Jesienią 2003 roku, dzięki kilku niezwykłym zbiegom okoliczności, po raz pierwszy odwiedziłem Meksyk. Nie była to jednak zwykła wycieczka - wakacje w Cancún czy innym przygnębiającym miejscu - ale miesięczny pobyt u meksykańskiej rodziny.

 

Wyjechałem w ramach programu rotariańskich wymian młodzieżowych, chociaż z młodzieżą już wówczas miałem raczej niewiele wspólnego. Co tu dużo gadać... Dzięki życzliwości kilku osób udało się lekko naciągnąć reguły i... siedziałem w samolocie lecącym do Miasta Meksyk.

 

Zapiski, które możecie tu znaleźć, to mejle, jakie z tej niecodziennej eskapady wysyłałem do znajomych w Polsce. Generalnie wyglądało to tak, że kilkanaście osób dostawało ogólną "relację", a ci, którzy zadawali szczegółowe pytania, dodatkowo otrzymywali na nie osobne odpowiedzi (o ile nie dało się ich jakoś sensownie wpasować w treść "mejla zbiorczego") i stąd właśnie "dygresje". Oczywiście nie wszystkie z nich mogą pojawić się tutaj , bo część wymagałaby ingerencji cenzora/moderatora. Dodatkowo w kilku miejscach pojawiają się dopiski już z Polski, ale raczej nie wpływają one wpływu na charakter "dziennikowy" tekstu.

 

Czasami w trakcie podróży, a czasem już po powrocie do Polski zdawałem sobie sprawę z dość oczywistych błędów w moich obserwacjach. Celowo nie zmieniłem tych fragmentów, żeby w bardziej autentyczny sposób oddać (nikły) stan mojej wiedzy i stan ducha podczas tej wycieczki.

 

Zresztą, wydaje mi się, że większość ludzi wrzucona nagle w całkowicie inną kulturę, znaną dotąd jedynie z historycznych książek i kilku filmów, miałaby podobne odczucia i w podobny sposób patrzyła na wiele spraw.

 

Dziś jednak szokują mnie moje własne słowa sprzed pięciu lat w odniesieniu choćby do meksykańskiej kuchni. Jest rewelacyjna i mógłbym pochłaniać większość z tamtejszych potraw, a tu... jakaś niezrozumiała krytyka i niezadowolenie. Podobnie z negatywnym nastawieniem do Festivalu Cervantino w Guanajuato. Jakimż byłem głupcem, że nie dałem się namówić! Śmieszą mnie też (ale to z trochę innej beczki) wydatki, które uważałem za oszałamiające. 100, 200, 300... pesos. Ale tak bywa, gdy na miesiąc zabiera się 300 dolarów. Niestety, czasem trzeba z czegoś zrezygnować.

 

Cóż... Nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą. Z tej pierwszej poważnej wyciągnąłem najważniejszą naukę: świat jest pełen różnorodności i najpiękniejszą rzeczą jaką można w życiu robić, jest jej zgłębianie...

 

Przy zetknięciu z obcą kulturą zachowuj się rozważnie i ostrożnie. Wiedz, że otacza cię labirynt niewidocznych murów, których nie przebijesz żadną siłą. Raczej zatrzymaj się i pozwól, aby powoli zaczął cię unosić niewidoczny, ale rychło wyczuwalny rytm, pulsowanie tej nowej kultury, jej niedostrzegalne, ale silne fale, które same poniosą cię w pożądanym kierunku poznania i zadomowienia.

[Ryszard Kapuscinski, Lapidarium V]

 

I jeszcze małe usprawiedliwienie. Osoby nie znające mnie osobiście, mogą czasami odnieść wrażenie, że kpię sobie z Meksyku i jego mieszkańców. Nic bardziej mylnego. KOCHAM ten kraj i ludzi, a trochę ironii i sarkazmu dodaje tylko kolorytu tym zapiskom (a przynajmniej mam taka nadzieję).

 

Na koniec uwaga techniczna. Co prawda przywiozłem z tego wyjazdu kilkaset fotek, ale robione na kliszy popularną idiotenkamerą, w gruncie rzeczy do niczego się nie nadają. Mogą najwyżej służyć mi za sentymentalną pamiątkę. Dorzucam więc parę zdjęć z ubiegłorocznego (2007) wyjazdu, podczas którego kilka miejsc odwiedziłem ponownie. Na marginesie dodam, że spóźniona relacja z tej wcieczki też "się pisze", a mówiąc dokładniej, czeka na digitalizację wersji papierowej. Zapraszam do lektury...

Lot z Warszawy do Londynu stanowił (prawie) przyjemność. Miałem trzy fotele tylko dla siebie, ale za to nie dawali drinków. Tylko "śniadanie", na które składała się prawie zamrożona bułka z jakąś niezidentyfikowaną wkładką.

 

Sam lot, dla takiego nuworysza podniebnych przygód jak ja, to naprawdę niesamowite przeżycie. Szczególnie, kiedy z prawie mrocznej Warszawy, przebiliśmy się na słoneczną "Antarktydę" - dokładnie tak wyglądają chmury od góry.

 

Londyn to już dłuższa historia. Okęcie to żart, niewielka szopka, w porównaniu z Heathrow. Całe warszawskie lotnisko jest wielkości może 1/4 jednego terminalu w Londynie. Jednak wbrew obawom, bez najmniejszych problemów udało mi się znaleźć mój terminal i mój samolot (zawiózł mnie tam specjalny autobus, który po wąskich uliczkach lotniska jeździł z prędkością światła.

 

Gdy tylko dotarłem do mojego terminalu, oczywiście spotkałem rodaków. Pierwsza była młoda doktorantka z Krakowa (Laura), która nie dość, że nie grzeszyła urodą (wybacz jeśli kiedykolwiek znajdziesz się na tej stronie i przeczytasz te słowa), była czymś strasznie przestraszona. Jako że była wegetarianką, połowę jej podręcznego bagażu stanowiły marchewki, którymi i mnie częstowała. Leciała do USA (Chicago i później jeszcze dalej). Zaraz po niej spotkałem dwie ekipy Polaków wybierających się do Meksyku. To zadziwiające jak mili potrafią być dla siebie Polacy za granicą. Jedna ekipa (grupka studentów) wybierała się zupełnie "na dziko" na Jukatan i do Chiapas (byli chyba z Brodnicy), a druga (dwóch ciężko przestraszonych, ale przesympatycznych prostaczków z Poznania, którzy ni w ząb nie znali ani angielskiego, ani hiszpańskiego) spełniała właśnie swoje marzenia z dzieciństwa o podroży do Meksyku.

 

Przelot z Londynu do Ciudad de México to dopiero koszmar! Jeszcze przed startem w samolocie wysiadła klimatyzacja, więc wszyscy siedzieli jak sardynki w puszce i pocili się jak szczury. Ze mną nie było inaczej. Śmierdziałem więc jak cap, na najgorszym z możliwych miejsc w Jumbo Jet`cie (w środku środkowego rzędu), pomiędzy jakimś bogatym, młodym Meksykaninem, z którym przegadałem prawie cały lot i parką Niemców, którzy przez prawie cały dwunastogodzinny lot nie odezwali się ani słowem (do siebie również).

