopii