Sri Lanka

PROLOG 2009-12-04

 

Kupcy arabscy określali ją jako krainę szczęśliwych niespodzianek, z kolei średniowieczny podróżnik Marco Polo nazwał ją najwspanialszą wyspą świata. Legat papieski ponad sześćset lat temu pisał : “zgodnie z miejscową legendą, z Cejlonu do raju jest 40 mil. Można tutaj usłyszeć dzwięki rajskich fontann”. Amerykański tuz słowa pisanego, powieściopisarz Mark Twain uważał ją za „piękną i wspaniale tropikalną”. Mahatma Gandhi był przekonany, że naturalne piękno Sri Lanki, bo o niej tu mowa, jest niedoścignione na całej kuli ziemskiej. Z kolei jeden z moich ulubionych przewodników traktuje, iż : “ kto sądzi, że mu nie będzie dane dostąpić prawdziwej rajskiej szczęśliwości, ten może przynajmniej odwiedzić Sri Lankę”.

Czyż na podstawie takich epitetów, tak wyniosłych słów, patetycznych uniesień, przypisywanych wyspie, jest jakikolwiek sposób, by oprzeć się pokusie jej ujrzenia, czy można odwrócić wzrok od widoków przez nią roztaczanych, czyż wypada być głuchym na kuszące dzwięki owych rajskich fontann?

Sri Lanka siedziała mi w głowie od zawsze. Od zawsze, a może jeszcze dłużej, chłonąłem relacje, artykuły, opowiadania naocznych świadków traktujących o tym cudownym miejscu. Mój jedyny lankijski znajomy, Randżit, interesującymi opowieściami o swoim kraju, skutecznie podsycał cejlońskie pragnienie. Dlaczego tak było, w sumie nie wiem. Jakoś ta Sri Lanka na tyle mi w głowie namąciła, na tyle w pozytywnym świetle zaeksponowała się, że odtąd jakaś niewidzialna siła mnie tam przyciągała. A pociągało mnie wszystko co ze Sri Lanką było związane. Umysł trawił i przyswajał na jakże pozytywny sposób wszelkie informacje lankijskie, pozwalając urosnąć owemu miejscu do rangi mitu, legendy, magicznego marzenia. Oczami wyobraźni widziałem zieloną szatę wyspy, czarującą cudownymi górami, plantacjami herbaty, niezwykłymi oazami przyrody. W myślach przemierzałem dziewicze lasy do dzisiaj porastające wyspę, tropiłem ślady lampartów, odbywałem wędrówki trekkingowe, dostarczałem pożywki ciału, chcącemu trawić czas na łonie niesamowicie płodnej w tym miejscu przyrody. Zaspokajałem również swoje, jakże żądne nowych informacji, pobudki intelektualne, czytując o miejscach dawnych cywilizacji cejlońskich, o potężnych starożytnych stolicach wyspy, o okresie kolonializmu krwawym mieczem torującym swą drogę. Przyswajałem tajniki buddyzmu, który coraz większe spustoszenie czynił w moim dotychczasowym spojrzeniu na świat i kwestie religii. Wreszcie snułem marzenia o zachodach słońca nad złocistymi plażami, otoczonymi smukłymi palmami, wyobrażałem sobie jakim błogim stanem musi być samo wylegiwanie się w tak urokliwym miejscu.

Pamiętam jak dziś moje komentarze pisane do relacji osób, które Sri Lankę miały sposobność wizytować. Pamiętam swojego rodzaju żal mieszający się z zazdrością, że innym już było dane, że inni już byli, że mieli okazję przekonać się o słuszności wyniosłych sądów i opinii na temat owej wyspy. Przypominam sobie, że każdy z tych, na smętną nutę pisanych komentarzy, stanowił swojego rodzaju przyrzeczenie jak narychlejszego odwiedzenia Cejlonu. Ostatnie z owych wtrąceń do relacji innych podróżników i wczasowiczów, zamieszczanych na różnych portalach podróżniczych (również i na Kolumberze) miały miejsce pod koniec ubiegłego już roku. Któż by wówczas przypuszczał, że w niedługim czasie ziści się jedno z moich jajwiększych podróżniczych marzeń, ba jedno z marzeń z samego szczytu - marzenie o Sri Lance, o smakowaniu pełnią zmysłów owej westfalskiej szynki (określenie nadane wyspie przez Holendrów), o wysłuchiwaniu dźwięków raju, o przemierzaniu rajskich ogrodów. Życie bywa przewrotne, czasem daje sposobność spełniania marzeń, smakowania najpiękniej wypieczonych straw, najwykwintniejszego pobudzenia zmysłów, w momencie, gdy się tego najzupełniej nie spodziewamy.

W połowie listopada mój sen o Sri Lance przestał chcieć być jedynie śnionym, przeistoczył się w realną możliwość odbycia podróży po miejscach tyle razy w jawie schodzonych, przygodach tyle razy odbytych. Wszystko to za sprawą niesamowicie przystępnej cenowo oferty lotniczej. Wprawdzie podobnie konkurencyjna była na Kubę, ale raz że w tych stronach świata już miałem sposobność bywać, dwa – mimo wszystko sen o Sri Lance siał większe spustoszenie w moich myślach niźli wyobrażenia o kraju Fidela. Pozostało skompletować skład wyprawy, zorganizować plan podróży i wreszcie przekroczyć tę magiczną granicę oddzielającą świat snów od rzeczywistości. Jak to jednak zwykle bywa, niektóre sprawy mają to do siebie, że najnormalniej w świecie lubią się komplikować. Po tym jak towarzysze wielu wspólnych włóczęg, z różnych względów, nie mogli mi towarzyszyć, zacząłem tracić wiarę w pomyślność wyprawy. Jako osoba towarzyska, żądna dzielenia się emocjami i odczuciami, dodatkowo z uwagi na wyższe koszty ponoszone przy samodzielnych wojażach, zacząłem się wahać nad zasadnością samotnej wyprawy w tak odległy i egzotyczny zakątek świata. Marzenia targające wyobraźnią, senne jawy, wreszcie żądza podróży wzięły jednak górę. Postanowiłem jechać nawet samemu. By odgonić pukające w czoło, mimo wszystko coraz mniej intensywnie, wątpliwości, tegoż samego popołudnia zabukowałem bilet, zamykając sobie tym samym możliwość odwrotu. Niech się dzieje wola boska, ja jadę realizować marzenia, jadę na Sri Lankę, a reszta mnie nie interesuje.

Będąc nie za bardzo przy wierze, zamieściłem mimo wszystko anons na kilku portalach podróżniczych zapraszający ewentualnych chętnych do przyłączenia się do mojej wyprawy. O dziwo spośród kilkunastu mniej lub bardziej (bardziej jednak mniej) poważnych odzewów, jeden był konkretny i dzięki starannym i sprawnym zabiegom jego autora, zdołał on, na kilka już tylko dni dzielących od wylotu, załatwić wszelkie formalności. Tym samym towarzysz podróży, póki co jeszcze wirtualny, się znalazł. Jak się później okazało Marcin, bo takie nosi imię, mimo pewnych problemów osobistych, był rzetelnym i sympatycznym towarzyszem doli podróżniczej, co sprawiło że póki co przekonałem się do “forumowej” drogi poszukiwania towarzystwa.

Pozostało zorganizować plan wyprawy. Wydawałoby się, że w kraju o powierzchni pięciokrotnie mniejszej od Polski (65,6 tys km2), gdzie dodatkowo jego północna część jest wyłączona z możliwości eksplorowania, zorganizowanie sobie planu wojaży nie powinno stanowić problemu. Mimo mojej dosyć zaawansowanej wiedzy o tym kraju, wszak marzącemu nie wypadało nie wiedzieć o meritum swoich marzen, w miarę zagłębiania się w lekturę, wertowania masy przeróżnych portali, forów i stron podrózniczych, uzmysławiałem sobie, że 15 dni w tym kraju nie pozwoli na spenetrowanie wszystkich miejsc, do których omamiony marzeniami o Sri Lance umysł rwał.

A Sri Lanka ma się czym pochwalić. To wręcz zdumiewające, że na tak skąpej w kilometraż kubaturze, mieści się taki natłok atrakcji.

Wiedziałem, że leżenie na plaży to nie dla mnie, choć bez choćby krótkiego rzucenia okiem na nie obyć się nie może. Sporty ekstremalne, trekking - jak najbardziej, ćwiczenia dla ciała, w dodatku w tak niezwykłych miejscach, są wrecz wskazane. Jako miłośnik historii, osba ciekawa doznań kulturowych, zdawałem sobie sprawę, że muszę zaczerpnąć, liznąć innej niż tylko książkowa, wiedzy o Sri Lance, jej historii, kulturze, religii, ludziach. W ten sposób drogą żmudnych przemyśleń, mało przyjemnych skreśleń, opracowałem swój plan podróży – kilka dni śladem dawnej cywilizacji lankijskiej, tropem kulturowym wyspy, potem aktywność pod każdą postacią na cudownym lankijskim łonie natury (zwłaszcza górskim), aż wreszcie błogi relaks na plaży. A że z tego wyszedł prawie idealny krąg wokół wyspy - tym bardziej wypada przyklasnąć autorowi koncepcji :)

  • Mapa moich wojazy

 

Po dwunastogodzinnym locie docieramy do miejsca przeznaczenia, miejsca będącego celem naszych wojaży, które przez okres 15 dni będzie nas intrygować, zaciekawiać, urzekać, sprawiać niespodzianki, kusić, zniewalać, przekonywać ku pozostaniu, bądź kolejnym odwiedzinom. Sama myśl o Cejlonie, sprawiała, że dwunastogodzinny lot owładnęły wyłącznie myśli o tym miejscu. Sen został odgoniony na bok. W sumie byłem zdziwiony, że nie czułem się zmęczony mordęgą w małym samolociku. Parne, ciepłe, grudniowe ( ileż bym dał by i u nas takowe było) powietrze uderzające w nozdrza w chwili opuszczenia pokładu samolotu, sprawiło, że jakiekolwiek myśli o zmęczeniu, jet lagu, prysły równo z dotknięciem cejlońskiej ziemi.

Po załatwieniu typowo lotniskowych formalności, udajemy się ku bramom lotniska. Głowa próbuje, często niezależnie od myśli, chłonąć nową rzeczywistość. Tuż za lotniskowymi bramami łapiemy pierwszego w życiu tuk – tuka. Na wyspie te tradycyjne trójkółki pełnią funkcję taksówek i są na tyle powszechne, że jest ich nawet kilka milionów. Jazda tym pojazdem może stanowić nie lada wyzwanie dla nerwów, powodując częstokróć stany podwyższonego ciśnienia, a nawet bliskozawałowe. Malutka trójkólka idzie w konkury z ciężarówkami, autobusami, swoim śmiesznym klaksonikiem obwieszczając : I ja jestem na drodze, szukam tylko małej luki by wcisnąć się pomiędzy Was. Ale cóż to, dziwny pionowy zderzak, nie... to nie ciężarówka, to jest ogon. Krasula, a za nią kolejna, jakby nigdy nic przechadza się drogą pośród samochodowej gawiedzi, szukając swego miejsca na drodze. Fascynująca jest ta pierwsza jazda tuk-tukiem. Kłęby spalin, wszechobecny kurz, hałas, to nasi najwierniejsi towarzysze tej przejażdzki. Chyba nawet rollercoster nie dostarczy takich niesamowitych przeżyć. Lankijska droga jest znacznie bardziej interesująca, bo zupełnie... nieprzewidywalna.

Kierujemy się ku pobliskiemu Negombo. Ów kurort zachodniego wybrzeża jest dogodnym miejscem na aklimatyzację na cejlońskiej ziemi. Raz, że znajduje się blisko lotniska, więc organizm przemarznięty szalejącymi w Europie mrozami zbytnio nie odczuje szoku, będącego następstwem ataku tropikalnego powietrza i wrażeń z azjatyckiej drogi. Dwa, Negombo to taki przyczółek europeizmu na azjatyckiej ziemi, głównie dlatego, że właśnie tutaj żyje praktycznie cała społeczność chrześcijańska wyspy, a również i dlatego, że z racji pełnienia funkcji kurortu, o napotkanie europejskich twarzy tu nie trudno.

Dzień spędzamy na typowym nic nie robieniu, włóczymy się po plażach, gaworzymy z tubylcami, wreszcie po południu udajemy się do centrum miasta. Zetknięcie się z azjatycką ulicą stanowi dla mnie szok. Już wiem, jak to jest być wewnątrz ulu. Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszędzie przetaczają się tabuny ludzi, z każdej strony dobiega jakiś odgłos, dźwięk. Powonienie zostaje wystawione na próbę, zazwyczaj pozostając w niewiedzy, co co źródła i przedmiotu zapachu. O ile w Europie sytuacje takie wywoływały u mnie zmęczenie, zniechęcenie i potrzebę jak najrychlejszego opuszczenia miejsca, o tyle tutaj staram się chłonąć wszelkimi zmysłami cejlońską ulicę. Wydaje mi się ona jakaś piękniejsza, bardziej naturalna, nie widać tu pędu, szału, przepychania łokciami. Ludzie są pogodni, uśmiechnięci, przyjaźnie odnoszą się do nas. Czuję się zupełnie inaczej niż choćby w Ameryce Płd., gdzie na każdym kroku umysł nakazywał mi zachować czujność, nie pozwalając na chwilę błogiego zapomnienia. Swe odczucia ugruntowuję wieczorem, gdy już po zapadnięciu ciemności, z poczuciem bezpieczeństwa włóczę się bezcelowo ulicami Negombo. Ciekawym jestem, czy tylko tutaj, z racji bycia kurortem dla białasów, tak jest, czy też cały kraj jest tak niesamowicie pogodny i otwarty na tychże białasów.

  • moja pierwsza jazda tuk - tukiem
  • plaża w Negombo
  • plaża w Negombo (2)
  • plaża w Negombo (3)
  • plaża w Negombo (4)
  • centrum Negombo
  • stary fort w Negombo
  • lankijska ulica
  • kościół w Negombo
  • inna z atrakcji Negombo
 

Wczesnym rankiem, wolni od szoku termicznego, jaki wydaje się można byłoby odczuć, wskutek zmiany otoczenia w przeciągu dwóch dób z – 20 C ( wówczas w Polsce) do + 30C, ruszamy do, położonej kilkadziesiąt (40 km) kilometrów od Negombo, stolicy kraju, podobnie brzmiącego Colombo. Mimo, że wszelkie przewodniki i fora podróżnicze odradzają ten ruch, argumentując,że to wyjątkowo nieciekawe i wolne od atrakcji miejsce, postanawiamy rzucić okiem na stolicę. Poza typowo trywialnym argumentem, że to stolica, mam jakąś wewnętrzną potrzebę ujrzenia tego miasta. Jak się później okazało był to ruch jak najbardziej słuszny.

Tuk -tukiem docieramy do stacji kolejowej w Negombo, gdzie spotyka nas zawód. Okazuje się, że najbliższy pociąg do stolicy odjeżdza za dwie godziny. Nie pozostaje nam nic innego, jak wypróbować inny środek transportu – autobus. Jazda nim, wobec otaczającego hałasu, natłoku różnych innych dźwięków oraz przy stałej obecności różnorakich zapachów ulicy jest męcząca. Dla nas, dla których stanowi to nowum, nasza mała wyprawa do Kolombo, urasta do nie lada ekspedycji. Wszak podróż w takich warunkach, w obliczu takich nowatorskich dla umysłu doznań, stanowi wyprawę prawie jak za siedem gór i rzek...

A samo Colombo ?

Niewątpliwie fascynuje. I to nie, jak się zresztą spodziewałem, mnogością i bogactwem zabytków, a swoim orientalnym charakterem, pełną kontrastów mieszanką ludzi różnych maści, wyznawców największych religii świata. Szczególnie zapadła mi w pamięć wizyta w multikulturowej dzielnicy Pettah, pełnej przyciągających zmysł powonienia zapachów, targowiska pełnego towarów, owoców, o istnieniu których umysł nie zdawał sobie do tej pory sprawy. Intrygowały blokady i wewnętrzne kontrole wokół pałacu prezydenckiego, obecnego w swym charakterystycznym szaliczku na wszystkich bilbordach, Mahindy Rajapaksy. Szczególnie trwały ślad w pamięci zostawił po sobie maraton po świątyniach różnych religii obecnych na Sri Lance. Ciekawych informacji o buddyźmie dostarczyła wizyta w świątyni Gangaramaja, z kolei architektonicznie przypadła do gustu świątynia Seema Malaka, położona na jeziorze Beira. Niezwykłym doznaniem była również wizyta w jednym z wielu tutaj meczetów. Niemniej najwięcej emocji wzbudziła we mnie wizyta w świątyni hinduistycznej. Pierwszy raz w swoim życiu byłem w świątyni hinduistycznej i sceny, które tam ujrzałem głęboko wryły się w mą pamięć i jednocześnie zafascynowały mnie. Świadomość nie była w stanie ogarnąć zdarzeń, które miały miejsce na moich oczach. Kapłani wydawali z gardeł krzykliwe głosy, z każdej strony dymiła masa kadzidełek i innych, budujących mgliste otoczenie, przydymiaczy, ludzie jak w amoku bili głową ni to pokłony ni to figury akrobatyczne. Wtem kapłan począł rozbijać kokosy, rzucając nimi gdzie popadnie i wykrzykując obco brzmiące słowa. Jakże odmiennych doznań doświadczyłem w tym hinduistycznym przybytku religijnym, w porównaniu choćby do pełnych dostojności, emanującego wokół spokoju światyniach buddystycznych.

Interesującego spojrzenia na kraj i jego historię dostarczyła także wizyta w przepięknym kolonialnym muzeum.Wracając w kierunku centrum miasta nie mogłem nadziwić się wielkości i mnogości nietoperzy, w niesamowitej liczbie oblegających drzewa Parku Viharamahadewi.

Udało nam się również, co poczytać wypadało za niesamowicie udany fakt, w kontekście naszych dalszych wojaży po wyspie, zakontraktować kierowcę, co pozwoli nam na obejrzenie atrakcji wyspy w znacznie większej liczbie i przy większej oszczędności czasu, niż miałoby to miejsce, korzystając z komunikacji publicznej. Dodatkowo, cena ostateczna była wyjątkowo korzystna, zdecydowanie przyjemniejsza dla naszych portfeli niż cena zaproponowana przez agencję trudniące się m.in. wynajmem kierowców dla turystów. W trakcie naszych dalszych wojaży po wyspie, nikt nie mógł się nadziwić naszym zdolnościom negocjacyjnym w tym względzie, rwąc sobie jednocześnie włosy, będąc w świadomości ewidentnego nadpłacania swojemu własnemu szoferowi. A recepta była wyjątkowo prosta, chodzić i pytać, i tak w kółko.

Zwieńczeniem udanie spędzonego w stolicy dnia była powrotna podróż do Negombo. Uznaliśmy, że tym razem pojedziemy tam pociągiem. Zdziwieniem dla kasjerki było już samo kupno biletów w najtańszej trzeciej klasie. Wkrótce okazało się dlaczego. Stosunkowo niedawno byłem świadkiem ciekawego wywodu odnośnie równości traktowania koloru skóry w odniesieniu do konkretnej rasy ludzkiej. Kwintesencją jego była konstatacja, że pokazywanie palcem przez białego na czarnego jest ble (eufemizm), a w sytuacji odwrotnej, nijak nie stanowi to naruszenia etykiety. Nasza obecność w pociągu stanowiła nie lada sensację dla tubylców, każdy nasz ruch był dokładnie monitorowany, każde przechylenie głową, niczym reakcja łańcuchowa, pociągało za sobą tożsamą reakcję miejscowych. Wszystko to odbywało się jednak w niesamowicie przyjaznej, pełnej uśmiechów i serdeczności, atmosferze. I bynajmniej jeden fakt, dał mi sporo do myślenia, jakim cudem, mimo przepełnienia wagonu, miejscowi jedynymi wolnymi miejscami pozostawili dwa będące w sąsiedztwie naszych ? Czyżby etykieta pokolonialna ?

  • świątynia Gangaramaja
  • słoń w świątyni Gangaramaja
  • kopia "Wielkiej Stupy" w świątyni Gangaramaja
  • posążki buddów w świątyni Gangaramaja
  • świątynia Seema Malaka
  • Ratusz w Colombo
  • posąg Buddy w Parku Viharamahadewi
  • kolonialny budynek Muzeum Narodowego
  • kolonialny budynek Muzeum Narodowego (2)
  • jeden z meczetów
  • wizyta w świątyni hinduistycznej
  • wizyta w świątyni hinduistycznej (2)
  • ulica okołodworcowa w Colombo
  • dworzec kolejowy w Colombo

 

Wczesnym rankiem podjechał po nas umówiony kierowca. Manju, bo takie jest jego imię, wywarł na mnie pozytywne wrażenie, wydaje się sympatycznym i niesamowicie radosnym człowiekiem. Tylko utwierdza mnie w moim odczuciu na temat miejscowych ludzi. Chyba nigdzie na świecie nie spotkałem tak pogodnych, uśmiechniętych ludzi. Jakby nic sobie nie robili z problemów życia na wyspie, z faktu manka w portfelu, rdzą prześwitującego dna garnka. Wyczuwam u nich taką nieskrywaną, jednocześnie niezafałszowaną, pogodę ducha. Bardzo mi lankijczycy przypadli do gustu.

Kierujemy się ku północy, ku atrakcjom tzw. Trójkąta Kulturowego, miastom – stolicom dawnych cywilizacji lankijskich. Po drodze chciałbym się zatrzymać w Yapahuwie. Najmniej znanej ze starożytnych stolic lankijskich, miejscu niesłusznie zapomnianym, pomijanym nie tylko przez wycieczki turystyczne, ale i omijającym myśli globtroterów, kolekcjonujących miejsca zbyt ludzką stopą niezdeptane. Yapahuwa jest na tyle zapomniana, że nawet nasz kierowca, o miejscu tym nie słyszał, a co za tym idzie, nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Pozostaje mi pokierować go. Chyba mu to troszkę nie w smak, któż to widział, turysta z kraju, o którego istnieniu zapewne nie mają tutaj pojęcia, pilotuje kierowcę, osobę przynajmniej w jego zapewnieniach wszechwiedzącą na cejlońskiej ziemi.

W końcu, wyboistymi drogami, docieramy do miejsca przeznaczenia. Pośród dżungli, bez składu i ładu, wyrasta ogromny głaz. Z jego szczytu, 100 m ponad poziomem dżungli, władcy lankijscy sprawowali władzę w okresie najzdów tamilskich. Samo wejście na górę, po stromych schodach, podobnych do tych wznoszonych przez Majów w Ameryce Środkowej, powoduje przyspieszenie tętna. 

Okazuje się, że największą atrakcją Yapahuwy, a przynajmniej dla grupki miejscowych, jesteśmy my. Seanse zdjęciowe z nami na pierwszym planie, zdają się nie mieć końca. Mimo, że sytuacja była całkiem sympatyczna, wszak próżna natura doczekała się kilku minut chwały, mnie jednak ciągnęło ku szczytowi wzniesienia.Widok z góry jest fascynujący, gdzie nie spojrzeć, rozciąga się bezkresna dżungla, z towarzyszącymi jej niezmiennie duchotą, wilgotnością. Dla miejscowego pewnie takie widoki nie stanowią przesłanki do wprawienia oczu w stan osłupienia. Co innego dla mnie, nieobytego z równikowym środowiskiem, w dodatku przetransportowanego w krótkim czasie z europejskiej zimy. Wracając z góry, odwiedzamy jeszcze przycupniętą w jej cieniu jaskiniową świątynię z freskami i pomnikami Buddy. Takie widoki staną się dla nas powszedne na dalszych etapach cejlońskich wojaży.

  • skalna twierdza w Yapahuwie
  • Cave Temple w Yapahuwie
  • jeden z posągów Buddy w Yapahuwie
  • schody w Yapahuwie
  • schody w Yapahuwie (2)
  • schody ku skalnej fortecy
  • widok na dżungle w Yapahuwie
  • w otoczeniu lankijczyków
  • mała dagoba na szczycie górskiej fortecy w Yapahuwie
  • widok ze szczytu (1)
  • widok ze szczytu (2)
  • widok ze szczytu (3)
 

Nim dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, miejsca kultu buddystycznego w Anuradhapurze, postanowiliśmy zaspokoić coraz wyraźniej o sobie przypominający głód. Manju obiecał nam zatrzymać się w jakimś ciekawym przydrożnym zajeździe. Jak się okazało słowa dotrzymał, a było ciekawie I bogato w wrażenia głównie estetyczne, że ho...ho... Generalnie wyznaję zasadę, że jednym z najlepszych doznań w trakcie wypraw w egzotykę jest zaspoajanie pobudek smakowych organizmu, zwłaszcza poprzez potrawy lokalsów (jak mówią w slangu backpackerskim). Staram się więc wystrzegać straw turystycznych, wszelkiego rodzaju badziwia mcdonaldsowego itp. Wizyta w barze, nawet nie bardzo wiadomo gdzie, mój pęd ku tego rodzaju atrakcjom dla podniebienia skutecznie przyhamowała. Samo nasze wejście do lokalu było nie lada atrakcją, w sumie wyglądało jakbyśmy byli tutaj pierwszymi białasami od niepamiętnych czasów. Manju zamówił dla nas, zgodnie z moimi sugestiami, strawę typowo lankijską, padło na string hoppery. Bodźce estetyczne, sposób podania potrawy, przestrzeganie ogólnie pojętych norm higienicznych sprawiło, że ta przekąska zapadła mi na trwałe w pamięci. Potrawę podano na talerzach zafoliowanych. Okazało się, że dzięki takiemu zabiegowi, nie trzeba ich później myś, wystarczy nałożyć nową folię. Nie podano nam też, co się zresztą okazuje standartem, widelca ni łyżki. Na naszą wyraźną prośbę podano je w końcu, odkurzając niezbyt starannie zaległe ślady pajęczyn. Wodę podano w szklankach, dla których najlepszym zabiegiem byłoby ich foliowanie podobnie jak talerzy. Sama strawa smakowała jednak wyśmienicie. Nie bardzo w smak mi były jednak mnogie oczy miejscowych śledzących każdy nasz gest, łyk czy gryz.

Po takich doznaniach smakowych, ruszyliśmy w kierunku pierwszej lankijskiej atrakcji z listy UNESCO, słynnemu kompleksowi świątyń w Anuradhapurze. Cieszę, się, że Manju bezwzględnie wybił mi z głowy pomysł zwiedzania kompleksu piechotą. Jest on tak rozległy i rozrzucony, że zajęłoby to znacznie dłużej niż te kilka popołudniowych godzin.

Anuradhapura była największym monastycznym miastem okresu starożytności. Twierdzi się,że w okresie swojej świetności miasto mogło liczyć nawet 2 miliony obywateli, z czego kilkadziesiąt tysięcy mnichów. Pozostawała miastem królewskim ( na tronie zasiadało tu 113 królów) przez całe 14 wieków. Miasto słynęło i słynie do dziś głównie z reliktów i architektonicznych symbolów religii buddystycznej – potężnych dagób. W okresie starożytnym były to największe po piramidach egipskich monumenty świata. Potężna dagoba Dżetawanarama, mierzyła niegdyś ok 120 m.(dziś tylko 70 m), a na jej budowę zużyto ponoć 90 mln cegieł. Mnie szczególnioe przypadała do gustu mniejsza, otoczona słoniowym murem, biała dagoba Ruwanawalisaja. Jej białe ściany niesamowicie kontrastują z soczyście zieloną szatą roślinną Cejlonu. Wrażenia nie osłabiło nawet moje niezgrabne wdepnięcie w małpie pozostałości, jest ich tu jak psów w socjalistycznej Polsce, które wywołało salwy przyjaznego śmiechu wśród miejscowych.

Niezwykłym kultem czczone jest tutaj, dla mnie nad wyraz zwykłe, święte drzewo Bo. Stanowi ono ponoć szczep wigowca, pod którym Budda doznał oświecenia. Spośród całej masy atrakcji Anuradhapury, moją uwagę przykuła jeszcze skalną świątynia Isumunirija z III w p.n.e.

Ogólnie wizyta w Anurradhapurze, mimo że niezwykle męcząca i obfitująca w niefunkcjonujące dotychczas w świadomości symbole buddystyczne, niezwykle mnie zaciekawiła i sprawiła, że coraz chętniej zacząłem przyswajać i wypytywać miejscowych o tematykę buddystyczną.

Wieczór spędziliśmy przygladając się z hotelowego tarasu majączącym za jeziorem zabytkom Mihintale. Nasza percepcja została dodatkowo wyostrzona poprzez degustację miejscowego arraku.

  • lankijska potrawa string hopper
  • biała dagoba Ruwanawalisaja
  • biała dagoba Ruwanawalisaja (2)
  • dagoba Ruwanawalisaja z bliska
  • słoniowy mur wokół dagoby Ruwanawalisaja
  • dagoba Ruwanawalisaja
  • dagoba Ruwanawalisaja (2)
  • buddyjskie modły przy dagobie Ruwanawalisaja
  • święte drzewo Bo
  • langury białobrode
  • dagoba Thuparama
  • staw Ratnaprasada
  • pozostałości pałacu króla Mahasena
  • inny z zabytków Anuradhapury
  • Bliżniacze Baseny
  • Dagoba Dżetawanarama
  • pod dagobą
  • Dagoba Abhayagiri
  • skalna świątynia Isumunirija z III w p.n.e
  • leżący Budda z Isumuniriji
  • słynni kochankowie z Isumuniriji
  • na skałach skalnej świątyni Isumunirija
 

Od rana popadywuje, jednocześnie czuć niesamowitą wilgotność w powietrzu. Jesteśmy pod wpływem monsunu północno – wschodniego. Im bliżej tych kierunków, tym znaczniej można odczuć jego działanie. Co innego południowe i zachodnie wybrzeże, tam lato bucha pełną parą.

Na dzisiaj zaplanowaliśmy dwie atrakcje. Znacznie zresztą oddalone od siebie. Dobrze, że na nasz pierwszy etap, wojaży po atrakcjach kulturalnych i architektonicznych wyspy, znaleźliśmy kierowcę. Inaczej pewnie nie zobaczylibyśmy połowy z tych cudów.

Rankiem jedziemy ku sąsiadującemu z Anuradhapurą Mihintale. Uparłem się na to miejsce, oglądając cudowne zdjęcia internetowe. Miasto owo uważa się za miejsce narodzin buddyzmu na cejlońskiej ziemi. Legenda twierdzi, że właśnie w tym miejscu indyjski misjonarz Mahinda w 247 r. p.n.e. nawrócił na buddyzm króla Dewampiję Tissę. Wkrótce uczyniono w tym miejscu najpierw wyjątkowo ascetyczne, a później i pełne rozmachu i monumentalizmu centrum monastyczne. Wspaniałe górskie otoczenie Mihintale, skalne platformy, wciskające się w szalejącą zieleń świątynie, tarasowe schody wiodące na szczyt, wszystko to sprawia, że Mihintale to niesamowicie urokliwe miejsce. Wzięliśmy ze sobą przewodnika, który niezwykle ciekawie przedstawił historię tego miejsca. Pozwoliło nam to dogłębniej zagłębić się w tajniki lankijskiej historii i samego buddyzmu. Z ręką na sercu muszę przyznać, że był to, mimo nieprzychylności aury, niezwykły poranek.

  • jeden z trzech ciągów schodów
  • widok na wzgórze w Mihintale
  • głaz otaczający Łoże Mahindy
  • Łoże Mahindy
  • widok z głazów na dagobę Mahasaya
  • widok z głazów na pomnik Buddy
  • dagoba Mahasaya
  • dagoba Ambasthale
  • pomnik króla Dewampiji Tissy
  • dwie najważniejsze dagoby w Mihintale
  • świątynia Kantaka Centija
  • widok na dagobę Mahasaya z jaskini Mahindy
  • inny z ciągów schodów w Mihintale
  • bydło drogowe :)

 

Po południu docieramy do kolejnego miejsca typu “must see” na Cejlonie. Docieramy do kolejnej wielkiej stolicy lankijskiej, kolejnej o niesamowitym bogactwie architektonicznym, jednocześnie kolejnej tragicznie upadłej. Okres świetności miasta przypadał na wczesne średniowiecze. Dopiero 500 lat po jego upadku wyrwano dźungli z otchłani zapomnienia pozostałości wielkiej lankijskiej stolicy. Podobnie jak i w Anurradhapurze, cały kompleks budynków o charakterze sakralno – świeckim, choć tutaj w odróżnieniu do Anurradhapury przewaga tych pierwszych, rozrzucony jest na znacznym obszarze, częstokroć starannie przez dźunglę ukrytym. W Pollonaruwie szczególny nacisk kładziono na detale. Charakterystyczne dla tego miejsca są słynne kamienie księżycowe, stanowiące nie tylko arcydzieło o charakterze architektonicznym, ale przede wszystkim element symboliki buddyjskiej. Te “ duchowe wycieraczki” znajdujące się przed wejściem do miejsca kultu, choć także i budynków świeckich, mają za zadanie oczyścić i skupić myśli wstępujących tam ludzi. Widać tutaj wpływy hinduskie w architektonice, co jest następstwem trendów jakie wywarli indyjscy najeźdźcy Ćolowie. Świadczą o tym, utrzymane w stylu mieszanki wpływów indyjsko – buddyjskich, świątynie Czworoboku, a przede wszystkim cudowna Watadage. Utrzymuje się, że to najpiękniejszy budynek na wyspie. Kolejnym elementem architektonicznym, o który wzbogacona została buddyjska szkoła syngaleska okresu Pollonaruwy, są nieobecne w Anurapurze, a przynajmniej nie w takiej ilości, pomniki Buddy.

Oprócz wspomnianych tutaj zabytków, wchodzących w skład Czworoboku, stanowiącego kompleks złożony z 12 budynków,niewątpliwie szczególne wrażenie wywrą na zwiedzających  również posągi Buddy w róznych pozach, stanowiące kompleks Vihara Gal. Stojący, siedzący, a zwłaszcza leżący 14 – metrowy Budda, wyrzeźbione w wielokolorowej skale, stanowią kolejny dowód wysokiego poziomu myśli architektonicznej okresu Pollonaruwy. Niewątpliwie warto nadrobić drogi i udać się ku południowym krańcom miasta, by podziwiać tamtejsze monumenty, a wśród nich zwłaszcza pomnik króla Parakramabahu, największego z pollonaruwskich królów.

Noc, spędzamy w cudownie położonym, nad okolicznym jeziorem, hotelu Giritale. Nocne grudniowe kąpiele w basenie, w temperaturze 30 C, sprawiają że nawet na myśl nie przychodzą wspomnienia rodzinnego kraju, gdzie zima hula w najlepsze. A do tego kolejny wieczór z arakiem... Żyć nie umierać...

  • Vejajanta Pasada
  • widok na Salę Audiencyjną
  • wejście ku Sali Audiencyjnej
  • kamienie księżycowe z Sali Audiencyjnej
  • Watadage
  • kamienie księżycowe i makary z Watadage
  • kamienie księżycowe z Watadage
  • wejście do Hatadage
  • kompleks  Czworoboku
  • Thuparajama
  • dagoba Demala Maha Seja
  • kompleks pomników buddyjskich Vihara Gal
  • kompleks pomników buddyjskich Vihara Gal (2)
  • pomnik Buddy leżącego
  • pomnik Buddy siedzącego
  • pomnik Buddy stojącego
  • Lotosowa Sadzawka
  • pomnik Parakramabahu
  • widok na "Morze Parakramy"
  • widok na "Morze Parakramy"
 

Przemierzając ranem niedaleki dystans odzielający Pollonaruwę od Sigiriyi doświadczamy niecodziennego, jak na standarty europejskie, zdarzenia. Na Sri Lance zdarzenie takie sensacji wzbudzać nie musi, ponoć takie rzeczy zdarzają się tu dosyć często. Otóż jadąc jakąś podrzędną drogą, przynajmniej ilość dziur nakazywałaby tak ją zaklasyfikować, natrafiamy wpierw na porzuconego przy drodze tuk-tuka, w dalszej odległości jego właściciela gwałtownie gestykulujacego, a wreszcie na sprawcę całego zamieszania – olbrzymiego jak na azjatyckie wymiary słonia. To mój pierwszy w życiu słoń widziany na wolności, choć nie przypuszczałbym, że trafię na niego w takich okolicznościach. Słoń wydaje się niezwykle wzburzony, jakaś niespotykana złość w nim buzuje. Tymczasem Manju, nasz kierowca, próbując zapewne pokazać białasom swą odwagę, wyprzedza samochód stojący w odpowiedniej od zwierzęcia odległości i podjeżdza do słonia. Nasza bliskość jeszcze bardziej potęguje w nim stan agresji. Zaczyna wyrywać okoliczne gałęzie i krzaki. Stan napięcia trwa, wątpię czy zdążylibyśmy mu uciec na wstecznym, gdyby miast krzaków wolał rzucić sobie ot choćby naszym samochodem. Ostatecznie słoń uchodzi w pobliskie krzaki. Całe zdarzenie wstrzymało ruch na około 20 minut. Sytuacja zbyt bezpieczną nie wydawała się, dla nas stanowiła jednak ciekawe przeżycie.

W końcu, bez zbędnych już przygód, docieramy do Sigiriyi. Miejscowość, jak najbardziej mogąca być przedmiotem opowiadań o końcu świata, leży pośrodku dżungli. Gwałtownie wrasta ona w każdą połać wolnej powierzchni. Jedyną stawiającą jej czoła przestrzenią jest droga, wokół niej nic nie widać praktycznie w żadnym kierunku. W dodatku niesamowita wilgoć, dająca się wyczuć nawet przez samochodową szybę. To samo w hotelu, nota bene zupełnie przyzwoitym. To królewstwo wilgoci, zatęchłej, obłapiającej i niepozwalającej wyzwolić się zmysłom powonienia z jej uścisków. Nie potrafimy tu za długo wysiedzieć, więc niezwłocznie opuszczamy hotel i wiejskimi dróżkami, zmierzamy wprost ku największej atrakcji okolicy, a jak znaczna większość podróżników twierdzi, także i całej Sri Lanki – słynnej lwiej skale z Sigiriyi. Mimo, że pogoda nie rozpieszcza, ukazując skarb okolicy poprzez mgielną przysłonkę, na twarzach rysuje się nam niekłamany wyraz zachwytu dla tego miejsca. Skalna forteca w Sigiriyi przypomina trochę widzianą wcześniej skalną fortecę z Yapahuwy, tyle tylko, że w znacznie większej skali. Olbrzymi, 200 metrowy skalny ostaniec był niegdyś, uformowaną na kształt lwa, fortecą nie do zdobycia. Wizjonerska koncepcja króla Kassapy, z dobudowanymi do skały pyskiem i łapami lwa, otoczona wiecznie zielonymi ogrodami i tryskającymi fontannami, nawet obecnie mimo śladów czasu, zostawionymi tutaj przez wszędobylską dżunglę oraz naturalne procesy erozyjne, budzi zachwyt. Król Kassapa, bojąc się odwetu ze strony wypędzonego brata, wzniósł ów przybytek, błyskotliwie łącząc estetyczne (pałacowe) i strategiczne funkcje tego miejsca.

Samo wejście na szczyt, mimo jego względnie niskiej wysokości, może przyprawić o zawroty głowy. Raz, że odbywa się po wąskich drabinkach, dwa w niesamowicie parnej i wilgotnej aurze. Chociaż będące niegdyś na szczycie wytworne, pełne splendoru pałace, odnajdą wyłacznie Ci, obdarzeni znacznymi pokładami wizjonerskimi lub do granic rozbudowaną fantazją, niemniej warto zadać sobie trudu i zaznaczyć tu swoją bytność, chociażby dla niezwykłych widoków na okolicę. Koniecznie trzeba także przyjrzeć się słynnym “pannom z obłoków”, malowidłom skalnym, które zachowały się do dnia dzisiejszego ( przez XV wieków).  Cały kompleks zabytkowy w Sigiryi został oczywiście wpisany na listę UNESCO.

  • Wzburzony słoń na drodze
  • Wzburzony słoń na drodze (2)
  • posąg Buddy w Sigiryi
  • pole ryżowe w Sigiryi
  • makieta lwiej skały
  • lwia skała w Sigiriji
  • ogrody Sigiriji
  • schody w ogrodzie skalnym
  • Jaskinia  Kobry
  • panny z obłoków
  • panny z Sigiriji
  • wejście do lwiej fortecy
  • skalna forteca z bliska
  • lwie łapy
  • drabinki wiodące na szczyt
  • widok na ogrody ze szczytu skały
  • Sigiriya Wewa
  • pozostałości pałacu na szczycie lwiej skały
  • tron ze szczytu lwiej skały
  • droga nad przepaścią
  • kolory skały
  • powrót z lwiej skały
  • wzburzona rzeczka w Sigiriji
  • "ryneczek" w Sigiryi
 

Dzisiejszy dzień zapowiada się niesamowicie zajmująco i bogato w atrakcje kulturowe. Nadmienić wystarczy choćby odwiedziny w dwóch, kolejnych już na naszej drodze, miejscach figurujących na liście światowego dziedzictwa ludzkości UNESCO – słynnych jaskiniach świątynnych w Dambulli oraz Kandy - duchowej stolicy wyspy.

Kierując się ku Dambulli, robimy sobie krótką przerwę na wizytę w punkcie produkcji i sprzedaży batiku. To ręczna technika barwienia tkaniny przy użyciu woskowych kąpieli, w dodatku cały proces czyniony jest kobiecymi rękami. Proces produkcji tkanin jest niezwykle ciekawy, a sam efekt prac niewieścich niezwykle piękny. Efekt ów podziwiamy w sklepie. Mnie szczególnie do gustu przypadły odziane w batikowe sarongi sprzedawczynie. Drobne lankijki, opatulone w narodowe stroje, emanujące niewinnością, barwnymi kolorami, prezentują się nad wyraz urodziwie. Widzę, że i Marcin chciałby tu trochę dłużej zostać.

 

Wkrótce osiągamy Dambullę. Nie sposób nie zauważyć olbrzymiej postaci Buddy, górującej nad okolicą. Wzniesiony w 2001 roku, 30 metrowy Złoty Budda (Golden Budda), wygodnie zasiadający na świątyni Golden Temple, jest jedną z największych figur Oświeconego na świecie, ale nie on jest główną atrakcją, ktora przyciąga tu tłumy wizytatorów. Jego złocona, kiczowata forma nijak się bowiem ma do kompleksu świątyń jaskiniowych, objętych patronatem UNESCO. To największy i najlepiej zachowany zespół świątyń jaskiniowych na wyspie. Po utracie tronu na rzecz najeźdźców tamilskich (I w. p. n. e.), król Walagambahu I ukrywał się w tutejszych jaskiniach. Odzyskawszy tron, w akcie wdzięczności, postanowił wznieść w oparciu o owe jaskinie świątynię poświęconą Buddzie. W kolejnych wiekach, wzniesiono kolejne świątynie. Obecnie kompleks, usytuowany na 160 metrowej skale zajmuje pięć, spośród ponoć osiemdziesięciu okolicznych, jaskiń. Wnętrza poszczególnych grot “zamieszkują” różnorakie postacie Buddy (kogóż by innego) – a to 14 metrowy śpiący Budda, a to 9 metrowy spoczywający Budda, aż do wielu innych postaci Oświeconego. Wszystkich figurek Buddy jest podobno około 150 - ciu. Szczególną jednak atrakcją jaskiń, odróżniającą je od innych na wyspie, są cudowne malowidła sufitowe i naścienne. Wyglądają jakby kolorowe dywany rozwieszone na wszystkich możliwych płaszczyznach jaskiń. Ich barwa, cudowne wzornictwo, mnogość scenek, ukazujących głównie aspekty związane z buddyzmem, sprawiają, że człowiek wręcz traci wiarę, że ich twórcami mogli być ludzie. Zapewne na stan taki wpływa również tajemna atmosfera miejsca, woń kadzideł wypełniających wnętrza jaskiń, rozrzucone wszędzie kwiaty lotosu, szepty chłonących atmosferę miejsca. Wszystko to sprawia, że ogarnięty filozoficznymi rozmyślaniami umysł, czuje się niezwykle swojsko w tym miejscu, sprawiając że pobyt w miejscu przedłuża się ponad czas, wydawałoby się niezbędny do wizytacji tego miejsca. Chyba właśnie w takich miejscach, wizyta w tym miejscu zrodziła we mnie takie przekonanie, mnisi najpełniej oddać się mogli duchowym zmaganiom wiodącym wprost do nirwany. Mnie osobiście, odwiedziny tego miejsca zapadły głęboko w pamięci, wzbogacając dodatkowo dotychczasowy stan wiedzy o buddyźmie o nowe przemyślenia i wyobrażenia.

 

  • sklep z batikiem
  • batikowe tkaniny
  • Golden Temple w Dambulli
  • mnisia armia wokół Golden Temple
  • schody wiodące do kompleksu świątyń jaskiniowych w Dambulli
  • wejście do kompleksu świątyń jaskiniowych w Dambulli
  • oparty o skałę zespół świątyń jaskiniowych
  • wejście do jednej z jaskiń
  • widok spoza filarów
  • mnisi odwiedzający dambullskie jaskinie
  • sufitowe malowidła z Dambulli
  • statuetki Buddy
  • inne figury Buddy w jaskiniach w Dambulli
  • śpiący Budda
  • wnętrze jaskiniowe w Dambulli
  • kolejne figurki Buddy
  • mała dagoba wewnątrz jaskini w Dambulli
  • mnichowie tajscy wizytujący dambullskie jaskinie
 

Na wizytę w mało podróżnikom mówiącej miejscowości Nalanda Gedige uparłem się. I to nie tylko dlatego, że ponoć tutaj znajduje się geograficzny środek wyspy. Chodziło głównie o to, by zobaczyć miejscową ceglaną kaplicę. Stanowi ona swoisty unikat, całkowicie różniąc się architektonicznie w stosunku do innych tego typu budowli na wyspie. Ceglana budowla z VIII w., wzniesiona w stylu architektury Pallawy, stylowo przypomina budownictwo sakralne hinduskie, mimo że stanowi miejsce kultu buddystycznego. Równie pięknie, choć na swój sposób i tajemniczo, prezentuje się długa akacjowa droga wiodąca wprost ku budowli. Jako, że miejscowość znajduje się bezpośrednio na drodze wiodącej z Dambulli do Kandy, warto poświęcić trochę czasu na wizytę w tym miejscu.

  • świątynia Nalanda Gedige z oddali
  • hinduistyczne zdobienia świątyni Nalanda Gedige
  • wejście do świątyni Nalanda Gedige
  • kompleks świątynny Nalanda Gedige
 

Kilka kilometrów za Nalandą, w Matale, przy drodze wiodącej wprost do Kandy, znajduje się kilka ogrodów korzennych (Spice Gardens). Za sugestią Manju, postanowiliśmy się w jednych z nich zatrzymać. Mimo, że ewidentnie wyczuć można było konsumpcyjne nastawienie właścicieli, warto było odwiedzić to miejsce. Przewodnik dobitnie obnażył mój stan wiedzy o przyprawach świata, różnych roślinach oraz ich zastosowaniu w branży spożywczej i medycynie. Nigdy przedtem moje zmysły, zwłaszcza powonienia, nie były wystawione na taki egzamin i nigdy też nie były zaproszone na taką smakową ucztę. W trakcie spaceru po ogrodzie mój nos absorbował, próbując zachować ów zapach w pamięci na dłużej, tak miłe zapachy jak cynamon, czarny pieprz (cholernie ostry), gałka muszkatołowa, kardamon, kawa, wanillia i wiele innych. Podano mi herbatę słodzoną wanilią bananową, jej smak do dziś budzi zmysłowe wspomnienia. Na koniec doświadczyłem ayuwerdycznego masażu z zastosowaniem różnych przypraw. I tylko widok na ceny wszystkich przedstawianych tu produktów nieznacznie zmienił mój punkt zapatrywania na to miejsce.

 

  • jackfruit - owoc drzewa bochenkowego
  • przewodnicy w Spice Garden w Matale
  • rośliny ze Spice Garden w Matale
 

Po południu docieramy do Kandy. Nisko zwieszające chmury nie zwiastują pogody sprzyjającej spacerom po mieście. Mimo wszystko decydujemy się opuścić hotel celem powłóczenia się po mieście. A ponoć jest tutaj co zobaczyć i czego doświadczyć. Miasto było ostatnią królewską stolicą Sri Lanki. Wysokogórskie położenie miasta, otoczonego dziką, tropikalną dżunglą pozwoliło mu być ostatnim bastionem oporu tubylców przed imperialistycznymi zapędami kolonialistów. Poddało się Brytyjczykom dopiero w 1815 roku. Do dzisiaj zachowalo status miasta skrajnie odmiennego i nieporównywalnie piekniejszego niż obecna stolica wyspy. Nie dziwi więc, że turyści często kierują swe pierwsze kroki właśnie ku dawnej stolicy kraju, w dalszym ciągu szczycącej się tytułem duchowej stolicy wyspy. Kandy to przede wszystkim kulturowa, ale również i religijna stolica wyspy. Tutaj właśnie znajduje się najważniejsza buddystyczna świątynia, to w niej przechowywany jest najdroższa buddystom relikwia Buddy. Miasto znane jest również z rozsławionych, również poza granicami “ łzy Indii”, tańców kandyjskich.

Wszystkie te atrakcje już na nas czekały, zapraszały do wyrażenia jęków zachwytu w trakcie podziwiania ich cudownego oblicza. I mimo, że pogoda, nie wiedzieć czemu, starała się nam obrzydzić nasze plany, to jednak, w strugach deszczu, wyruszyliśmy na miasto. W jednej z knajp mieliśmy wreszcie okazję zasmakować innego ze znanych rarytasów cejlońskiej kuchni – tzw. hopperów. Przypominającą nasze naleśniki strawę, przygotowuje się z ciasta zmieszanego z mleczkiem kokosowym i olejem palmowym, które po sfermentowaniu kucharz przyrządza w bardzo ciekawy dla oka sposób. Mój hopper wzbogacony o jajko, tzw. egg hopper, smakował wyśmienicie. Nie może więc dziwić, że zażyczylem sobie kilkukrotnej repety.

Wieczorem miałem w planach uczestniczyć w dwóch zdarzeniach – podziwiać słynnych tancerzy kandyjskich, a następnie skierować się ku największej atrakcji miasta – Świątyni Zęba (Dalada Maligawa). Niestety sam, Marcin podupadł na zdrowiu, zielonkowatość jego twarzy zdradzała symptomy choroby. Chyba nie służyła mu deszczowa aura miasta.

Sala, w której przedstawia się widzom, głównie turystom, słynne tańce kandyjskie, powoli wypełniała się. Miałem szczęście przyjść stosunkowo wcześniej, stąd danym mi było zająć miejsce w jednej z pierwszych ławek. Historia tańców kandyjskich sięga XVI w, natomiast wiek XIX przyniósł ich wielki rozkwit, głównie dzięki mecenatowi dworu królewskiego w Kandy. Wiodący prym odgrywają tu bębny (gete - bere, daule). Odgłosom bębnów towarzyszy niezwykle ekspresyjna forma ruchu uroczych tancerek oraz pokaz salt i innych wygibasów tancerzy. Piękno kostiumów, samych tancerek przenosi widzów w fascynujący świat prastarych, religijnych tradycji syngaleskich. Przyznam szczerze, że bardzo przypadły mi do gustu inscenizacje zalotów pawich, tańce głoszące wielkość Buddy, również pokaz chodzenia po ogniu.

Póznym wieczorem, na czas wieczornego puja, odwiedzam najsłynniejszą świątynię buddystyczną - Dalada Maligawa. Położona nad jeziorem Kandy, przechowuje w swych wnętrzach najświętszą relikwię buddyzmu – Ząb Buddy. Ów religijny symbol służy także doktrynom władzy świeckiej, zgodnie z tradycją – kto posiada ów relikt, ten ma też prawo panowania nad wyspą. Nie dziwi więc mnogość wojska strzegąca świątyni, zwłaszcza mając w pamięci incydent z 1998 roku, gdy Tygrysy Tamilskie podłożyły pod świątynię bombę. Relikt buddy przechowywany jest w pomieszczeniu wewnątrz. Ujrzeć go można jedynie w trakcie odbywającej się trzykrotnie w ciągu doby ceremonii puja. Dosyć dziwnie czułem się w trakcie tejże uroczystości, patrząc na wręcz ekstazycznie reagujących wyznawców buddyzmu z całego świata. A sama dwusekundowa czynność patrzenia na relikt, była dla mnie – nie wiedzącego w którym kierunku patrzeć, dosyć żałosna. Nie dość, że oczy nie wiedziały, w jakim kierunku powędrować, to jeszcze napierające tłumy, głodne widoku relikwi, wręcz odganiały mnie – innowiercę od tego miejsca. Pozostało mi pospacerować po terenie świątyni i podglądać ludzi, niesionych skrzydłami euforii, wynikającej z ujrzenia świętego zęba.

Wieczorny spacer ulicami uśpionego miasta, połączony z wymijaniem śpiących na chodnikach ludzi i palących się na poboczach ulic ognisk, stanowi jakże inny obraz, gwarnego wcześniej, wypełnionego mieszanką ludzi różnych kultur i religii, miasta.

 

  • widok na jezioro Kandy
  • deszczowe oblicze świątyni Dalada Maligawa
  • nocne oblicze świątyni Dalada Maligawa
  • kompleks Pałacu Królewskiego w Kandy
  • kolorowy korytarz wiodący ku sanktuarium zęba
  • sanktuarium zęba w Świątyni Zęba
  • świątynna figura Buddy
  • wnętrza świątyni Dalada Maligawa
  • tańce kandyjskie
  • tańce kandyjskie (2)
  • tańce kandyjskie (3)
  • świątynia Dalada Maligawa zza jeziora Kandy
  • świątynia Dalada Maligawa zza jeziora Kandy (2)
  • górskie obrzeża Kandy
  • cejlońskie hoppery
 

Wczesnym rankiem opuszczamy Kandy. Czuję lekki żal, tymbardziej że miasto w promieniejącym słońcu prezentuje się zupełnie odmiennie niż wczoraj. Aż by się chciało trochę powłóczyć po jego uliczkach, powęszyć po jego zakamarkach, porozmawiać z ludźmi. Uzmysławiam sobie, że bardziej porywające widoki dopiero nadchodzą. Od dzisiaj zaczynamy nowy etap naszej cejlońskiej wędrówki. Tropienie śladów lankijskich starożytnych cywilizacji już za nami. Umysł obciążony masą nowych faktów wręcz prosi o wytchnienie, pozwalając do głosu dojść ciału otwartemu na wszelkiego rodzaju aktywność ruchową. Zarysowująca się na widnokręgu Kraina Wzgórz tylko przekonuje, że atrakcji tego typu nie zabraknie. To najbardziej malowniczy region Sri Lanki. Górzysta kraina rozpościerająca się w samym sercu wyspy to zupełnie inny świat niż reszta kraju. Panująca tu wszechobecna wiosna ukazuje swą cudowną szatę w postaci bujnie zielonych gór i wzgórz, całej masy wodospadów znikających w bezkresnych dolinach oraz rzek i jezior owe wypełniających. Chyba najpiękniej miejsce to opisał niemiecki wybitny pisarz Hermann Hesse (laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1946 ) : “ Wiatr właśnie omiótł całą dolinę Nuwara Eliya i ujrzałem głęboko błękitny, niezmierzony w swoim ogromie system górski Cejlonu, piętrzące się potężne ściany, a wśród nich przepiękną pradawną i świętą piramidę Szczytu Adama. Obok w niej w oddali, w nieskończonej głębi rozciągało się płaskie, niebieskie morze, widoczne zza tysięcy gór, szerokich dolin, wąskich wąwozów, rzek i wodospadów tworzących niezliczone plany tego niezwykłego obrazu”.

Niesamowity mikroklimat Krainy Wzgórz sprawia, że to doskonałe miejsce dla plantacji zwłaszcza herbaty, ale również i cynamonowca czy nawet warzyw typowych dla Europy (pomidory, kapusta, ziemniaki, truskawki i wiele innych). To właśnie z tego miejsca pochodzą zdjęcia, jakże charakterystyczne dla Sri Lanki, kolorowo odzianych tamilskich kobiet zrywających listki herbaty na stromych, soczyście zielonych pagórkach.

Podążając wprost ku owej cudownej krainie mijamy w niedalekiej odległości szeroko osławiony Słoniowy Sierociniec w Pinnaweli (Pinnawela Elephant Orphanage). Pomimo szczytnych celów i idei, którymi kierowali się niegdyś fundatorzy ośrodka, w ostatnich czasach staję się on miejscem coraz bardziej ogarniętym komercjalistycznym pojmowaniem świata, a interes słoni jakby zostaje przesłonięty owymi materialistycznymi pobudkami. Świadomie dokonanego wyboru ominięcia go szerokim łukiem nie żałuję. Słonie jeszcze zobaczę i to w miejscu, gdzie najpiękniej mogą ukazać swe majestatyczne oblicze, mianowicie na wolności – w jednym z wielu tu parków narodowych. Szalenie się cieszę na samą myśl o tym fakcie.

Tymczasem kierujemy się ku coraz wyraźniej i majestatyczniej prezentującym się, zieloną, bujną, tropikalną szatą obrośniętym, górom środkowej Sri Lanki. Widoki zza szyby są wprost oszałamiające. Na dzisiaj właśnie zaplanowałem pierwszy adrenalinowy zastrzyk emocji na Sri Lance. Gdzieś tam w głowie ubzdurałem sobie, że musi być niesamowitym przeżyciem przyglądanie się ogromowi okolicznych gór z perspektywy rzeki, oczywiście wyłączając możliwość owej kontemplacji w miejscach, gdzie nurt rzeki wzmaga potrzebę koncentracji i stawienia czoła żywiołowi. W tych miejscach najdobitniej o swojej tężyźnie powinny przypomnieć mięśnie. Na miejsce wymarzonego raftingu wybrałem położoną niedaleko Kitulgali rzekę Kelani. I to nie tylko dlatego, że uważana jest za najlepszą dla spływów raftingowych. Również, dlatego że właśnie w tym miejscu, po części pewnie również z uwagi na zapierającą dech w piersiach scenerię, kręcono sceny do oskarowego, sławnego filmu “Most na rzece Kwai”. Wprawdzie akcja filmu dzieje się w Tajlandii, ale znaczną jego część, włącznie z kulminacyjnym wysadzeniem sławetnego mostu, umiejscowiono właśnie w tym miejscu.

Moje wyobrażenia o przygodzie zostają wnet zdławione i to w samym w zarodku, znacznie wcześniej niż mogły przybrać jakąkolwiek realną postać. Marcin w dalszym ciągu źle się czuje i pomimo moich, być może trochę i egoistycznych namów, rezygnuje ze spływu. Dla mnie nic nie stanęłoby na przeszkodzie w kontekście sposobności odbycia takiej przygody, tego jestem pewien. Wizja jej odbycia zdaje się przybierać postać niespełnionego marzenia. Agencja organizująca spływy wymaga udziału minimum dwóch osób, a ja właśnie zostałem sam. Wtem iskierka nadziei zaczyna świtać, podobny spływ w planach mają trzy Amerykanki, być może mogę dołączyć do nich. Niestety ich bezprzyczynowa odmowa pogłębia moją urazę do kraju Wuja Sama. Nie pozostaje mi nic innego jak ostatnia deska ratunku - przekonanie organizatorów spływów o zorganizowanie go wyłącznie dla mnie samego. Moja zgoda na zapłatę za udział w raftingu za dwie osoby (mimo że płynę sam) sprawia, że ponownie głowę wypełniają myśli o przygodzie. Przed startem spoglądam na rzekę, nie wygląda na zbyt uciążliwą dla spływu pontonowego. Kelani Ganga, czwarta najdłuższa rzeka w kraju (145 km długości), ma rating dwa i trzy (stopnie trudności), więc rzeczywiście jest średnio uciążliwą. Wszytko nadrabiają jednak, roztaczające się z perspektywy rzeki, widoki na góry. Dla nich samych warto spłynąć ową rzeką. Ostatecznie mój sąd weryfikuje już pierwsze bystrze rating trzy, gdzie w sposób nieplanowany, przynajmniej przeze mnie, opuszczam ponton. A wszystko za sprawą wielkiego głazu, w który z impetem uderzamy. Podobnie jak obaj przewodnicy ląduję pod wodą. Do dzisiaj zastanawiam się, czy to aby nie była zaplanowana przez nich wywrotka. Być może uznali, że przydają się dodatkowe atrakcje podczas spływu. Jeżeli tak, to istotnie był to strzał w dziesiątkę. Konieczność walki z żywiołem na tyle wzmogła zdolność racjonalnego działania, że nawet byłem wewnętrznie dumny z zachowania zimnej krwi w tak adrenalinowej sytuacji. Na pytanie chłopaków, czy nic mi się nie stało, odpowiedziałem jedynie – powtórzmy to. Ostatni, spokojny odcinek spływu pokonuję dryfując na kapoku. W głowie kłębią sę tylko myśli, czy aby jakiś krokodyl nie poleguje sobie pod moimi nogami, szykując się na darmowy, solidny obiadek. Nawet uspokajające uwagi przewodników, że predatory wyniosły się z tego odcinka rzeki jakieś dwadzieścia lat wstecz mnie nie uspokajają. Mówcie sobie co chcecie, Wasze cherlawe ciałka nie stanowiłyby zbytniej strawy dla krokodylka. Coś czuję, że pewnie wolałby zakosztować białego, dla niego egzotycznego, stukilowego mięska. Na chwilę z moich wynurzeń egzystencjalnych wyrywa mnie widok na miejsce, w którym wysadzono w powietrze słynny most z filmu “Most na rzece Kwai”. Widać fundamenty konstrukcji, pozostałe po filmowym wybuchu. W niedalekiej odległości wzniesiono nowy most służący miejscowej ludności. Za nim kończymy spływ. Wrażenia mam w sumie ambiwalentne. Rzeka spływowo zbyt uciążliwą nie była i gdyby nie mały wypadek, nie wybudziłaby adrenaliny ze stanu permanetnego odrętwienia. W sumie brakowało mi tu trochę walki z rozbuchanym żywiołem. Przyrzekam sobie, że następny spływ odbędę już na rzece rating co najmniej cztery. Z drugiej strony - stosunkowa nieuciążliwość spływu sprawiła, że mogłem poświęcić się obserwacji potęgi matki natury, która tutaj znalazła sobie chyba miejsce do najpełniejszego uzewnętrznienia swych wdzięków. Mogłem więc podziwiać dostojne w swym spokojnym nurcie oblicze rzeki Kelani, spływającej wprost ze świętej góry Adam's Peak i przepływającej następnie przez wdzierającą się wręcz do wody, gęsto porastającą okolicę tropikalną dżunglę i wyrastające spoza niej potężne góry środkowej Sri Lanki. Widok wprost nie do opisania.

Po opuszczeniu okolic Kitulgali mkniemy ku kolejnej przewidzianej na dzisiejszy dzień atrakcji – słynnemu Szczytowi Adama. Jego charakterystyczna stożkowata kopuła wyznacza nam drogę. Mijamy pierwsze pojawiające się w okolicy plantacje herbaty. Dziś nie czas na bliższe im przyjrzenie się. Majestatyczny Adam's Peak wzywa.

  • Kraina wzgórz tonąca w zieleni
  • przygotowania do raftingu
  • pierwszy rzut oka na Kelani Ganga
  • spokojny odcinek Kelani Ganga
  • widok z pontonu
  • miejsce z filmu "Most na rzece Kwai"
  • nowy most na Kelani Ganga
  • na pontonie pozostał już tylko jeden z przewodników
  • dryf na Kelani Ganga
 

Późnym popołudniem docieramy do miejscowości Dickoya. Resztę dnia spędzam na włóczeniu się po miejscowości i wypoczywaniu przed nocną eskapadą na Adam's Peak (Sri Pada ). Już od kilku dni moje myśli krążą wokół tego miejsca. Jako wielbiciel górskich wojaży, gdziekolwiek jestem nie potrafię odmówić sobie wejścia na jakąś górę. A, że zazwyczaj najwyższą, widać jakaś megalomania we mnie drzemie. Adam's Peak (2243 m n.p.m.) nie jest wprawdzie najwyższym wierzchołkiem cejlońskim, w tym względzie ustępuje Pidurutalagali (2524 m), jest jednak najbardziej rozpoznawalnym oraz najczęściej zdobywanym. Jest z nim bowiem związana niesamowita symbolika. Już sama kopulasta, stożkowata sylwetka kusi, niektórzy twierdzą, że zaczerpnięto ją jako motyw przewodni wytwórni filmowej Paramount Pictures. Tym jednak co przyciąga rzeszę turystów, ale przede wszystkim pielgrzymów, jest święty charakter szczytu. Przedstawiciele wielu religi mają własne wierzenia odnośnie szczytu. Wgłębienie przypominające ślad dużej stopy, znajdujące się na szczycie góry, buddyści poczytują jako odcisk stopy Buddy, hinduiści z kolei jako ślad Śiwy, chrześcijanie widzą w nim odcisk stopy Św. Tomasza, muzułmanie poczytują go za ślad Adama. Nie dziwi więc fakt, że przedstawiciele wszystkich tych wyznań, osoby chore, nawet niedołężne odbywają pielgrzymkę ku temu świętemu miejscu. Odbywa się ona nocą, każdy chce bowiem być obecny na szczycie przed wschodem słońca, gdy ma miejsce kolejne niewytłumaczalne zdarzenie. Przez kilka minut idealnie trójkątny zarys szczytu wydaje się unosić ponad poranną mgiełką. Naukowcy do dzis nie potrafią wyjaśnić tego fenomenu, toteż uznaje się go za kolejny ponadnaturalny walor świętej góry.

Około 2.30 w nocy budzi mnie pukanie do drzwi recepcjonisty, już czas wyruszyć na zdobycie świetej góry. Moje przygotowania przeciągają się do trzeciej, wyruszam więc znacznie później niż inni turyści hotelowi. Idzie mi się na tyle wybornie, że po niedługim czasie prześcigam ich po kolei, również i całe tłumy pielgrzymów. Droga przez dżunglaste otoczenie na tyle rozgrzewa, że polar ląduje w plecaku. Drogę przyjemnie oświetlają latarnie. Im bliżej szczytu tym jest ich jednak mniej, a co za tym idzie zaczyna być coraz ciemniej. Zaczynam żałować, że nie wziąłem latarki od Marcina. Szczególnie, gdy zaliczam kolejną wywrotkę o wystający kamień. O bliskości szczytu zaczyna mnie imformować coraz wyraźniej dobijająca się do uszu buddyjska, przeraźliwie zawodząca, modlitwa, puszczana przez megafon. Wreszcie po pewnym czasie jestem, jako pierwszy z białasów. Pierwsze uczucie, którego doświadczam to przenikliwe zimno. W dodatku jestem w tym miejscu, jak we wszystkich miejscach kultu buddystycznego, bez butów. Zęby zaczynają grać swoją własną, niezależną od myśli melodię, wielokrotnie pocierając o siebie z zimna. Na powrót zakładam polar. Szlag mnie trafia, że w tym przenikliwym zimnie, w zawodzącym z głośników buddyjskim skowycie muszę czekać jeszcze dwie godziny do wschodu słońca. Zaczynam żałować nocnego trekkingu, zazdroszczę Marcinowi, który wygodnie tuli się w poduszki hotelowe. Po zbyt długim jak dla mnie czasie, poruszenie całej grupy, wyczekującej na nie wiadomo jaki cud, zapowiada bliskość i nieuchronność jego ziszczenia. Coraz wyraźniej zarysowujące się na porannym horyzoncie promyki słoneczne zapowiadają niesamowitą ucztę dla oczu. Niestety... nie zdążyła nawet nadejść. Wschodzące słońce ukazało okołogórskie otoczenie ukryte w gęstej mlecznej mgle. No tak..., nie ma co marzyć o ujrzeniu cienia góry, ba nie ma co marzyć nawet o objęciu wzrokiem cudownych widoków, jakie roztaczają się zapewne ze szczytu. Wracając z góry, przepełniony uczuciem rozczarowania, zaczynam snuć rozważania nad sensem nocnego trekkingu na Adam's Peak. Dlaczegóż takie tłumy wędrują tam, skoro prawdopodobieństwo nie wystąpienia mgły, a tym samym ujrzenia słynnego cienia góry jest znikome. Czy to tylko kwestia wiary, być może egocentryczne pojmowanie świata, liczenie na to, że właśnie mnie się uda ?

W niedługim czasie kołatające się w głowie rozterki znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdźki. Mgła zaczyna stopniowo ustępować i spod jej mlecznej poświaty zaczyna się wyłaniać pejzaż, jaki każdemu niewątpliwie na długo, o ile nie na zawsze, musi wryć się w pamięć. Gdzie nie spojrzeć, zielono, całe morze zieleni. Szmaragdy, seledyny, malachity i cały szereg innych odmian zieleni tworzy niesamowity spektakl zieloności. O tym,że zieleń jest barwą niesamowicie przyjazną dla ludzkiego oka, nie trzeba przypominać. Nie może więc dziwić, że uraczony tym cudownym przedstawieniem, diametralnie zmieniłem swoje odczucia co do sensu nocnej eskapady. Odtąd radośnie podążyłem ku podnóżom góry, niejednokrotnie odwracając się w jej kierunku, by raz kolejny uchwycić w pamięci charakterystyczny trójkątny zarys szczytu w otoczeniu bujnej lankijskiej przyrody. Śniadanie tego dnia smakowało nad wyraz cudownie.

  • herbaciane tarasy w okolicach Adam's Peak (1)
  • herbaciane tarasy w okolicach Adam's Peak (2)
  • herbaciane tarasy w okolicach Adam's Peak (3)
  • główna ulica w Dickoyi
  • ryneczek w Dickoyi
  • wymarsz na Świętą Górę
  • pomnik Buddy po drodze na Adam's Peak
  • w oczekiwaniu na cień Świętej Góry
  • zamglone widoki z Adam's Peak
  • schody wiodące ze szczytu
  • mgła zaczyna ustępować
  • mgła zaczyna ustępować (2)
  • mgła zaczyna ustępować (3)
  • zwycięstwo zieloności
  • Adam's Peak w pełnej krasie
  • Adam's Peak w pełnej krasie (2)
  • Adam's Peak w zielonym otoczeniu
  • Adam's Peak z okna hotelowego
  • ostatni rzut oka na Świętą Górę

 

Koło dziesiątej opuszczamy Dickoyę. Kierujemy się ku najbardziej znanej miejscowości Krainy Wzgórz – Nuwara Eliya'i. To około 50 kilometrów. Tyle, że 50 km lankijskich to zupełnie inny wymiar, zwłaszcza czasu, niż ta sama odległość w rozumieniu europejskim. Tutaj taki dystans pokonuje się nieporównywalnie, kilkukrotnie dłużej niż u nas. Nigdy nie wiadomo, co na drodze nas zaskoczy, czy to słoń gramolący się z pobliskich krzaków, czy też stado krów drogą hasających, czy sfora bezpańskich psów, wreszcie może to być do granic rozsądku wyładowana multiletnia ciężarówa, szalony kierowca autobusu, poniesiony ułańską fantazją tuk-tukowiec – wszystko to sprawia, że podróż lankijskimi drogami czasowo przerasta nasze europejskie wyobrażenia. A tu w Krainie Wzgórz dochodzi jeszcze jeden czynnik wymagających weryfikowania jakichkolwiek planów odnośnie trwania podróży. Wąskie, strome drogi bywają częstokroć ukształtowane w serpentyny uniemożliwiające wypatrzenie samochodu nadjeżdzającego z naprzeciwka. Kierowcy pozostaje tylko i wyłącznie informowanie klaksonem o swoim zbliżaniu się do takiego zakrętu i nadsłuchiwanie, czy też podobny dźwięk nie nadchodzi z drugiej strony. Generalnie podróże lankijskimi drogami należą do niezwykle męćzących i czasochłonnych. Ale nie w Krainie Wzgórz. Tutaj wręcz się prosi o to, by podróż trwała jak najdłużej. Wszystko to dzięki niesamowitym widokom roztaczającym się dookoła. Gdzie nie spojrzeć zieleń, morze zieleni, bezmiar niesamowicie soczystej zieleni. Zarastająca, obłapiająca, wrastająca się w każdą wolną przestrzeń. Cudownie wyglądają owe zielone góry, zielone lasy porastające wzgórza. Cudownie wyglądają strumienie rzeczek, potoków, majestatyczne wodospady spadające w bezmiar owej zieleni, przecinające ją , próbujące zrobić wyrwę w morzu zieleni, starające się zaznaczyć swą obecność tutaj, próbujące skłonić widza do wyrażenia zachwytu i nad ich pięknem. Ale cóż to tak majczy w oddali, na zielonym morzu jakby wysepki, całe atole kolorowych punkcików, coraz więcej ich. To harujące pośród zieloniutkich plantacji herbaty, kolorowo odziane Tamilki. Zbierają tu herbatę pracując w pocie czoła na wielkorządców herbacianych. Niesamowicie wyglądają ich strudzone, ale przy tym zagadkowe twarze. Widać w nich trud pracy, ciężką dolę, biedę, ale jednocześnie chęć walki, radość życia, nadzieję. Przykro aż robi się na samą myśl, że rząd w Colombo w taki sposób je traktuje i przyzwala na takie ich traktowanie, problemy ucisku ludności tamillskiej najczęściej przemilczając. Wielkorządcy zarabiają przysłowiowe fortuny na interesie herbacianym, płacąc Tamilkom jeszcze bardziej przysłowiowe grosze. Kobiety syngaleskie nawet nie chwycą się takiej pracy, uważając że uwłacza ich godności. Tymczasem Tamilkom podejmującym się jej płaci się wręcz poniżej standartów, azjatyckich standartów. Wyrażając głośno swą opinię w tej kwestii starłem się zresztą z Manju, Syngalezem z krwi i kości, uważającym rację syngaleską jako jedyną słuszną w tym sporze.

Po południu docieramy do Nuwary Eliya'i. Miasto określane “ Małą Anglią” na ten przymiot jak najbardziej zasługuje. W końcu z czym innym może kojarzyć się nam deszczowa aura nas witająca. Miasto założył i umodelował na wzór brytyjski sam Samuel Baker (odkrywca źródeł Nilu). Panuje tutaj specyficzny klimat, niespotykany nigdzie indziej na wyspie. Wilgotne i chłodne powietrze oraz permanentna mżawka nie przypadają mi jednak zbyt do gustu. Dopiero późnym wieczorem, gdy niebo poczyniło antrakt w swojej deszczowej arii, wychodzimy na przechadzkę po mieście. I samo miasto, umodelowane, jak już pisałem, na modłę angielską, nie zachwyca. 

Toteż wieczorem obmyśliłem poczynić pewne modyfikacje w naszym planie podróży. Postanawiam opuścić miasto już rano i miast oddania się jego zwiedzaniu, zapewne podczas deszczowej pogody, zamierzamy uciec deszczykowi, kierując się ku południu wyspy.

  • wodospad niedaleko Dickoya'i
  • Kraina Wzgórz w pełnej krasie
  • Kraina Wzgórz w pełnej krasie (2)
  • Kraina Wzgórz w pełnej krasie (3)
  • Kraina Wzgórz w pełnej krasie (4)
  • Kraina Wzgórz w pełnej krasie (5)
  • Tamilki na plantacji herbaty
  • kolorowe Tamilki na zielonym morzu herbaty
  • siedziba wielkorządców plantacji herbaty
  • wodospad Devon Falls
  • wodospad Devon Falls (2)
  • wodospad Devon Falls (3)
  • wodospad St. Clair Falls (2)

 

Już rano opuszczamy Nuwara Eliya'ę. Mamy dwie opcje albo skierować się wprost na południe, mijając po drodze dwa cudowne wodospady - Bambarankanda (240 m – najwyższy na wyspie) oraz Diyaluma, albo pojechać trochę na wschód, by dotrzeć do, pierwotnie planowanej na następny dzień, górskiej miejscowości Ella i dopiero wówczas skierować się wprost ku południowemu wybrzeżu. Ostatecznie, również i za radą Manju, wybieramy opcję drugą. Tym bardziej, że uznaliśmy, że trasę z Nuwara Eliya'i, a właściwie niedalekiej Nanu Oya'i, pełniącej funkcję stacji kolejowej dla “Małej Anglii”, do Elli, pokonamy lankijską koleją. Jednego bowiem odmówić sobie nie potrafiłem. Wiele naczytałem się o tym, jak niezwykłym przeżyciem jest podróż koleją, pamiętającą częstokroć czasy kolonialne, pośród zielonych wzgórz herbacianych. Niespiesznie poruszający się pociąg przemierza skąpane w zieleni doliny, dostarczając pasażerom widoków na majestatyczne góry, cudowne wodospady spadające jakby wprost przed samą lokomotywą i zielone kobierce herbaty otulające wzgórza. W dodatku atmosfera, jaka zapewne towarzyszy podróży starą archaiczną lokomotywą, wydającą co stacja przenikliwy gwizd, musi sprawiać, że taka podróż jest niezwykłym przeżyciem. Niestety, czego żałuję do dziś, ostatecznie nie było nam danym pojechać koleją. Pociąg, który podjechał na stację był przepełniony maksymalnie, być może znalazłoby się miejsce na schodach, ale tym razem, trochę i sugerując się Marcinem, zabrakło mi tej fantazji, tego parcia ku przygodzie. Przecież jazda koleją, siedząc na schodach i przemierzając tak cudowne miejsca, musi być niezwykłym przeżyciem. Po czasie moje wewnętzne wyrzuty sumienia częściowo przestały o sobie przypominać. Znów zaczął siąpić deszcz, więc wytłumaczyłem owym wyrzutom, że zapewne widoki nie byłyby tak fantastyczne podczas tak deszczowej pogody. Z Manju dojechaliśmy więc do Elli samochodem. Sielankowa wioseczka położona jest w dolinie otoczonej potężnymi górami. Tuż za jej rogatkami znajduje się piękna górska rozpadlina Ella Gap, skąd rozciąga się fantastyczna panorama na okoliczne góry. Na południe od wioski znajduje się z kolei piękny, 100 metrowy wodospad Rawana Ella. Ella i jej okolice są cudownym miejscem, pewnie zwłaszcza wówczas, gdy aura dopisuje. Nas niestety deszcz skutecznie zniechęcił do pozostania tu dłużej. Mkniemy więc bezpośrednio ku południu, by jak najprędzej uciec od deszczowej pogody okolic “Małej Anglii”

  • stacja kolejowa w Nanu Oya
  • stacja kolejowa w Nanu Oya (2)
  • lankijski pociąg
  • lankijska lokomotywa
  • wodospad Rawana Ella Falls
  • majestatyczne góry okolic Ella'i
 

Uparłem się przy tej Buduruwagali. Manju mnie przekonywał, że nie ma tam nic specjalnego i generalnie to koniec świata. Ale chciałem to miejsce zobaczyć, tym bardziej że zrezygnowaliśmy już z wizyty pod najwyższymi wodospadami Cejlonu (Bambarankanda oraz Diyaluma). Zobaczenia stanowiska archeologicznego w Buduruwagali nie mogę sobie odmówić, choćby to rzeczywiście było na końcu świata. Notabene i tego końca świata trochę żałowałem. Spotkaliśmy ponownie czeskie stewardessy, które w samych zachwytach opowiadały mi o swojej wizycie w Parku Narodowym Równiny Hortona. Charakteryzuje się on tym, że właściwie jako jedyny rezerwat przyrody na wyspie hipnotyzuje wizytujących go niesamowitą scenerią, a nie miejscową fauną i florą. Otaczająca wysoki masyw górski mgła, cudowne widoki na bezkresne jary i w mnogości tu występujące wodospady, wszystko to przyciąga swą tajemniczą aurą całą rzeszę turystów. Ponoć najpiękniejszym miejscem parku jest właśnie punkt widokowy World's End (Koniec Świata). Strome urwisko, opadając praktycznie pionowo w dół, dostarcza niezwykłych widoków na okoliczne niziny, a w rzadkich tu okresach pięknej pogody nawet na szumiący w oddali Ocean Indyjski. Niestety z braku czasu nie było mi danym przekonać się o słuszności zachwytów wydobywających się z ust Czeszek. A szkoda.

Mknąc ku południowym krańcom wyspy, odbijamy za Wellawayą w prawo. Polny trakt, wypełniony niezliczoną ilością kałuż, zdaje się potwierdzać słowa naszego kierowcy. Buduruwagala nie należy chyba do miejsc zbyt często zdeptanych turystycznym butem. Tym lepiej dla nas. Rzeczywiście, po dotarciu na miejsce przekonujemy się, że jesteśmy praktycznie jedynymi turystami. Miejscowość, choć to chyba zbyt patetyczne słowo, słynie ze wzniesionych tu około IX/ X wieku siedmiu skalnych figur wyrzeźbionych w skale. Środkowy posąg jest podobno najwyższą figurą Buddy na wyspie. Osiąga wysokość 18 metrów. Pozostałe, znacznie niższe, przedstawiają innych Bogów, zgodnie z tajnikami buddyzmu mniej zasłużonych od mistrza. Interesującą nowinką, w porównaniu do innych figur na wyspie, jest okoliczność, że zostały one w całości wykute w litej skale i podziwiać można jedynie ich postać frontową. Wracając na trasę wiodącą nas ku południu wyspy, mijamy urocze jeziorko, po którym dostojnie pływają pelikany i inna ptasia gawiedź.