 

Jedzenie w tym samolocie było gorsze nawet od na wpół zamrożonej bułki serwowanej na trasie Warszawa-Londyn. Coś, co zamawiałem jako kurczaka, było tylko czymś, co nosiło tę górnolotną nazwę. Ani nie wyglądało, ani tym bardziej nie smakowało jak kurczak.

 

Po 12 godzinach katorgi wylądowałem w Mieście Meksyk. Lotnisko fajne (Aeropuerto Internacional Benito Juarez). Małe i "łatwe w obsłudze" , ale obsługa niezbyt łatwa dla przylatujących. Zanim wpuszczą cię do Meksyku, musisz wypełnić 3 formularze emigracyjne (wszystkie oczywiście po hiszpańsku), w które wpisujesz te same dane i kiedy podchodzisz do bardzo wesołego pana w jednym z okienek, ten ze szczerym uśmiechem wyrzuca te papierki zostawiając sobie tylko KAWAŁEK jednego (drugi kawałek jest dla ciebie).

 

Przy powrocie z Meksyku okazało się, że ten fragmencik papieru jest niezwykle ważny. Jest to bowiem potwierdzenie urzędu imigracyjnego, które TRZEBA oddać przy wyjeździe. Inaczej można wcale nie wyjechać (chyba nie protestowałbym zbyt zajadle). Ja, z mojej wrodzonej miłości do wszelkich papierków, zachowałem sobie ten świstek na pamiątkę. Całe szczęście. Wprawdzie w dwie minuty musiałem przepakować plecak, żeby znaleźć maleńką karteczkę, ale się udało.

 

Bałem się, że w Meksyku będą chcieli dokładnie sprawdzić mój bagaż. Ale nic podobnego. Wcześniej, jeszcze w samolocie, dostałem formularz deklaracji celnej (oczywiście po hiszpańsku; pomógł mi mój nowy przyjaciel z Morelii). W deklaracji tej napisałem (oczywiście zgodnie z prawdą), że nie mam nic do oclenia. Więc, kiedy tylko odebrałem swój bagaż (a zapomniałem napisać, że do wesołego pana od formularzy emigracyjnych stałem godzinę!!!), i podszedłem do wyjścia, moje zdziwienie przeważyło nawet zmęczenie po 18 godzinach podroży. Jakaś pani w mundurku wzięła moją deklaracje, sprawdziła, co mam do oclenia i poprosiła żebym nacisnął guzik… I to wszystko. Może ten guzik sprawdza prawdomówność… Nie mam pojęcia, ale zadziałał i już byłem w Meksyku.

 

Już w Polsce dowiedziałem się, że właśnie na tym polega wybiórczość sprawdzania pasażerów, którzy nie deklarują nic do oclenia. Jeśli po naciśnięciu guzika zapali się zielone światło, to, jak na ulicy, przechodzisz, jeśli czerwone... cóż... Ja miałem szczęście.

 

Na lotnisko Mario przyjechał po mnie, tak jak obiecał, w czerwonym scout'owskim mundurku (w lipcu 2003 roku, Mario był w Polsce na zaproszenie Rotary, właśnie jako przedstawiciel meksykańskich scout'ów; wtedy też się poznaliśmy) i wraz z prawie całą familią (tylko papá Sergio został w domu, żeby przygotować kolację) i dwoma kolesiami (teraz wiem, że byli to Alan i Raúl). Wszyscy (7 osób - słownie siedem), plus moje bagaże, zapakowaliśmy się do maleńkiego Chyslera coupé i ruszyliśmy w miasto.

 

W Ciudad de México nie ma ruchu ulicznego, tu są tylko korki. Nie ma żadnych zasad. Większość samochodów jeździ, lub stoi w korkach, na awaryjnych światłach i ciągle trąbi. Bardzo ciekawie doświadczenie...

 

W domu Mario czekał na nas ojciec z kolacją. Sopes z dodatkami. Chyba przestanę lubić fasole, kiedy wrócę do Polski. Jest jej tu zbyt wiele. Generalnie jednak jedzenie może być. Po kolacji ja musiałem pić tequilę, a papá Sergio, mamá Maribel i brat Sergia - Enrique, pili polską wódkę (twierdzili, że jest dobra, ale chyba tylko z grzeczności). Szczególnie, że moi meksykańscy przyjaciele za nic nie chcieli dać sobie wytłumaczyć, że trzeba ją pić porządnie schłodzoną i zapijać lub zagryzać.

  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México
  • Ciudad de México

Kiedy już odespałem swoje (a wierz mi, że ta wysokość i ciśnienie rzeczywiście mają znaczenie; pierwszy papieros po wyjściu z lotniska omal nie zwalił mnie z nóg), czyli o 12 tutejszego czasu, ruszyliśmy z Mario na Plac Zócalo. To najważniejsze miejsce w México. Mieliśmy niestety mało czasu, więc zobaczyłem tylko plac. Nic więcej. Jutro wracamy tam pozwiedzać co się da. Przy okazji wymieniłem kasę po, jak się okazało, bardzo dobrym kursie i kupiłem kilka koszulek w tym jedną zapatystowską od przedstawicieli "Zbuntowanych Ludów Autochtonicznych Chiapas" za 70 pesos (podobno to bardzo dużo). Kupiłem też małą zapatystkę robioną z "czegoś-tam". Inne suveniry obejrzę jutro.

 

Po krótkim zwiedzaniu okazało się, że jesteśmy umówieni z Jesusem Rafaelem Martinezem Garcią z tutejszego Rotary Clubu, w restauracji serwującej owoce morza. Moja miłość to tej strawy jest równie wielka jak do kurczakopodobnego jedzenia z samolotu, więc podziękowałem uprzejmie i zjadłem tylko jakąś wielka rybę, której nazwy nie jestem w stanie odtworzyć.

 

Z synami współwłaścicielki (Ricardo i Rodrigo; mają jeszcze siostrzyczkę Reginę) pospacerowaliśmy trochę po mieście. Miałem w końcu okazję spróbować najsłynniejszego meksykańskiego piwa Corona (muszę powiedzieć, że się nie zawiodłem; smakuje całkiem jak piwo). Po wszystkim poszliśmy na tacos. Ta najpopularniejsza meksykańska przekąska jest naprawdę niezła. Chcieli mnie sprawdzić i zaproponowali mi najostrzejszy z sosów/dodatków. Chyba byli rozczarowani, bo do ostrości szaszłyków mamy trochę im brakowało. Ale generalnie tacos są smaczne (w końcu miałem okazję zjeść mięso bez fasoli).

 

Po powrocie do domu, musiałem oczywiście zjeść tradycyjną kolację (tym razem były to tortillas, które niczym nie różnią się od tacos i sopes), a później zasiąść do wódki i tequili...

 

W zasadzie to na dzisiaj wszystko. Więcej wrażeń nie miałem. Chyba, że jazda metrem, które tutaj jest po prostu genialne! Jest BARDZO szybkie, jeździ wszędzie, jest czyste i podobno jest najbezpieczniejsze. Miałem też okazje jechać tutejszą "wieloosobową taksówką" (Taxi Microbuses Combi). Taryfa: pierwsze 5 km - 2 pesos, 5-12 km - 2,50 pesos, powyżej 12 km - 3,50 pesos, taryfa nocna 4 pesos. To stary Volkswagen "ogórek" z drzwiami zamykanymi przez kierowcę za pomocą linki i kilku bloczków. Ale podobno jeżdżą wszędzie i są tanie.

Opowiem ci trochę o tym, jacy są tutejsi ludzie. Przede wszystkim, są niesamowicie wręcz przyjaźni i sympatyczni (może to tylko gra, ale wygląda szczerze). Już na lotnisku, pewnie trochę z nakazem tradycji obcałowały mnie wszystkie dziewczyny z familii - mama Maribel i dwie siostrzyczki.

 

W domu musiałem zapoznać się z kilkoma wujkami, których imion jeszcze nie pamiętam. Wczoraj poznałem też przesympatyczne małżeństwo, które ma coś wspólnego z babcią Maria – Enriquetą. Koleś nazywa się Josafat, a dziewczyna Mildret, mają po 22 i 23 lata i dwójkę dzieci. Babcia Enriqueta mieszka nad nami i jest jak żywcem wyrwana z telenoweli. Ma dobrze około siedemdziesiątki i lubi bawić się różnymi nowoczesnymi gadżetami. To z jej laptopa wysyłałem czasem mejle. Oczywiście obcałowała mnie i obściskała na wszystkie strony.

 

Najcięższe są dla mnie jednak wieczory. Cała familia (co znaczy cała masa krewnych i znajomych) spotyka się przy kolacji i oczywiście wypytuje mnie o wszystko. Jak jest w Polsce, co wiem na temat Meksyku (wczoraj poczułem się trochę głupio bo momentami wiedziałem więcej niż oni i złośliwie poprosili mnie, żebym opowiedział im jakieś ciekawe fragmenty z meksykańskiej historii), jak wymawia się nazwisko Papieża, skąd tenże pochodzi i jak to się nazywa.

 

Poza tym wszyscy cały czas zastanawiają się, co powinienem zobaczyć. Sądząc po planach powinienem posiedzieć tu kilka miesięcy, ale mam nadzieję, że przynajmniej część z tych planów się spełni. Wiem na przykład, że w ten weekend chcieli mnie wysłać na festiwal Cervantino do Guanajuato, ale wydaje mi się, że to trochę śmierdzi nudą - muzyka poważna i dziwne grupy teatralne z całego świata. Postaram się więc nie jechać. Gdybym się jednak nie odzywał, to znak, że jednak udało im się mnie namówić.

 

Podczas wieczornych spotkań musi oczywiście być alkohol. Tutejsi rozsmakowują się w mojej wódce, która niestety już się kończy. Piją ją małymi łyczkami jak koniak. Ja sprawdzam kolejne wcielenia tequili. Piłem już tradycyjną (sól, tequila, lemonka), z karmelem (całkiem dobra) i z kawą (też niczego sobie).

 

Wczoraj poczułem się naprawdę dziwnie (połączenie jakiegoś niesamowicie sympatycznego uczucia ze wstydem), kiedy mała Cardenasówna (Keyla, lat 7), podeszła do mnie wieczorem i ciągnąc mnie za koszulkę domagała się buziaka na dobranoc:-)

 

P.S. Wiesz, że w największym mieście świata, budzą mnie na zmianę przejeżdżające samochody, policyjne syreny i... kogut!!!

Tak jak zaplanowałem w piątek dotarłem na główny plac Ciudad de México. Plac jak plac, jest płaski i kwadratowy. Ale to, co można znaleźć na placu, to przekrój całego meksykańskiego społeczeństwa, plus cała masa obcokrajowców.

 

Mi osobiście najbardziej rzucili się w oczy Indianie, a dokładniej Indianki, bo jest ich tu znacznie więcej niż mężczyzn. I nie myśl sobie, że chodzi o urodę. Nic podobnego. Niestety (nie chcę wyjść na jakiegoś rasistę i ksenofoba), ale zanim zobaczysz Indianina najpierw go czujesz (generalnie Meksyk jest pełen wszelkich zapachów, ale to zupełnie inny temat). Nie wiem, czy jakieś religijne przykazania zabraniają im używania mydła i dezodorantu, ale śmierdzą okrutnie. Poza tym zawsze towarzyszą im małe dzieci biegające z wyciągniętymi po drobne dłońmi. I coś, co zaskoczyło mnie totalnie – wzrost. Po raz pierwszy w życiu spotkałem ludzi sięgających mi (czasami) dosłownie do pasa!

 

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, że jest ich tu tak wielu można kupić od nich wiele fajnych gadżetów, chociaż nie zawsze związanych z Meksykiem (np. całkiem fajne torby z wełny, ale z... chińskimi smokami).

 

Poza tym, Zócalo to wyraz meksykańskiego nacjonalizmu. Pełno tu flag (największa wisi na... nie wiem... chyba kilkudziesięciometrowym maszcie na środku placu) i innych symboli państwowych.

 

Przy placu znajduje się nawet muzeum symboli narodowych i Pałac Prezydencki, w którym prezydenta chyba jednak dawno nie było, bo jak na siedzibę władz państwowych jest dość słabo chroniony, a na przeciw wejścia, co kilka dni zmieniają się pikiety (na przeciw wejścia znaczy dosłownie kilka metrów). W piątek pikietę urządzali zapatyści.

 

Największą zaletą Zócalo jest to, że możesz tam wracać kilka razy i za każdym razem zobaczysz coś nowego. Niemożliwością jest natomiast zobaczenie wszystkiego za jednym razem. Mi udało się odwiedzić muzeum Templo Mayor i Katedrę.

 

Templo Mayor to jedno z ważniejszych muzeów w Meksyku (najważniejsze jest Narodowe Muzeum Antropologiczne, które mam nadzieje zobaczyć), na dobra sprawę to w połowie muzeum Miasta Meksyk, a w połowie kultur prekolumbijskich z terenów Mezoameryki. Zanim wejdziesz do właściwego muzeum przechodzisz przez ruiny dawnej stolicy państwa Azteków – Tenochtitlán. Można tu zobaczyć resztki budowli – piramid i świątyń – a  czasami nawet fragmenty malowideł (z rekonstrukcji w muzeum wynika, że kilkaset lat temu Meksyk/Tenochtitlán był bardziej kolorowy niż teraz).

 

Cały czas w samym środku miasta, tuż obok, a nawet pod Pałacem Prezydenckim, trwają wykopaliska. Może więc, kiedy wrócę tu za kilka lat, będzie można zobaczyć więcej?

 

Muzeum to cztery piętra eksponatów z wykopalisk z miasta i południowej części Meksyku. W dużej części są to rzeczy znane z książek, albumów i Discovery Chanel, ale na żywo wyglądają, oczywiście, zdecydowanie lepiej. Wrażenie robią rytualne narzędzia z kamienia, których używano do wycinania serc i wnętrzności. Poza tym większość eksponatów z bardzo odległych czasów, tak jak i w Polsce, to skorupy i fragmenty "czegoś-tam" (niestety nie ma informacji po angielsku).

 

Oprócz pamiątek po dawnych cywilizacjach (włączając w to całkiem ciekawe rekonstrukcje dawnych miast) w Templo Mayor można też znaleźć przykłady fauny i flory meksykańskiej.

 

Droga z Templo Mayor do Katedry to jakieś 50 metrów, ale po drodze trzeba obejrzeć występy ubranych w tradycyjne stroje Indian. A jeśli ktoś ma ochotę, może też poddać się rytualnemu oczyszczeniu dymem (jak już wspomniałem Meksyk jest pełen zapachów).