Wyjeżdzając zza jednego z ostatnich na naszej drodze pagórków, doświadczamy zmiany aury. Spod ciężkich ołowianych chmur, przykrywających gęstym kożuchem Krainę Wzgórz, coraz żwawiej przeświecają promienie słoneczne, a gęsto położona na masce samochodu mgła poczęła znikać. Myśli od razu przyjemniejszymi się stają, to znak że wkraczamy w południową strefę wyspy. Na nocleg docieramy do dosyć dużej miejscowości Tissamaharama (pot. Tissa). Stąd właśnie organizowane są wyprawy na safari do Parku Narodowego Yala. Nasza baza noclegowa wprost powala z nóg, piękny hotel z basenem i egzotycznymi drzewami wokół jest synonimem luksusu. Po raz kolejny zauważam, że lankijska baza noclegowa prezentuje bardzo wysoki poziom, w dodatku przy zachowaniu całkiem przystępnych cen. I tylko jeden fakt zdumiewa. W hotelu jesteśmy tylko my i jeszcze starsza niemiecka parka. Już po zmroku wypuszczamy się na miasto, chcemy pokrążyć po okolicy, udać się nad pobliskie, znacznych rozmiarów, jezioro Tissawewa. Kierowców organizujących safari podpytujemy o ceny. Tylko tak informacyjnie. Manju, właśnie z Tissy pochodzący i poprzednio trudniący się organizowaniem wypadów turystycznych do PN Yala, załatwił nam po znajomości safari u jednego ze swych kolegów. Wracając późną już porą do hotelu natrafiamy na Manju' iego (cholera wie jak to odmieniać). Zaprasza nas na wizytę do swego znajomego. Zgadzamy się bez wahania, wszak będzie okazja podpatrzyć zwyczaje i warunki życia tubylców. Na wieść o naszych odwiedzinach gromadzi się całkiem spora grupka miejscowych. Naszym opowieściom, coraz płynniej wydobywającym się z ust wraz z kolejnymi łykami araku, towarzyszą przejawy zdumienia, które podkreślają dodatkowo nienormalnie wybałuszone oczy tubylców. Pewne fakty, dla nas naturalne i stanowiące oczywistą oczywistość (:-)), dla miejscowych są jakby wyimaginowanymi opowieściami z krainy fantasy. Trochę im zazdroszczę owej nieświadomości cywilizacyjnej. Generalnie wieczór upływa w bardzo miłej atmosferze.

  • droga ku skalnym figurom z Buduruwagali
  • skalne figury w Buduruwagali
  • skalne figury z bliska
  • jeziorko w okolicach Buduruwagali
 

Świadomość ekologiczna lankijczyków stanowi swego rodzaju paradoks. Z jednej strony, wpływ na nią ma sama religia buddyjska, hołdująca ochronie najmniejszych nawet ziemskich istot. Stąd już od czasów zakrzewienia się tej wiary na wyspie, poczęto czynić starania o jej ochronę. Z drugiej strony, gdy oczy Buddy tego nie widzą, poziom owej świadomości osiąga poziom odwrotnie proporcjonalny do ilości śmieci wyrzucanych do rowów, kanałów i innych miejsc, ku tym celom nijak służącym. Zauważam, że miejsca, w których wprowadzono odgórne, prawne regulacje, stanowią przedmiot chluby narodowej tubylców, którzy tylko przez ich pryzmat starają się wynieść poziom owej świadomości ekologicznej kraju na standarty krajów cywilizowanych. Niestety zapomina się o miejscach najbliższych oku, a tam już tak proekologicznie nie ma.

Obszary chronione na Sri Lance stanowią aż 13 % terytorium kraju. Znajduje się tutaj aż 15 Parków Narodowych, zapewniających kompleksową ochronę wielu gatunkom miejscowej flory i fauny. Najsłynniejszym z nich jest Park NarodowyYala (oficjalnie PN Ruhunu). Jego sława na tyle dobitnie ogarnęła mój umysł, że właściwie było pewnikiem, że właśnie w jego połaciach danym mi będzie podziwiać miejscową faunę i florę. Park, zajmujący powierzchnię ponad 130 tys. hektarów (drugi największy na wyspie), podzielony jest na pięć bloków, z których de facto tylko jeden jest otwarty do zwiedzania w formie zorganizowanych safari. Sława parku wynika głównie z faktu, że stanowi on najpełniejszy i najbardziej zorganizowany obszar fauny Sri Lanki. Pokłosiem wojny, targającej przez lata wyspą, były niestety również znaczne straty dla miejscowej fauny. Park Narodowy Yala, w przeciwieństwie do wielu innych, ucierpiał na szczęście nieznacznie. Jest on reklamowany jako miejsce, w którym występuje najwięcej lampartów na km2 na świecie. Możliwość zobaczenia tych płochliwych zwierząt w ich naturalnym środowisku jest głównym magnesem kuszącym potencjalnych turystów. Można tu ponadto zobaczyć w naturalnym środowisku słonie, a także niedźwiadki wargacze, bawoły, guśćce, sambary, krokodyle i wiele innych egzotycznych przedstawicieli miejscowego świata zwierząt.

Jako wielki miłośnik przyrody cieszyłem się na możlliwość wizytacji tego miejsca już od samego momentu opracowywania planu moich lankijskich wojaży. Nie dziwi, że ów park uznałem za swego rodzaju “beton” mojej wyprawy, punkt którego żadne siły zewnętrzne nie będą w stanie wyplenić z moich planów. Udało mi się przekonać nawet Marcina, by zorganizować sobie safari całodniowe miast tradycyjnego półdniowego. Problemu nie stanowiła też bardzo wczesna pora, o której musieliśmy wstać, by móc podziwiać zwierzęta w okresie ich największej, porannej aktywności. Już po wjeździe do parku, ujrzeliśmy stada bawołów pluskających się w wodzie i wystawiających tylko głowy ponad nią. W niedługim czasie dojrzeliśmy również osobliwego jelenia – sambara, potem też całe ich stada. Następnie guśćce, krokodyle, pawie dumnie prężące ogony, a nawet, co bywa trudnością miejscowego niedźwiadka – wargacza. Naszym oczom ukrywały się tylko dwa, choć prawdopodobnie najatrakcyjniejsze dla oka zwierzaki parku - słonie i sławetny lampart. Nie przypadły mi zbytnio do gustu, uporczywe próby wypłoszenia z krzaków tego drugiego, czynione by zaspokoić pragnienie jego ujrzenia przez turystów. Wyglądało wręcz na to, że organizatorzy poczytują sobie za punkt honoru wyszukanie owych pięknych kotów. Mimo, że nie było mi danym ujrzenie lamparta, nie czyniłem z tego powodu żadnych wyrzutów. W ich płochliwej naturze nie leży prężenie swych wdzięków niczym modelka na wybiegu. I niech tak pozostanie. O kotach zapomniałem w momencie, gdy zza krzaków wyłoniła się masywna postać słonia. Im dłużej nasze safari trwało, tym więcej tych pięknych, olbrzymich ssaków było danym nam zobaczyć. Mnie szczególnie ujął osobnik nic sobie nie robiący z naszej obecności, dostojnie przechadzający się drogą. Odległość dzieląca nas od niego nie przekraczała nawet metra. Jakże inaczej prezntował się ów kolos w porównaniu do rozjuszonego słonia, spotkanego przez nas niedaleko Sigiriya'i. Miłym przerywnikiem w trakcie safari, była możliwość wykąpania się w otaczających park od południa wodach Oceanu Indyjskiego. Znajduje się tu pomnik ku czci ofiar tsunami z 2004 roku. Zginęła tu znaczna liczba turystów i organizatorów safari, a po znajdującej się uprzednio restauracji pozostały tylko fundamenty.

Safari w Parku Narodowym Yala stanowi niesamowite przeżycie. Pozwala zobaczyć wielu przedstawicieli miejscowej fauny w najpiękniejszym, bo wolnym od krat, naturalnym środowisku. Gwarantuję, że zwierzęta prezentując się w ten sposób, są zdecydowanie piękniejszymi niż okazy wyzute z własnego domu, pozbawione często naturalnych zachowań i na swój mniej urokliwy sposób zhumanizowane. Park ukazuje zwiedzającym również inne niesamowite dla oczu widoki. Mnogość skał, jeziorek, bujny busz wciskający się w każdą wolną przestrzeń, fale morskie obijające się o przyplażowe skały, ceglanoczerwone drogi – wszystko to sprawia, że człowiek opuszcza to miejsce niesamowicie zadowolony i wewnętrznie uspokojony. A jak wiadomo nic tak dobrze na człowieka nie wpływa, jak właśnie możliwość obcowania na cudownym łonie natury. Podobało mi się wreszcie również i to, że władze parku zdając sobie sprawę z negatywnych aspektów masowej turystyki, przede wszystkim niszczącej potęgi pieniądza, przedkładają interes środowiska naturalnego ponad wszystko, przyzwalając póki co na jedynie śladowy wpływ konsumpcjonizmu na to miejsce.

W ten oto sposób, wizytą w Parku Narodowym Yala, zakończyliśmy drugi etap naszej cejlońskiej wyprawy. Etap chyba najbardziej ciekawy, pozwalający na zaspokojenie zarówno pobudek umysłowych, jak i cielesnych. Etap dostarczający nam na każdym kroku, przy każdym ruchu głową, cudownych widoków, pozwalający nasycić oczy soczyście zieloną aurą wyspy, umożliwiający najpełniejsze dostrzeżenie jej niezwykłego piękna. Danym nam było ujarzmianie dzikiej natury wyspy, zdobywanie jej najwyższych szczytów, również doświadczenie jej kaprysów pogodowych, spotkanie społeczności tamilskiej, a w końcu obcowanie w nieskażonym jeszcze świecie miejscowej fauny.

Od jutra zwalniamy już obroty, czekają nas plaże, szum morza, leżakowanie w cieniu strzelistych palm.

  • ceglane drogi PN Yala
  • typowy wehikuł z safari
  • cudowne widoki PN Yala
  • cudowne widoki PN Yala (2)
  • cudowne widoki PN Yala (3)
  • bawół o brzasku
  • bawoły zażywające kąpieli
  • stado sambarów
  • stado sambarów (2)
  • jeleń sambara
  • samotny gusiec
  • rodzinka guśćców
  • kogucik z PN Yala
  • waran maskujący się wśród drzew
  • krokodyl z PN Yala
  • ciekawski makak
  • ciekawski makak (2)
  • słoń wyłaniający się zza krzaków
  • inny słoń
  • i jeszcze inny słoń
  • mój ulubiony słoń z PN Yala
  • mój ulubiony słoń z PN Yala (2)
  • mój ulubiony słoń z PN Yala (3)
  • mój ulubiony słoń z PN Yala (4)
  • mój ulubiony słoń z PN Yala (5)
  • ślady lamparta
  • ślady lamparciej uczty
  • nasz wehikuł i kierowca
  • południowe krańce PN Yala
  • pomnik ku czci ofiar tsunami w PN Yala
  • fundamenty restauracji zniszczonej w trakcie tsunami
  • wyjazd z PN Yala

 

Mandżu spędził dziś z nami ostatni dzień. Szkoda, naprawdę go polubiłem, jego bezpośredni styl, pogodę ducha, proste pojmowanie świata. Rankiem odwiózł nas na plaże południowego wybrzeża. Zaczynamy trzeci i ostatni etap naszej wyprawy po Sri Lance. Etap nic nie robienia, delektowania się urokami cudownych cejlońskich plaż, byczenia się w cieniu strzelistych palm i kosztowania tradycyjnie pojmowanego jako turystyczny sposobu wakacjowania się. Mam w planie kilka destynacji południowego wybrzeża. Mandżu przekonuje mnie jednak, że najlepszymi miejscami plażowymi, takimi które najbardziej do mnie trafią są okolice Tangalli bądź Mirissy. Pierwsza miejscowość odpada, jej odległość od Colombo sprawia, że później spiesznie bedziemy musieli przemieszczać się, tracąc szmat czasu w podróży. Dzięki poleceniom Mandżiego wybieramy Mirissę. Żegnamy się z towarzyszem i kierowcą naszej wyprawy, podróżować będziemy odtąd sami - lokalnymi środkami transportu.

Na nocleg znajdujemy tani (1500 Rs) pensjonat pewnej Szwajcarki, na tyle ujętej urokiem Mirissy, że postanowiła się tu przenieść na stałe. Twierdzi, że piękniejszego miejsca na wyspie, ba nawet na świecie, nie znajdziesz. Już krótka przechadzka po plaży każe mi przyznać jej rację. To miejsce wprost z marzeń, jakby wycięte systemowym kopiuj-wklej (ctrl C + ctrl V) z windows-owskiej tapety. To miejsce, o którym wypada marzyć, zaczynając kolejny tydzień w pracy, pozwalający zapomnieć, że to dopiero poniedziałek, odganiający przygniatające myśli poczucie stagnacji. Wiotkie, zieloniutkie palmy, porastające wąziutki pas czyściutkiego piasku i maskujące nieliczne tu hoteliki, wszystko to w otoczeniu, jakże spokojnego tu, lazurowego morza – chyba właśnie takie widoki musiał mieć przed oczyma Marco Polo, przelewając na papier swe zachwyty o Cejlonie. Do tego wszechobecna cisza, liczba turystów dająca się policzyć na palcach obu rąk, rzeczywiście RAJ. I jakby wrażeń było mało, wyczuwam, że wkrótce będę świadkiem czegoś jeszcze bardziej wyjątkowego, czegoś co pozostawi jeszcze trwalszy ślad w mojej pamięci, będzie stanowić jakże chętnie przytaczany obraz ze Sri Lanki. Ludzie kierują swoje barowe krzesełka ku zachodowi, skąd coraz piękniejsze widoki dochodzą do mych oczu. Cała feria czerwieni, mieszanina pomarańczów, amarantów - czyż zachody słońca, pomimo swojej cykliczności, być może znudzenia dla oczu, pomimo swojej prostoty, lapidarności, nie sprawiają że chce się oglądać je znowu i znowu. Czyż nie sprawiają, że człowiek za każdym razem chce być świadkiem owych gier słoneczka z kolorami, wyczuwając doniosłość i powagę tego aktu. Do dziś nostalgicznie wspominam zieloną poświątę towarzyszącą zachodom słońca naszej Suwalszczyzny, niesamowity, wieloaktowy koncert błękitów szkockiego wybrzeża, grę barw słońca zachodzącego nad klifami Moheru. Owa lista niezapomnianych iluminacji, porywających spektakli zachodzącego słońca wydłuży się i o widok przed moimi oczyma. Szkoda, że Marcin tego nie widzi. Biegnę wnet do hoteliku pokazać mu zdjęcia. Na ich widok chyba nawet na zdrowiu mu jakby lepiej.

Nie chcę jeszcze spać, emocje w duszy wciąż grają. Idę więc na nocny spacer główną ulicą, oglądam z tubylcami mecz krykieta, wymieniam swoje opinię o ich kraju. Na drogę powrotną kupuję kilka papaji, ależ mi smakują owe owoce. Tak jakby to, co najlepsze w tym małym kraju, cała kwintesencja Sri Lanki zostalała w nich skumulowana. Kolejny cudowny dzień danym mi było tu przeżyć.

  • wysyp tuk - tuków w Matarze
  • rajska plaża w Mirissie (1)
  • rajska plaża w Mirissie (2)
  • rajska plaża w Mirissie (3)
  • zielony zagajnik palm w Mirissie
  • plaża w ujęciu wieczorowym
  • cudowny zachód słońca w Mirissie (1)
  • cudowny zachód słońca w Mirissie (2)
  • cudowny zachód słońca w Mirissie (3)
 

Z ciężkim sercem opuszczam Mirissę. Mandżu miał rację twierdząc, że chyba właśnie Mirissa to najpiękniejsza miejscowość plażowa na Cejlonie. Odtąd próbując przywołać w myślach piękne tropikalne widoki, jako jedne z pierwszych przewijają się właśnie obrazy cudownej plaży w tej miejscowości, otoczonej ciepłym, lazurowym morzem oraz wręcz lasem palm fantazyjnie ukształtowanych (działaniem wiatru zapewne). Aż kusi by pobyć tu dłużej. Niestety, zostały nam już tylko cztery, niepełne w dodatku, dni pobytu na wyspie i chciałoby się zobaczyć jeszcze kilka miejsc.