 

Sama Katedra jest ogromna. Wewnątrz wygląda niezwykle okazale i bogato (sądząc po przepychu to chyba barok). Oczywiście obowiązuje zakaz fotografowania, ale udało mi się zrobić kilka zdjęć zanim dostałem ostrzeżenie od jakiegoś smutnego pana w garniturze. Nie wiem czy to reguła, ale odwiedziłem już trzy czy cztery kościoły i w każdym właśnie trwała msza.

 

Po wizycie w Katedrze Mario proponował mi przejażdżkę Turibusem (taki londyński doubledecker dla turystów), ale zdecydowanie bardziej podobają mi się spacery po mieście niż "Meksyk dla turystów".

 

Jakiś kilometr od Zócalo mieści się Pałac Sztuk Pięknych (Palacio de Bellas Artes). To pozostałość po rządach Porfiro Diaza, który chciał zrobić z Meksyku państwo europejskie (chyba, albo na szczęście, mu nie wyszło). Niestety nie udało mi się sprawdzić jak piękne sztuki znajdują się w tym pałacu, bo oczywiście byliśmy z kimś umówieni. Tym razem była to druga babcia Mario, matka Maribel - Raquel.

 

Po drodze odwiedziłem pocztę, ale kartki dojdą pewnie już po moim powrocie. Budynek poczty (Palacio Postal), podobnie jak Pałac Sztuk Pięknych to pozostałość po porfiriacie (rządach Diaza), więc wygląda wyjątkowo okazale. Mnóstwo tu złoceń, marmurów i innych drogocennych ozdób, ozdóbek i bibelotów.

 

A tak na marginesie kartki do Polski kosztowały majątek.

 

Z poczty do babci jest niedaleko, więc tym razem wsiedliśmy w taksówkę. Jakieś 80% taksówek w Ciudad de México to biało-zielone garbusy bez siedzenia z przodu. Są ich tu miliony! Wydawać się może, że połowa mieszkańców miasta pracuje jako taksówkarze na garbusach. W ogóle garbus to chyba najczęściej występujący samochód w Meksyku. Zdarzyło mi się kilka razy, że mijały mnie tylko garbusy. 6,7,8… po kolei. Czasami, ale niezbyt często zdarzają się też normalne taksówki, takie jak w Polsce, tyle że są biało-zielone lub biało-czerwone i płaci się za nie trochę więcej.

 

Po drodze minęliśmy niezwykle zjawisko. Przy Plaza Garibaldi, dopadła nas ogromna banda mariachis w tradycyjnych strojach. Część z instrumentami, a część po prostu wydzierającą się. Później dowiedziałem się, że tak "reklamują się" meksykańscy muzycy. Jeśli chcesz, żeby zagrali na twoim weselu, urodzinach czy jakiejkolwiek imprezie możesz przesłuchać kilka grup i wybrać tę, która najbardziej ci pasuje.

 

O ile rodzina Mario mieszka w całkiem normalnej i dość spokojnej okolicy, o tyle mieszkanie Babci Raquel, czy raczej jego sąsiedztwo (słynne Tepito), wzbudzało moje obawy o zdrowie i życie. Koniec końców okazało się jednak, że z okolicą wszystko jest w porządku.

 

Babcia Raquel była znacznie spokojniejsza i mniej wylewna niż Babcia Enriqueta, ale oczywiście musiała mnie obcałować. Nie tylko zresztą ona.

 

Do drugiej babci po szkole przychodzi latorośl Cardenasów (Amarylis i Keyla), więc dostałem kolejne buziaki. Do tego siostra Maribel – Veronica i jej nastoletnia córa Iltze, która, gdy tylko przyszedłem, zrzuciła z siebie szkolny mundurek (bo w Meksyku do podstawówki i do gimnazjum chodzi się w mundurku) i zaczęła robić się na bóstwo. Nie do końca jej to wyszło...

 

Oczywiście musiałem zjeść obiad złożony z dań, których nazw nie jestem w stanie zapamiętać ani wymówić (oprócz fasoli meksykanie nadużywają w kuchni śmietany i twarogu).

 

Po obiadku, kiedy Mario udał się na całe dwie godziny na uczelnię, zaczął się koszmar wypytywania. Na początek standardowy zestaw pytań dotyczących lotu z Polski (to da się przeżyć), ale señora Veronica i jej dzieci okazały się wyraźnie bardzo ambitne. W ten sposób, całkiem nieoczekiwanie, zostałem nauczycielem polskiego i historii Polski. Szybko okazało się, że polskie sz, cz, ż, ć, ś… to dla nich morderstwo, ale z uporem maniaka próbowali powiedzieć "po deszczu szosa sucha". Totalna porażka, nikomu nie wyszło...

 

Od nauczycielskich obowiązków wybawiła mnie na szczęście Maribel.

 

W drodze powrotnej do domu Cardenasów, zatrzymaliśmy się na Placu Trzech Kultur (Plaza de Tlatelolco lub Plaza de las Tres Culturas). Świat zna ten plac głownie ze względu na masakrę studentów z '68 roku, ale kilkaset lat wcześniej miała tu miejsce inna masakra...

 

Plac Trzech Kultur mieści się obok ruin ostatniego bastionu broniących się przed Hiszpanami Azteków. Podobno w tym miejscu ostatni aztecki władca Cuauhtemoc poddał się Cortesowi. Dzisiaj na obelisku upamiętniającym to wydarzenie widnieje napis: "13 sierpnia 1521 bohatersko bronione przez Cuathemoca Tlatelolco przeszło w ręce Cortesa. Nie był to ani triumf, ani klęska, lecz bolesne narodziny mestizo - dzisiejszego narodu meksykańskiego".

 

Przy placu znajduje się też budynek ministerstwa spraw zagranicznych. Częściowo w starych, zabytkowych budynkach połączonych ze starym kościołem, a częściowo w zbudowanych ze szkła i stali wieżowcach. To zresztą typowe, że nowoczesne budynki sąsiadują tu z kolonialnymi kościołami czy budynkami z początku wieku.

W sobotę wraz z rodzinką Veroniki, pojechaliśmy do Puebli (to jakieś 100-150 km od Miasta Meksyk; półtorej godziny drogi; trzeba doliczyć wyjazd z miasta). Już sama podroż autostradą to dla Polaka przeżycie. U nas podobno są, ale ja jeszcze nie spotkałem żadnej.

 

Najpierw wydawało mi się, że miasto nie ma końca, ale po jakichś 80 minutach jazdy autostradą, skończyło się. Zaczęły się za to całkiem sympatyczne krajobrazy. Nigdy nie byłem w polskich górach (i jakoś mnie do nich nie ciągnie), ale te wyglądały naprawdę niezwykle. Droga prowadzi przez doliny, więc cały czas czuć potęgę krajobrazu. Co chwile też znaki przypominają o spadających z góry skałach (już samo patrzenie na zabezpieczenia zboczy, czy raczej ich brak, przyprawiało mnie o lęk, a znaki tylko dodawały mi "otuchy".

 

Najlepsze widoki zaczynają się jednak, kiedy wyjeżdża się na płaskowyż otoczony wulkanami. Z jednej strony widać naprawdę ogromny Popocatepetl (czynny i wciąż dość niebezpieczny wulkan) i jego świętej pamięci małżonkę Ixtaccihuatl.