Pierwszym z nich jest inna, o bardziej rozsławionej nazwie, miejscowość plażowa – Unawatuna. Po drodze stajemy w niedalekiej Welligamie. Podziwiamy tutejszą również niezwykle malowniczą plażę. Przed południem docieramy autobusem do Unawatuny właśnie. Sama część plażowa miejscowości leży kawałek od głównej drogi wokół wyspy, dzięki czemu nie docierają tutaj odgłosy pędzących na urwanie głowy samochodów, autobusów i wielu różnorakich uczestników lankijskiego ruchu kołowego. Na dzisiejszą noc wybieramy stosunkowo droższy (2500 Rs za pokój), ale położony dziesięć metrów od plaży, niezwykle gustownie urządzony hotel Dhammika. Widoki z balkonu mamy przednie. Przyznać wypada, że tutejsza plaża zasługuje na splendor, jakim opisują ją różnorakie przewodniki. I tutaj uroku dodają jej dumnie strzelające ku górze, nadające plaży tropikalnego charakteru, soczyście zielone palmy kokosowe. Dziwi mnie stosunkowo niewielka ilość turystów. Tym lepiej dla nas. Potwierdzją się tylko słowa z przewodnika. Panuje tutaj symapatyczna, swobodna atmosfera – zupełnie inna niż w kurortach nastawionych na masową turystykę jak Bentota, Beruwala czy też Negombo. Czas spędzamy typowo plażowo, dodatkowo rzucając od czasu okiem na odziane aż po kostki Syngalezki, zażywające, w tym typowo wodniackim dla buddystek stroju, morskich kąpieli.

  • plaża w Welligamie
  • plaża w Welligamie (2)
  • widok z hotelu na zatokę Unawatuna
  • błogi relaks na hotelowym balkonie
  • rybak z Unawatuny
  • piękna plaża Unawatuny
  • widok spod palmy unawatuńskiej :)
  • idylliczna kąpiel unawatuńska :)
  • wzburzone fale w Unawatunie
  • zatoka Unawatuna w otoczeniu zieleni
  • waran z Unawatuny

 

Nie wyobrażam sobie podróżowania po Sri Lance bez krótkiej choćby wizyty w Galle. Każdy miłośnik Cejlonu, opowiadając o atrakcjach wyspy, niewątpliwie w jednym z pierwszych zdań nadmieni o Galle właśnie. To przecudowne miasto, miasto kolorów, smaków i niesamowitej gracji, taki posmak Europy w azjatyckim wydaniu. Znaczny wpływ na jego obecną postać miały państwa biorące udział w wyścigu kolonizacyjnym. W 1505 roku swój pierwszy przyczółek na wyspie założyli tu Portugalczycy. Ponoć widząc masę krzykliwych kogutów tłumiących się w okolicy nazwali miasto właśnie Galle (z łaciny – kogut, z port. Gallo - kogut). Największy jednak wpływ na obecną postać miasta wywarli Holendrzy. To oni zbudowali, poczynając od 1663 roku, przepiękny, otoczony imponującymi, potężnymi murami, fort. Przez 200 lat był on największym portem kraju i ważnym punktem tranzytowym dla statków handlowych kursujących między Europą, a Azją. Po dziś dzień Fort Galle jest największym z zachowanych miast fortowych wzniesionych przez Europejczyków w Azji. Jak najbardziej zasłużenie figuruje od 1986 roku na liście światowego dziedzictwa ludzkości UNESCO.

Mając już dosyć wylegiwania się na plażach Unawatuny postanowiłem po południu udać się do pobliskiego Galle. Legenda tego miasta ciągle krążyła mi w myślach. Szereg dobrego powiedział mi o nim mój znajomy Randźit, w końcu stąd właśnie pochodzi. Za śmieszne pieniądze ( koło 25 groszy) dotarliśmy na miejscowy dworzec autobusowy znajdujący się w Nowym Mieście, części miasta diametralnie odróżniającej się od jego kolonialnej, innej twarzy. To typowe azjatyckie miasto, z wszechobecnym rozgardiaszem, hałasem i plątaniną tabunów ludzi. Nie widać już tu zbytnio śladów tragedii jaka miała miejsce w czasie katastroficznego tsunami w 2004 roku. To właśnie ta część miasta ucierpiała najbardziej. Zniszczony został znany stadion krykieta, zabudowa tej części miasta, fala zmyła samochody i autobusy. Tymczasem zabytkowy Fort Galle (tzw. Stare Miasto) pozostał, dzięki potężnym poholenderskim murom, nienaruszony. Z holenderską solidnością architektoniczną związana jest zresztą ciekawa anegdotka. Mianowicie na pytanie jednego z tubylców o miejsce mojego pochodzenia, tradycyjnie i zgodnie z prawdą odpowiedziałem – Poland. I jak to wielokrotnie bywało, zapewne nazwa naszego kraju niewiele im mówi, tubylcom łatwiej było przyswoć w głowie wersję Holland. A stąd już niedaleko było do jakże ekspresywnego stwierdzenia, że “Wy Holendrzy to jesteście solidni ludzie. Fort przez Was zbudowany przetrwał bez zniszczeń nawet owo straszne tsunami”.

Już z dworca autobusowego widać majestatyczną postać murów fortowych, stąd nawet bez używania mapy wiemy w którym kierunku mamy się udać. Im bliżej murów miejskich, tym większy wzbudzają respekt i podziw. Nie dziwo, że nawet złowrogie tsunami nie było w stanie ich sforsować. Przekraczając jedną z dwóch bram prowadzących do fortu wkraczamy jakby w inny świat. Czuję się trochę swojsko, zapewne wpływ na to ma regularna, typowo europejska zabudowa. Widać tu ład w zabudowie, swego rodzaju racjonalizm i koncepcjonizm urbanistyczny. Wszystko jest jakby na swoim miejscu. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć widać europejskie ślady, a to od typowo europejskich uliczek, kościołów (piękny Groote Kerk) aż po ukryte zaraz za murami klub tenisowy i koszary. Na ścianach kamienic figurują holenderskie i brytyjskie herby. Mnóstwo tu sklepów z rękodziełem, kafejek, antykwariatów i wspaniałych hoteli. Podwieczorny lunch spożywany w restauracji umiejscowionej na dachu jednej z kamieniczek umilają piękne widoki na fortowe miasteczko, a zwłaszcza na charakterystyczną latarnię. Marcin postanawia wrócić do Unawatuny, ja zostaję na dłużej w Galle. Wszak miasto na tyle zawładnęło moją duszą, że postanawiam się powłóczyć jego uliczkami. Pierwsze kroki kieruję ku urokliwej latarni morskiej. Tutejszy nadmorski deptak zapełnia się coraz bardziej. Wpływ na to ma zapewne malowniczo ukazujący się zachód słońca. Tłumy turystów mieszają się z zakochanymi tubylcami, schowanymi pod kolorowymi parasolami. Zauważyłem, że u lankijczyków randki przybierają najczęściej postać spotkań pod parasolami. Miasto opuszczam już późno-wieczorną porą. Jakże przyjemnym doznaniem jest możność bezpiecznego spacerowania już po zmroku. W wielu miejscach świata (wiem to choćby z Wenezueli) to nie do pomyślenia.

  • autobusowa wyprawa do Galle
  • okolice dworca autobusowego w Nowym Mieście
  • mury Fortu Galle
  • Brama Główna
  • klub tenisowy w obrębie fortu
  • Groote Kirk
  • koszary fortowe
  • widok na zabytkowe kamienice Galle
  • latarnia morska w Galle widziana z restauracji
  • piękne barwy Galle
  • latarnia morska w Galle
  • u stóp latarni
  • piękna kolonialna siedziba meczetu w Galle
  • bulwar nadmorski w Galle
 

Rannym autobusem docieramy ponownie do Galle, skąd kolejnym udajemy się do innej plażowej miejscowości – Hikkaduwy. Niestety ten etap podróży przyprawił mnie o solidny ból głowy i swego rodzaju wyrzuty sumienia. Mianowicie przez własną głupotę, oj bywa że boli, zwłaszcza wówczas to sobie uświadomiłem, zostawiłem portfel z pieniędzmi w trakcie przesiadki między autobusami w pierwszym z nich. W ten oto sposób zostałem zmuszony do zweryfikowania części swoich planów oraz pozostawania przez ostatnie dni naszych cejlońskich wojaży na utrzymaniu Marcina. Nadmieniam, że moje zubożenie nie miało związku z jakąkolwiek czynnością ze strony miejscowych. Do tej pory spotykałem się wyłącznie z życzliwością i sympatią z ich strony. Zauważyłem, że są w większości gorliwymi wyznawcami buddyzmu, w związku z czym osobami brzydzącymi się kradzieżą. W swoich sądach zdecydowanie przedkładam ich nad społeczność hinduistyczną, o czym zresztą wcześniej traktowałem, zamieszkującą wyspę. W sumie zaskoczony byłem procesem myślowym, który, w następstwie mojego zubożenia, przeniknął mój umysł. Dosyć szybko przestałem ubolewać nad owym faktem, uzmysławiając sobie, że w sumie dzięki mojej stracie, dla mnie nie aż tak dotkliwej, jakiemuś miejscowemu będzie łatwiej zrealizować pewne marzenia, wyżywić rodzinę etc. Jedyną bolączką całej sprawy była odtąd moja zupełna zależność finansowa od Marcina (dzięki raz jeszcze przyjacielu).

Praktycznie wolny od powyższych przemyśleń dotarłem do Hikkaduwy. Miasto położone wokół coraz bardziej ruchliwej, w końcu coraz bliżej stolicy, ulicy, stanowi swego rodzaju mekkę sportów wodnych na Sri Lance (może jeszcze Arugama Bay). W związku z tym turystów, a zwłaszcza surferów, tu znacznie więcej niż na południowym wybrzeżu. Przyznam szczerze, że miejscowość nie przypadła mi do gustu. Abstrahując od cen, wszak są tu nie bywale niskie (pokój za 800 Rs = 20 zł), miasteczko nie ma walorów pozwalających zaistnieć mu na dłużej w myślach, a przynajmniej moich. Niekontrolowany rozwój infrastruktury, nieład urbanizacyjny, hałas z ulicy, wszystko to nie sprawia zbyt pozytywnego wrażenia. Plaża owszem ładna, ale natłok hoteli sprawia, że wykarczowano pod ich budowę praktycznie większość palm, tyle uroku dodających miejscu nad którym majestatycznie górują. Poznałem tu wreszcie osławionych beach boys'ów, o których tyle wcześniej czytałem po forach i przewodnikach. To zmanieryzowani, przesiąknięci zgubnym duchem globalizacji i odchodzący od zasad buddyzmu i miejscowych reguł kulturowych, młodzi ludzie. Nie stroniąc od używek, prowadząc ciemne interesy, spędzają czas na nic nie robieniu. Generalnie nie sprawiają pozytywnego wrażenia i chyba nie dziwi, że wszystkie hotele wynajmują na noc ochronę.

  • plaża w Hikkaduwie
  • plaża w Hikkaduwie (2)
  • beach boysowski model życia w Hikkaduwie
 

Wyjeżdzając, jak dla mnie ze zbyt skomercjalizowanej, Hikkaduwy, kierujemy się ku stolicy kraju – Colombo, a stamtąd na nocleg do Negombo. W ten sposób zakreślimy pętlę wokół wyspy. Utrata pieniędzy znacząco ograniczyła moje plany. Miałem bowiem zamiar zatrzymać się w dwóch miejscach leżących na naszej trasie – Ambalangodzie i Kosgodzie. Pierwsza z tych miejscowości słynie jako ośrodek wyrobu fantazyjnie kolorowych drewnianych masek. Po całym mieście rozrzuconych jest wiele warsztatów rzeżbiarskich, w których zakupić można, po niższych niż gdzie indziej cenach, maski w niesamowicie ukształtowanych i pomalowanych formach. Niestety z uwagi na ograniczone zasoby finansowe, muszę sobie odmówić sposobności wzbogacenia mojej kolekcji o kilka nowych masek z innego zakątka świata.

Co innego Kosgoda, tam postanowiłem zatrzymać się niezależnie od okoliczności. Wyskoczyliśmy więc z autobusu i poczęli zastanawiać, w którym to właściwie kierunku należy się udać. Kosgoda to malutka nadmorska miejscowość słynąca z działających tu ośrodków wylęgarni żółwi. W miejscowości znajdują się aż trzy takie ośrodki, stąd ból głowy, który wybrać. Ostatecznie, kierując się opinią zagadniętych w tym celu miejscowych oraz wskazówkami książkowymi, wybieramy najstarszy, więc zapewne i najprężniej działający, Sea Turtles Conservation Project. Mimo nachalnego wręcz nagabywania ze strony tuk-tukowców, postanawiamy udać się tam własnonożnie. Dzięki temu spotykamy cudzoziemców, którzy tutaj zakupili nieruchomości, przenosząc także swoje czynności życiowe, toteż wiele ciekawych faktów z życia codziennego wzbogaca nasz punkt zapatrywania na wyspę.

Sri Lanka jest ważnym miejscem wylęgowym dla żółwi Oceanu Indyjskiego. Gniazdują tutaj wszystkie pięć wielkich gatunków żółwi morskich – żółw zielony, szylkretowy, oliwkowy, skórzasty oraz karetta. Jako miłośnik tych zwierząt nie mogę sobie odmówić możliwości odwiedzenia miejsca, którego naczelną ideą jest ochrona i konserwacja gatunku. A konieczność podjęcia działań mających na celu ochronę żółwi przed wyginięciem, wszystkie wymienione gatunki są wielce zagrożone wymarciem, jest potrzebą niezwykle palącą. Niestety jak to zwykle bywa największym zagrożeniem dla owych żółwi jest sam człowiek. Działalność kłusowników kradnących żółwie jaja negatywnie wpływa na liczebność populacji. Stąd jednym z głównych zadań ośrodków konserwacji żółwia jest odkupywanie jaj od nich, zapewnienie wylęgu młodym, a następnie wypuszczenie ich do morza. Chyba w pełni zdano sobie już sprawę z aspektów finansowych, związanych z obserwowaniem żółwi. Miałem wrażenie, że podstawowa idea ośrodka coraz bardziej spychana zostaje na boczny plan przez prężnie afirmowaną stronę finansową właśnie. Rozumiem, że ośrodek, również z uwagi na znaczne zniszczenia spowodowane przez tsunami, potrzebuje środków pieniężnych na funkcjonowanie, ale ukrywanie pod szczytnymi hasłami pobudek materialnych nie powinno mieć tu miejsca. A takie właśnie wrażenie odniosłem. Zadziwiło mnie, że młodzi ludzie, przesiąknięci wzniosłymi ideami, chętni do pomocy na zasadzie wolontariatu, muszą płacić za swoją chęć niesienia owej pomocy grube pieniądze. Nie podobało mi się, że na każdym kroku przewodnicy nadmieniają aspekt materialny, schyłkowo jedynie opowiadając o tym, do czego ośrodek został powołany . Niezrozumiałym dla mnie jest także, choć być może niektórzy skrytykują mój sąd, utrzymywanie przy życiu żółwich osobników schorowanych, zdeformowanych, takich które w naturalnym środowisku nie miałyby szans przeżyć. Gdzież tu sens kilkudziesięcioletniego ich utrzymywania przy życiu w maleńkich, sztucznych akwenach. Poddanie ich prawom natury, choć to de facto skazanie ich na śmierć, być może niehumanitarne, sprawi jednak że innym, zdrowym żółwiom dana będzie większa szansa na przeżycie i prokreację. Odniosłem wrażenie, choć nie czas na wyniosłe sądy, że współczucie ze strony odwiedzających dla takich osobników, ma mieć zgodnie z zamierzeniami właścicieli ośrodka, a są to osoby prywatne, wprost proporcjonalne przełożenie na wartki strumień pieniędzy płynących do ich rąk . Jak już wspomniałem sama idea ośrodków zostaje w tym momencie przemilczana i wypaczona. Słusznym rozwiązaniem byłoby chyba powołanie ośrodków państwowych, fragmentarycznie tylko utrzymywanych ze środków prywatnych.