 

Legenda mówi, że Popo (tak pieszczotliwie nazywają wulkan Meksykanie) był wojownikiem i bardzo kochał swoją żonę o tak cudownie brzmiącym imieniu, ale pewnego dnia, kiedy wrócił z wojny okazało się, że ta umarła. Popo, jak łatwo zgadnąć nie był zbytnio zadowolony z takiego stanu rzeczy. Wziął więc truchełko wybranki swego serca, oddalili się nieco od ludzkich siedzib i nie wytrzymał. Po prostu wybuchł. Podobno przyjdzie też czas na małżonkę. Póki co drugi wulkan śpi.

 

Z drugiej strony (w kierunku Puebli) widać inny wulkan. To La Malinche, nazwany na cześć kochanki Cortesa. Podobnie jak Ixtaccihuatl, ten też jest uśpiony, ale z ostrożności nie zbliżaliśmy się do niego. oza tym nie jestem pewien czy moje ubezpieczenie obejmuje obrażenia ciała spowodowane wybuchami lawy.

 

Puebla już na pierwszy rzut oka wygląda lepiej niż México. Prawie nie ma biednych przedmieść. Od samego początku wygląda na bardzo zadbane miasto. Zresztą Puebla reklamuje się jako "stolica stanu idealnego", a idealny stan musi mieć przecież idealną stolicę. Genialna dedukcja… nieprawdaż?

 

Domki, jak w Ciudad de México. W większości jedno, lub dwupiętrowe. We wszystkich kolorach tęczy. Podobnie jak w México, w centrum Puebli jest Centro Historico, czyli najważniejsze, odnowione zabytki, plus plac (w Puebli tez nazywa się Zócalo, więc to chyba po meksykańsku hiszpańsku jakiś synonim placu, chociaż słowniki mówią coś innego) i park. Sergio (mąż Veroniki) chciał mnie wsadzić do tutejszego Turibusa, ale się nie dałem. Jakimś cudem udało mi się (nie bez pomocy autochtonów oczywiście) dostać plan Puebli i najważniejszych miejsc do obejrzenia z objaśnieniem długopisem na marginesie.

 

Zwiedzanie miasta w sobotę jest o tyle utrudnione, że zjeżdża się tu chyba pół Miasta Meksyk (sądząc po rejestracjach) i cała masa turystów. Ruch pieszy jest tu więc ogromny.

 

Z zabytków, tradycyjnie trzeba zobaczyć Katedrę i stare uliczki. Na jednej z nich – Calle Dulce, czyli ulica cukierkowa – pełno jest sklepów ze słodyczami. To znaczy w co drugim domu i nie ma w tym ani grama przesady. A ulica jest naprawdę długa i gęsto zabudowana. W każdym ze sklepów widziałem inne smakołyki, ale wszystkie były típico de Puebla (chyba ktoś tu kłamie?) Oprócz cukierków, Puebla słynie też z ceramiki, która można kupić na każdym rogu.

 

Inną ciekawostką, która od razu rzuca się w oczy, jest brak policjantów. Widziałem tylko trzech. Za to policjantek są tu (chyba) setki. Wszystkie w mundurkach z nienagannymi fryzurami i szczerym uśmiechem.

 

Po powrocie do México spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba, wiadomość, że mam zaproszenie na... piętnaste urodziny Moniki - siostry Lalo...

 

Dla Meksykańskich dziewcząt piętnaste urodziny, czyli quinceaños, to coś jak u nas osiemnastka. Tylko że tutaj celebrują to święto jak u nas prawdziwi burżuje ślub. Wielka sala, około 200 osób (ale Maribel – mama Mario, twierdzi, że to była skromna impreza), WŁOSKIE (?!?) żarcie i meksykańska chałtura.

 

Impreza jest dokładnie wyreżyserowana. Najpierw taki taniec, później inny. Życzenia, prezenty, itp. Oczywiście zostałem zmuszony do wyjścia na parkiet. Pierwszy taniec tańczyłem z dwiema "ognistymi" Meksykankami, co wzbudziło niemałe zainteresowanie. Później długa przerwa na tequile, której było chyba trochę za dużo i znowu na parkiet. Obiecałem Maribel taniec i musiałem wywiązać się z obietnicy. Pech chciał, że trafiłem na salsę. Było ciężko, ale chyba im pokazałem, że i w zimnej północnej Polsce potrafimy ruszać tyłkami...

 

Nie wiem czy to reguła, ale na tej imprezie, jeśli ktoś siedział za długo sam, albo za mało tańczył, stawał się obiektem usilnych prób zeswatania z jakąkolwiek dziewczyną z sali. Rolę połączonych swata i wodzireja pełnił Lalo - bardzo sympatyczny koleś Mario. Po odrzuceniu kilkunastu kandydatek do tańca w końcu uległem urokowi jednej z młodych imprezowiczek. Niestety, byłem chyba pierwszym mężczyzną w jej życiu, który miał ponad metr osiemdziesiąt, więc cała przerażona tańczyła jak kawałek drewna. A może to ten mój zwierzęcy magnetyzm?;-) Porażka! Ale głupio było i mi i jej. Taką przynajmniej żywię nadzieję.

 

Poimprezowe pożegnania nie miały końca. Trwało to mniej więcej półtorej godziny. Młodzież w tym czasie zastanawiała się gdzie przenieść imprezkę. Ja od razu zdecydowałem się na łóżko. Jak się później okazało, nie byłem w tym osamotniony, bo młodzież tak długo się zastanawiała, aż poczuła się zmęczona, więc spokojnie rozeszła albo rozjechała (cóż z tego, że "pod wpływem"?) się do domów.

Niedziela była trochę ciężka, ale jakoś udało mi się przeżyć meksykańskiego kaca.

 

Pod wieczór wraz z cała bandą młodych Latynosów (średnia wieku kumpli Mario to jakieś 19/20 lat) wybraliśmy się na Coyoacán.

 

Coyoacán to takie centrum kulturalne Ciudad de México. Pełno tu artystów i "artystów", gejów, lesbijek, hippisów, narkomanów, rastafarian i wszelkiej odmiany freak'ów z Meksyku i świata. Feria barw i zapachów, ale jak na mój gust zbyt wielu przypadkowych turystów. Takich, co to na Coyoacán trafili, bo im w Lonely Planet napisali, że trzeba.

 

Założenie wycieczki było takie, że najpierw idziemy do muzeum Fridy Kahlo, a później się zobaczy. Niestety wyszło odwrotnie. Wiem już skąd w "ciepłych krajach" eksplozja demograficzna. Chłopaki zaczepiają każdą... dosłownie każdą... dziewczynę. Nieważne czy wygada jak T-34, jak Szarik, czy jak Salma Hayek. Dzięki mojemu zrzędzeniu z ich planów nic nie wychodziło, ale napięcie moich nerwów sięgało zenitu. Kiedy w końcu udało mi się odciągnąć ich od spraw tak przyziemnych jak rwanie chicas, okazało się, że muzeum jest już zamknięte. I wszystko zaczęło się od nowa.

 

Odwiedzając w ubiegłym roku (2007) moją meksykańską rodzinkę, dowiedziałem się, że Daniel ożenił się z dziewczyną, którą poznał na Coyoacán podczas tego wypadu i właśnie urodziła im się córeczka! Jaki wspaniały zbieg okoliczności! A może "efekt motyla"?

 

Kiedy moi towarzysze - Daniel, Lalo, Mario, Gapa – to jego nowe polskie imię, które koledzy znaleźli mu w moim słowniku –, Alan, Raúl, Oscar i Alvaró - stwierdzili, że nic dzisiaj nie upolują, poszliśmy na browarka do jednej z setek tutejszych knajp (pracuje tu przyjaciel Daniela). Świetny klimat, ale piekielnie drogie piwo, więc sposobem znanym także z kraju nad Wisłą, zamówiliśmy kilka litrów piwa... w sklepie na rogu. Nieopacznie wydałem się, że umiem zagrać coś na gitarze i zostałem zmuszony do wykonania przecudownego kawałka grupy Pidżama Porno Nasze nogi są jak z gumy, nie gdzie indziej, ale na meksykańskiej małej scenie. Całkiem dobry debiut, tak sobie myślę...

 

Po piwku moja banda nabrała odwagi i dowiedziałem się, że maja tu na Coyoacán "straszną ulicę" (Callejón del Aguacate) gdzie nie wolno się zapuszczać i tym bardziej robić fotek.  Swoją drogą, z  moim aparacikiem czułem się trochę jak japoński turysta.

 

Z głównego placu do tej ulicy był jakiś kilometr, ale zaraz po wyjściu z knajpy okazało się, że wszędzie jest pełno kopiących kogoś w dupę duchów. Meksykanie do szczęścia potrzebują naprawdę niewiele browarka.

 

Sama "straszna ulica" to jakieś 200 metrów ciemnego i wąskiego zaułka, którego centralnym punktem jest obrazek Matki Boskiej. Podobno jak się człowiek mocno wczuje, może wyczuć bicie jej serca, ale mi jakoś się nie udało. W sumie ciekawe przeżycie, ale tylko dlatego, że spotkałem młodego Cygana mówiącego po angielsku, który opowiedział mi historię tego miejsca. Albo jedną z wielu historii...

 

Dawno, dawno temu mieszkała tu Indianka, która zabiła z jakiegoś powodu dwójkę swoich małych dzieci, a to w ich kulturze straszna zbrodnia. Zresztą nie tylko w ich. Teraz po tej ulicy przechadzają się duchy zmarłych Azteków, które opiekują się zabitymi dziećmi i odstraszają obcych.

 

Kiedy próbowałem przejść ulice samemu chyba miałem lekkiego stracha. Znacznie gorzej miała kolejna grupka spragnionych duchów turystów. Moi podchmieleni przyjaciele załapali się na etat zjaw i duchów i czając się w bluszczach porastających ściany domów "strasznej ulicy" napędzili im niezłego stracha. Ja w tym czasie robiłem za tego, co to przeszedł i nic nie widział, więc, dlaczego oni mieliby zobaczyć.

 

Powrót z Coyoacán to kolejne spotkanie z niezwykłymi środkami transportu występującymi w Meksyku. Tym razem było to coś pomiędzy Taxi Microbuses Combi a autobusem miejskim, a zowiące się pecera.

 

Jak dotąd jest to pierwszy pojazd, który napawał mnie głębokim obrzydzeniem. Syf do potęgi, a sam wehikuł wyeksploatowany do granic możliwości. Poza tym zatrzymuje się na kiwniecie ręki i zwalnia na środku ulicy, kiedy chcesz wysiąść (wystarczy zadzwonić). Nie staje prawie wcale. Chyba, że wsiada wiele osób.

1.

A tak mówiąc szczerze naprawdę trudno w tym trzydziestomilionowym "miasteczku" znaleźć naprawdę fajną laskę. Najładniejsza, jaką do tej pory spotkałem to ta, która była przerażona tańcząc ze mną. Poza tym wolne są tu tylko dziewczęta w wieku 13-19 lat. Wierz mi, że dla mnie, Europejczyka, nie raz było wielkim szokiem, kiedy dowiadywałem się, że dziewczę wdzięku całkiem dużego, i nie tylko wdzięku..., ma 13-14 lat!

 

Zupełnie inna sprawa to, JAKIE są tutejsze laski. Na pierwszy rzut oka, wydać ci się może, że są "łatwe", bo tulą się na potęgę do wszystkiego, co ma zwis męski (niekoniecznie ozdobny). Ale po głębszej i dokładniejszej obdukcji stwierdzasz, że jest to albo brak ciepła w domu rodzinnym, albo wrodzona potrzeba szczucia faceta(ów). Wprawdzie nie miałem okazji i ochoty posuwać się dalej w moich, jak najbardziej naukowych, dociekaniach, ale z rozmów wiem, że na tego typu niewinnych igraszkach zwykle się kończy. Świadczy o tym fakt, że laski, które przekraczają tę delikatną granicę, nie cieszą się zbyt dobrą opinią i są raczej wyśmiewane na ulicy, niż adorowane czy podrywane.

 

2.

Mam już swoja ulubioną piosenkę. Wydaje mi się, że to pierwszy song, jaki usłyszałem po wylądowaniu i który chodził za mną cały tydzień. Obleciałem z Mario ze 20 stoisk z płytami żeby kupić to arcydzieło. Zanim jednak to się stało, w sklepach, autobusach, na wszelkich bazarach czyhałem na tę pieśń, żeby Mario wiedział, czego szukamy. W końcu udało nam się namierzyć "artystów". Kupiłem płytkę, ale okazało się, że nie działa. Dzisiaj kupiłem drugą. Ta działa, ale skacze. Pewnie kupię trzecią, bo to takie śmiesznie tanie, pirackie składaki z gołymi laskami na okładkach, jakie u nas, na kasetach, można było kupić na początku lat 90. Pieśń kiczowata jest wielce. Nosi dumny i romantyczny tytuł Obseción i podoba mi się strasznie.

 

3.

Co do fasoli i innych ingrediencji składających się na meksykańskie posiłki, to wierz mi, że czasami jest ciężko. Szczególnie jak sobie człek niewinnie literka Corony na wieczór dziabnie (maja tu "rodzinne" litrowe piwka) i rano musi jeść coś, co zowie się frijole refrito i składa się głównie z podsmażonej lub rozgotowanej fasoli, na którą nie mogę już patrzeć. Unikam jej jak ognia, ale nie zawsze mi się to udaje.

Zgodnie z zapowiedzią, we wtorek odwiedziłem Coyoacán i Casa Azul dom/muzeum Fridy Kahlo. Już z zewnątrz muzeum wygląda zachęcająco. Pomalowane jest na jaskrawy, granatowy kolor. Znajduje się w okolicy, gdzie ulice mają nazwy europejskich stolic. I tak, muzeum jest na Calle Londres 247, która przecina... Calle Varsovia.

 

Niestety zakaz fotografowania straszący do wejścia nie jest tylko pustosłowiem. Przy wejściu trzeba zostawić plecaki i cały dobytek, a w pokojach (bo muzeum to dom Fridy) ciągle łażą za tobą strażnicy.