Nie było moim zamiarem odwrócenie się od takich ośrodków, sprawienie że potencjalny czytelnik wykreśli owo miejsce ze swojego notesiku miejsc wartych odwiedzenia. W sumie piszę tak, bo w pewien sposób po raz kolejny mój system wartości został zachwiany. Gdzieś tam od dawna w głowie kłębiły się myśli o kilkutygodniowym wolontariacie w takim miejscu. Spojrzenie na jego funkcjonowanie na Sri Lance, łudzę się że gdzie indziej tak nie jest, sprawiło że owe myśli już tak donośnie nie dźwięczą w głowie. Niemniej sama możliwość trzymania w ręku kilkunastokilowego żółwia zielonego, osiągającego w dorosłym życiu wagę nawet 500 kg, jest niesamowitym przeżyciem. Wiele wskazuje na to, że potomnym taka szansa może już nie być daną. W końcu przypisuje się im wysokie ryzyko wymarcia w niedalekiej przyszłości.

Opuszczając z mieszanymi uczuciami Kosgodę kierujemy się do Colombo. Mijane po drodze kurorty turystyczne w Beruwali i Bentocie, stanowiące główne miejsce hotelowe dla turystów plażujących na Sri Lance, nawet w połowie nie mogą konkurować z pięknymi, dzikimi plażami południa. Wygląda na to, że im bliżej stolicy, tym bardziej trudno o miejsca mogące być bastionami przyrody, o miejsca porywające umysł, sprawiające że człowiek jest w stanie zadumać się nad potęgą otaczającego nas świata.

Osiągając dworzec autobusowy w Kolombo, przesiadamy się na czerwony, państwowy autobus, który przetransportuje nas do przylotniskowego Negombo. W ten sposób, zakreślając pętlę wokół wyspy, dotrzemy do miejsca startu, dla nas również, co z wielkim żalem sobie uzmysławiam, miejsca mety.

  • lankijska latorośl
  • żółwie jajka
  • żółwie inkubatory
  • mały żółwik
  • żółw zielony pod wodą
  • żółw zielony na granicy dwóch światów
  • grupka żółwi zielonych
 

Docieramy do Negombo, miejsca początkowego i końcowego naszych wojaży. Pozostał ostatni posiłek lankijski, jakżeby inaczej niż rice & curry. Pozostał ostatni wieczorny spacer, ostatni wdech lankijskiego tropikalnego powietrza. Pozostał wreszcie żal i konsternacja, że to już koniec, że piękna przygoda na cudownym lankijskim łonie dobiegła końca. Aż chce się zanucić :

" takie tu lasy i takie góry, bezdroża. że nie śniło się nikomu, coś we mnie tańczy coś we mnie śpiewa i jeszcze nie chce mi się wracać do domu ... ".

Do południa odlatujemy do mroźnej Europy, by przez Londyn wrócić wprost na święta do domu. Szczęście w nieszczęciu, że akurat tego dnia. Dzień później wskutek paraliżu wywołanego śnieżycami odwołano wszelkie loty z Londynu i w większości lotnisk Europy. Wita nas mroźne -20 C...

  • ostatni posiłek lankijski
Sri Lanka

EPILOG 2009-12-20

 

Od dzieciństwa kołaczą mi w głowie, stanowiące swego rodzaju zachętę do działania, słowa Walta Disneya - “Jeśli potrafisz o czymś marzyć, to potrafisz także tego dokonać”. W kontekście moich marzeń o Sri Lance, okazały się one niezwykle celne. Co więcej realizacja owego cejlońskiego marzenia, sprawiła że owe senne, fantazyjne wyobrażenia przybrały jeszcze piękniejszą postać niż to miało miejsce na etapie ich snucia. Sri Lanka okazała się jeszcze piękniejszym miejscem na ziemi, niż mi się to wcześniej wydawało.

Sri Lanka to wspaniała wyspa. Moja wyprawa tylko uświadomiła mnie w przekonaniu, że chyba mieli rację dawni piewcy cejlońskich walorów. Rzeczywiście, gdzieś w niedalekiej odległości muszą znajdować się rajskie ogrody, gdzieś za rogiem owe rajskie fontanny wydają swe cudowne wdzięki. “Westfalska szynka” to jedno z tych niewielu miejsc na ziemi, które oferują wszystko. Każdy znajdzie tu swój własny kącik, każdy zaspokoi swe egoistyczne pobudki. Miłośnicy historii podążą śladem starożytnych cywilizacji lankijskich, które pozostawiły tu po sobie cudowną spuściznę. Kulturowe, architektoniczne, historyczne dziedzictwo Anuradhapury, Pollonaruwy i innych, w cieniu owych dwóch niewyraźnie próbujących przyciągać spragnione oczy turystów, przenosząc nas lata wstecz, dowodzi wielkości i poziomu cywilizacyjnego Cejlonu okresu, w którym na naszych ziemiach nauczono się dopiero co krzesać ogniwo (:-). Przemierzając otchłanie historii natrafimy na majestatyczne pozostałości wspaniałego dworu w Sigiriji, który rozmachem pola nie ustępował samym wiszącym ogrodom Semiramidy . Doświadczymy kolonialnej spuścizny, odwiedzając Kandy, Galle czy Colombo.

Ciekawym doznaniem dla umysłu są również zawiłości, wiodącej na wyspie , religii buddyjskiej, nota bene najbardziej przystępnej i pacyfistycznej z wielkich religii świata. Przyznam szczerze, że jej tajniki niebywale mnie zaintrygowały. I byc może stąd się bierze niesamowita otwartość i sympatia uderzająca ze strony miejscowych ludzi. Nie było momentu, bym odczuł niechęć z ich strony. Odczucie zagrożenia, nieobce turyście w innych częściach świata, nawet nie pałętało się po głowie.

Wreszcie przyroda. “Łza Indii” to miejsce, w którym natura pokazuje tutaj wszystko, co ma najlepsze. Od tropikalnych plaż i lagun, przez bujne sawanny i strzeliste góry, wysokie wodospady – Sri Lanka fascynuje niezwykłą jak na swoje rozmiary różnorodnością krajobrazu. Zamieszkują tutaj dzikie zwierzęta, w liczbie i różnorodności jakich ciężko spotkać w innych zakątkach świata. Każdy miłośnik przyrody, buchającej, urzekającej swą soczystą, zieloną szatą, będzie kontent, mogąc wypoczywać na jej cudownym cejlońskim łonie.

Głodni na ciele zaspokoją swoje potrzeby trawienne smakując niebywałej, choć trochę monotematycznej i pikantnej, kuchni. Zasmakują zwłaszcza owoców, których mnogość i dojrzałość tylko uświadamiają o walorach wyspy.

Duran Duran, dosyć popularny zespół muzyczny na tyle upodobał sobie Cejlon, że uczynił go miejscem kręcenia wiekszości swych wideoklipów. Szczególnie w pamięć zapada cudowna “Save a prayer”, kręcona na szczycie lwiej skały w Sigiriji. Mnie jednak intryguje, czy aby sami Gun's'N'Roses, śpiewając swą “Knockin on Heaven's Door”, śladem wyżej wspomnianego bandu, nie śpiewali aby o cudownej lankijskiej ziemi. Mnie, naprawdę (sic!) wydaje się, że stąd do raju niedaleko, być może rzeczywiście tylko 40 mil... Być może wystarczy zapukać tylko w niebiańskie wrota...

 

P.S. Zafascynowanie Sri Lanką, jak zwykłem niedawno przeczytać, przekuwa się na konkretne liczby. Od czasów zakończenia konfliktu tamilsko – syngaleskiego, kraj odwiedza 500 % turystów więcej niż w poprzednich, naznaczonych krwawym orężem, latach. Zdaniem miejscowej izby turystyki, trend ten ma jeszcze rosnąć. Czy w następstwie najazdu takiej hordy turystów, kraj ten nadal pozostanie takim ziemskim rajem ?

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. anna.wujec
    anna.wujec (25.08.2013 10:18)
    Interesujący fotoreportaż pozwalający nabrać wyobrażenia o Sri Lance.
  2. milanello80
    milanello80 (07.04.2011 15:48)
    Dziękuję za mile słowa.
  3. anna.amarasekara
    anna.amarasekara (05.04.2011 14:01) +1
    Gratuluję udanej podróży, lekkość Twych opisów sprawił, że opowieść świetnie się czyta, jeszcze zostało mi tylko oplusikowanie zdjęć
  4. lmichorowski
    lmichorowski (24.03.2011 22:17) +1
    Z dużym zainteresowaniem i prawdziwą przyjemnością odbyłem z Tobą wirtualną podróż po pięknej, zieloniutkiej i pełnej ciekawych miejsc wyspie. Duży plus za ciekawą narrację i świetne zdjęcia. Pozdrawiam.
  5. milanello80
    milanello80 (21.03.2011 21:16)
    Oj Hoperku i tutaj się strasznie mylisz. Sri Lanka aktualnie wkracza w okres przyspieszonych zmain, które zapewne zmienią owo cudowne miejsce nie do poznania. Miałem okazję bywać w innych krajach azjatyckich, gdzie okres spokoju i brak konfliktów politycznych spowodował, że kraje te ruszyły wzorem materialistycznych koncepcji budowy państwa, dając sobie za przykładr wiodacych "kapitalistów" świata. Ta Azja już nie do końca jest azjatycka. Pisałem zresztą o tym w reportażu o Malezji, poświęcajac większość tegoż na dzielenie się bólem z racji odpływania azjatyckości z tej jakby niebyło azjatyckiej krainy. Sri Lanka po zakończeniu wojny z Tamilami wkracza w równie gwałtowny proces zmian, moim zdaniem zdecydowanie na gorsze. Turystów napływa tam z roku na rok kilkanaście procent więcej, struktura społeczna ulega zatarciu.
    Reasumując, uważam że podobnie jak Castrowska Kuba, tak i Sri Lanka w najblizsyzm czasie starci coś co póki co sprawia, że porywa duszę każdego odwiedzającego. Straci przymiot jednego z ostatnich bastionów Starego Świata
  6. city_hopper
    city_hopper (20.03.2011 9:24) +1
    Piękna relacja, bardzo ciekawy opis i zdjęcia. Widać Twoją fascynację i zachwyt Sri Lanką :-). Podoba mi się, że - jak zwykle - zwracasz uwagę na wiele aspektów życia, w tym w szczególności kulturę, sztukę i historię. Duży plus :-)

    BTW - nic nie ujmując Sri Lance i Twojemu opisowi uważam, że pominięcie Kuby to był błąd. Na Sri Lance przez najbliższe lata niewiele się zmieni, a z czytanych i oglądanych przeze nie relacji wynika, że dzięki ropie Chaveza na Kubie zanika wiele z tego, co stanowiło niewątpliwie kulturowe endemity w tym kraju.
  7. asta_77
    asta_77 (06.01.2011 20:28) +1
    Piękna podróż i solidnie opisana - na pewno będę tu wracać, bo Sri Lanka ciągle przede mną ;)
  8. milanello80
    milanello80 (18.11.2010 21:48)
    Więc zazdroszczę Ci tego wieczornego wyruszania. Mnie też by się chciało ponownie tam wyruszyć :)
  9. smyczek1974
    smyczek1974 (18.11.2010 6:59) +1
    No kolego ale pojechałeś, dosłownie i w przenośni....teraz muszę spadać ale wieczorkiem ruszam na Sri Lanke. Do zobaczenia!!!
  10. na_biegunach
    na_biegunach (20.08.2010 20:35) +1
    Bardzo fajnie opisane :) W Sri Lance zakochałam się zaraz po wylądowaniu i pierwszej styczności z uśmiechniętymi ludźmi. I zostało mi do dzisiaj :)
  11. milanello80
    milanello80 (19.08.2010 19:24)
    Słyszałem o Tangalli. Zaprzyjaźnione stewardessy z Czech poleciły mi to miejsce. Podobnie mój lankijski przyjaciel. O niezdecydowaniu się na Tangalle zresztą pisałem. Następnym razem, bo na Sri Lankę na pewno wrócę.
  12. mclong
    mclong (11.08.2010 13:37) +1
    Pieknie opisana - swietna podroz!
  13. x_rex
    x_rex (28.06.2010 17:12) +1
    Co do plaż to ja polecam Tangalle.
    Okolica mocno zniszczona przez tsunami, ale bardzo szybko odbudowana.
    Wczesną jesienią jest tu bardzo pusto, a plaże przepiękne.
    W nocy w okolicy przy odrobinie szczęścia na plażach można zobaczyć żółwie morskie.
  14. lmka
    lmka (11.06.2010 20:26) +1
    No widzę że bardzo starannie przygotowałeś się do tej podróży . Z przyjemnością przeczytałem twoją relację upiększoną zestawem świetnie dobranych zdjęć .Gratuluję pomysłu na podróż i precyzyjnego opisu .Niestety nie mogę cię wyróżnić tutaj w jakiś wyjątkowy sposób niż tylko dodając kolejny plusik . Pozdrawiam L.K
  15. ye2bnik
    ye2bnik (09.06.2010 13:10) +1
    Bardzo ciekawa, pięknie opisana podróż. PN Yala - po prostu miód :)
  16. sagnes80
    sagnes80 (08.06.2010 21:01) +1
    Robercie świetna relacja, wciągająca, barwna, pełna interesujących informacji!
    A że Azja też jest mi bardzo bliska z tym większym zainteresowaniem przeczytałam o Twoich wojażach na Sri Lance. Może kiedyś odwiedzę tę wyspę, bo zdecydowanie jest warta zobaczenia:)

    Co do wybierania towarzysza podróży przez internet - mi też się udało. Przed pierwszą pozaeuropejską podróżą do Indii czytałam fora podróżnicze i okazało się że dwójka chłopaków jedzie niemal w tym samym czasie co ja z mężem:) osobiście poznaliśmy się dopiero na miejscu ale zgraliśmy się tak, że większość podróży spędziliśmy razem, a kontakt utrzymujemy do tej pory :)

    A jaki buddyjski kraj zamierzasz odwiedzić w tym roku?

  17. kielec
    kielec (08.06.2010 10:01) +1
    czyta się jak dobrą książkę podróżniczą, duży plus :)
  18. amused.to.death
    amused.to.death (04.06.2010 22:52) +1
    Na razie przeczytałam początek.
    Odważny byłeś wybierając towarzysza podróży przez internet!
    Resztę przeczytam później, bo sporo tu tego:)
  19. s.wawelski
    s.wawelski (04.06.2010 4:03) +1
    Zainspirowany juz sie czuje! Zeby tylko jeszcze czas sie znalazl... :-)
  20. milanello80
    milanello80 (03.06.2010 21:11) +1
    Mam więc nadzieję Smoku, że zainspiruję Cię,jakby nie było obieżyświata, do odwiedzin Cejlonu.
  21. przedpole
    przedpole (03.06.2010 20:46) +1
    Ja miałem pecha do pogody i zobaczylem dużo mniej.Podróż super.Pozdrawiam
  22. s.wawelski
    s.wawelski (03.06.2010 20:24) +1
    Autor reportazu spisal sie na szostke! :-))

    Z radoscia sie tu wpisuje jako pierwszy :-) Teraz juz wiem gdzie byles jak Cie nie bylo :-) Podroz wspaniala i pieknie opisana. Piszac to jeszcze nie dotarlem do konca, ale bede tu wracal i powoli przygladal sie zdjeciom...
  23. milanello80
    milanello80 (03.06.2010 17:59) +4
    Relacja z moich cejlońskich wojaży troszkę już wyczekiwała swojego upublicznienia. Jednak lenistwo autora, brak weny twórczej mogącej dać świadectwo piękna cejlońskiej ziemi, wreszcie mnogość zdjęć do obrobienia, sprawiały, że proces publikacji został odłożony w czasie. Impulsem dopiero stała się nowa wyprawa, nota bene również do kraju buddyjskiego, która zmusiła autora do przyspieszenia prac. Ciekaw jestem jakie wrażenia wywoła we mnie wizyta w innym kraju kręgu kultury buddyjskiej. Jak już w tekście pisałem, buddyzm sam w sobie, jak i ludzie będący wyznawcami tej religii, pozostawili po sobie trwały, wielce pozytywny, ślad w mym umyśle.
    W razie rozterek co do kierunku eksploracji, możliwości finansowych i czasowych, wreszcie w przypadku zapotrzebowania na wrażenia estetyczne w podróży, polecam wszystkim Sri Lankę.
    Naprawdę warto