 

Ekspozycja to oczywiście trochę prac Fridy i ich kopii, oraz wszystko, co wiąże się z jej życiem. O obrazach nie ma oczywiście, co opowiadać. Trzeba zobaczyć. Każdy, kto widział jakiekolwiek z dzieł malarki wie, że to surrealistyczne rozważania nad jej osobistym cierpieniem, ułomnością fizyczna i miłością do innego symbolu meksykańskiej sztuki – Diega Rivery. Wszystko to przyprawione słodko-kwaśnym sosem komunizmu, którym Frida była zafascynowana. W jej domu na Coyoacán, przez jakiś czas, mieszkał nawet jeden z najważniejszych uczestników rewolucji październikowej w Rosji – Lew Trocki, po tym jak musiał uciekać z Kraju Rad przed stalinowskimi prześladowaniami.

 

Nieco surrealistyczny jest też sam wystrój domu, a właściwie tych jego części, które pozostały w stanie z okresu, gdy malarka tu mieszkała. Kolory, kształty i motywy gryzą się gną w najróżniejszy sposób, ale wszystko to tworzy interesującą całość.

 

Bolesne wrażenie robią gorsety (zarówno prawdziwe, jak i "stworzone" przez Fridę), których musiała używać, żeby jako tako funkcjonować w swoich nieustających cierpieniach. Widoczny jest tu też kult (a może strach przed) śmierci. Czaszki stylizowane na prekolumbijskie rzeźby Indian i ogromne zdeformowane szkielety nadają temu miejscu niezbyt optymistyczny klimat (teraz wiem, że te wszystkie "śmiertelne" elementy związane były ze zbliżającym się dniem zmarłych).

 

Jeśli ktoś zbyt wyczuł się w klimat, po wycieczce przez "salony" Fridy, może odpocząć nad maleńkim basenem w ogrodzie, albo na schodach niewielkiej piramidy wybudowanej na wzór tych z Teotihuacán.

 

Miejsce zdecydowanie warte uwagi i godne polecenia.

 

Bilety do domu Fridy są jednocześnie biletami do domu/muzeum jej dwukrotnego męża - Diega Rivery. Nie mogliśmy więc nie skorzystać z okazji i ruszyliśmy na poszukiwania.

 

Mimo że na biletach narysowana jest mapa, jak trafić z jednego muzeum do drugiego, zabłądziliśmy i zapuściliśmy się w chyba niezbyt sympatyczną okolicę. Świadczy o tym fakt, że Mario zdecydował się na normalną taksówkę, a niezwykle rzadko podejmuje tak lekkomyślne decyzje, co do trwonienia pieniędzy. Całe szczęście okazało się, że nie byliśmy zbyt daleko i za 15 pesos dojechaliśmy na miejsce. Słowo jednak daje, że nawet przy dość dobrym oznakowaniu niełatwo tu trafić.

 

Pierwsze wrażenie, jakie robi Anahuacalli (tak nazywa się muzeum Diega Rivery), jest zupełnie odwrotne od (przynajmniej na pozór ciepłego) domu Fridy. Dom najważniejszego w dziejach Meksyku muralisty stoi na dominującym nad okolicą wzgórzu. Wygląda jak połączenie prekolumbijskiej piramidy z bunkrem z czarnego wulkanicznego kamienia. W życiu nie powiedziałbym, że w tym "czymś" można mieszkać. Nie wiem czy, sam Diego kiedykolwiek tu zamieszkał, bo budowę ukończono tuż przed jego śmiercią, ale skoro zaprojektował takie architektoniczne monstrum, to chyba z myślą o mieszkaniu?

 

Wewnątrz też trochę się zawiodłem. Miałem nadzieję zobaczyć osławione prace Diego, a tu same prekolumbijskie zabytki. Nie żebym nie był zainteresowany, ale spodziewałem się czegoś innego. Ekspozycja oczywiście interesująca. Można tu znaleźć przedmioty (głównie drobne, te najładniejsze i wymagające najwięcej pracy) związane ze wszystkimi cywilizacjami i kulturami, jakie zamieszkiwały Meksyk począwszy od 1400 roku p.n.e. po czasy konkwisty. Po malarzu zaś ani śladu! No...może poza koszulą, na krześle artysty w studiu, w którym nigdy nie pracował i kilkoma szkicami.

 

Z Anahuacalli wybraliśmy się do miasteczka uniwersyteckiego. Uniwersytet UNAM - największy w Meksyku, jest jednocześnie jednym z największych na świecie. Miasteczko robi zupełnie inne wrażenie niż pozostała cześć miasta. Jest tu czysto, wszędzie pełno zieleni i bardzo dużo wolnej przestrzeni, co w tym mieście należy raczej do rzadkości. Z godzinę przesiedzieliśmy na schodkach przed rektoratem, który większość rodaków zna ze zdjęcia w encyklopedii. To charakterystyczny budynek ozdobiony mieszanką mozaiki i murali, przedstawiającą scenki z historii nauki i Meksyku.

 

Kiedy znudziło nam się opalanie przysiedliśmy się do pierwszych z brzegu wygrzewających się w słońcu studentów. To był niestety niezbyt rozważny krok. Grupka okazała się bowiem ekipą rekrutującą nowych wyznawców do jakiejś chrześcijańskiej sekty. Tak samo jak u nas uśmiechnięci od ucha do ucha – okazy zdrowia i elokwencji (ale tylko jeden znał angielski), coś tam próbowali nam wciskać. Ja miałem ten komfort, że rozumiałem tylko uśmiechy i głupi wyraz twarzy sekciarzy. Mario musiał wykazać się trochę większym hartem ducha. Jakoś udało nam się ujść z życiem.

 

Resztę dnia spędziliśmy włócząc się z ekipą po ulicach.

Na środę zaplanowana była wycieczka Turibusem (chyba już o nim wspominałem; to taki "londyński" autobus dla turystów). Jako że mięliśmy pół godziny do odjazdu najbliższego, stwierdziłem, że warto byłoby zajrzeć do Palacio Nacional (Pałac Prezydencki lub Narodowy przy Zócalo). Tak na 15 minut, żeby oblecieć szybko murale Diega Rivery, którymi jest ozdobiony. Dzięki niesamowitemu przewodnikowi, który początkowo wydawał się strasznie znudzony ewentualnym oprowadzaniem dwóch osób spędziliśmy w Palacio Nacional grubo ponad 3 godziny. Przewodnik znalazł jeszcze czwórkę belgijsko-holenderską i zaczęliśmy zwiedzanie.

 

Murale są naprawdę genialne (zakupiłem zdjęcia, bo oczywiście nie można robić fotek z lampą, a w mojej idiotenkamerze nie można jej wyłączyć), a przewodnik (oczywiście po hiszpańsku) opowiadał nam o każdym szczególe każdego z obrazów. Najdziwniejsze jest to, że co najmniej połowę zrozumiałem bez tłumaczenia Mario. Tak mnie to połechtało, że wcale nie przeszkadzała mi ta przedłużona wizyta w Pałacu. Poza tym spotkałem innego Belga, który miał aparat cyfrowy i obiecał mi, że prześle fotki murali.

 

Oprócz samego pałacu przewodnik zaprowadził nas do mieszkania najbardziej wysławianego i chyba najmniej kontrowersyjnego z meksykańskich prezydentów – Benito Juareza. Tu standardowa ekspozycja: fotki, ciuszki, pamiątki, jakieś akty prawne, ale dla samego Juareza warto zobaczyć. Miał swoje 5 minut w połowie XIX wieku i wykorzystał je jak najbardziej prawidłowo. Poza tym warto zauważyć, że pochodził z rodziny Indian Zapoteków (jego matka umarła, gdy miał 3 lata) i tylko dzięki niezwykłej inteligencji i uporowi zawędrował na najwyższy urząd w państwie zdominowanym jeszcze w jego czasach przez Kreoli.

 

Jako, że po zwiedzaniu Pałacu Prezydenckiego nie było już sensu wsiadać w Turibusa, poszliśmy na zakupy, a później do Palacio de Bellas Artes (tego, który wcześniej widziałem tylko z wierzchu). Wnętrza Pałacu naprawdę zapierają dech w piersiach. Przepych do którejś potęgi, ale nic poza tym. Wszystkie!! wystawy były under construction, (tyle, że en español) i do podziwiania zostały tylko malowidła ścienne. Tutaj też wyglądały niesamowicie. Standardowa porażka z aparatem, mimo błagań (po hiszpańsku, angielsku i polsku), uśmiechnięty strażnik nie pozwolił robić fotek z flash'em. Zrobiłem tylko jedną i mnie dopadł...

 

Całe szczęście, że naród belgijski rozplenił się ostatnio w Meksyku, bo spotkałem tu kolejnego z cyfrówką, który zobowiązał się przesłać foty.

 

Wieczorem poszliśmy na party do jednej z koleżanek Mario, do bardzo nieciekawej dzielnicy. Idąc tam za dnia miałem cykora. Co działo się gdy wracaliśmy wolę nie mówić. Ale miałem kilku ochroniarzy, którzy sięgali mi pod pachę. Podczas "party" oglądaliśmy "8 mm" z Nicolasem Cage’m z hiszpańskim dubbingiem. Myślałem, że się uduszę ze śmiechu, kiedy usłyszałem jakiś ciepły głosik a'la Michał Żebrowski zamiast głosu Cage'a.

 

Dzisiaj mój żołądek po raz pierwszy powiedział !basta! meksykańskiej kuchni i prawie cały dzień spędziłem w domu. Wyskoczyliśmy tylko na 3 godzinki do Museo de la Revolución Mexicana. Od początku było to jedno z miejsc, które chciałem zobaczyć najbardziej. Muzeum znajduje się pod ogromnym monumentem upamiętniającym to najważniejsze w nowożytnej historii Meksyku wydarzenie. Tu też oczywiście fotografowanie jest zabronione, ale strażnikami są chyba weterani rewolucji (1910-21), bo strzelałem fotek ile popadnie i nikt się nie przyczepił. Mało tego na koniec strzeliłem fotkę tablicy pamiątkowej znajdującej się nad strażnikiem, za którym był regulamin z wytłuszczonym zakazem fotografowania... i nic. Może Meksykanie są tak dumni ze swej rewolucji, że przymykają oko na łamanie przepisów? Mam nawet zdjęcie z Emiliano Zapatą...

 

Po wizycie w muzeum wybraliśmy się jeszcze na mały spacer po ulicy la Reforma, na której dosłownie, co 50 metrów stoi jakiś pomnik, z najważniejszym - Pomnikiem Niepodległości, wewnątrz którego znajdują się szczątki najważniejszych dla meksykańskiej niepodległości osób w tym Guerrero i Morelosa.

 

Sama ulica ma niepowtarzalny klimat. W środku największej metropolii świata można przysiąść na ławeczce przy prawie pustych chodnikach, w cieniu egzotycznych drzew. W zadziwiający czasem sposób łączą się tu nowoczesne drapacze chmur z kolonialnymi kościołami i innymi starymi budynkami. Naprawdę warto przespacerować się tą aleją. Poza tym, nadarza się okazja, żeby przejechać się normalnym autobusem miejskim. Nie tymi rzęchami – peceras, których na mieście pełno.

 

Jutro wybieram się do Chapultepec, gdzie znajduje się najważniejsze meksykańskie muzeum – Narodowe Muzeum Antropologiczne i zamek z czasów francuskiej okupacji (interwencji). Na weekend prawdopodobnie z całą familią jadę do Teotihuacán, gdzie znajdują się największe i najbardziej znane piramidy. Poza tym czeka mnie meksykański halloween i święto zmarłych. Wrażenia opowiem w kolejnym mailu.

W piątek, zgodnie z planem byłem w Chapultepec. To miejsce rożni się do reszty México przede wszystkim tym, że jest tu zielono. Chapultepec, to ogromny park leśny. A może po prostu las? Ale skoro są tu alejki, sklepy z pamiątkami, stoiska z jedzeniem, to chyba nie do końca...

 

Założenie było takie, że najpierw idziemy do Zamku Chapultepec (Castillo lub Alcazar de Chapultepec), a później do Narodowego Muzeum Antropologicznego. Niestety, chyba się jeszcze nie zdarzyło, żeby wszystko wyszło zgodnie z planem (ale może to dodaje "uroku" tej mojej wycieczce). Muzeum odwiedzę innym razem. Zwiedziliśmy tylko Zamek.

 

Zanim na Wzgórzu Pasikonika – nie ja wymyśliłem tę nazwę (poza tym, po dojściu do celu stwierdziłbym raczej, że to góra, niż wzgórze) wybudowano Zamek, o cały obszar Chapultepec toczyły się walki między poszczególnymi miastami-państwami zajmującymi dolinę Anahuac (to pierwotna nazwa Doliny Meksykańskiej, którą dziś zajmuje Miasto Meksyk). Mieszkali tu m.in. Aztekowie, w czasach, kiedy byli jeszcze mało znaczącym ludem przybyłym z północy. Kiedy jednak władcy tych ziem – Toltekowie zorientowali się, że mogą mieć problemy z walecznym i pracowitymi Aztekami, po prostu ich wypędzili.

 

Dzisiaj Alcazar de Chapultepec, znany jest przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze służył on za rezydencję Maxymilianowi Habsburgowi, który przez krotki czas w pierwszej połowie XIX wieku próbował zbudować w Meksyku cesarstwo. Jako że był władcą narzuconym, a Meksykanie, naród dumny i waleczny, nie lubią, gdy im się coś siłą narzuca, z jego planów nic nie wyszło i do domu w Europie już nie wrócił. W zamku pozostało jednak wiele pamiątek po tym epizodzie meksykańskiej historii. 

 

Tak na marginesie muszę stwierdzić, że zadziwia mnie jak wielką wagę meksykanie przywiązują do tego (nie jestem pewien, ale chyba dwuletniego) epizodu. W tych muzealnych "wspomnieniach" szczególne miejsce zajmuje nastoletnia małżonka Maksymiliana - Carlotta, która próbowała tworzyć u boku swego (niespełna rozumu śmiem twierdzić) męża, dwór na wzór europejski, przetrzymując w zamku na wzgórzu, co szlachetniej urodzonych synów i córki meksykańskiej ziemi.

 

Po raz drugi Alcazar de Chapultepec wszedł na karty historii podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej z końca lat 40 XIX wieku. Zamek stanowił wówczas ostatni poważny punkt oporu meksykańskiej armii. Broniony przez kilka setek ludzi (w tym wielu młodych kadetów) zamek dzielnie stawiał opór, ale niestety musiał upaść pod przeważającą siłą amerykanów. W obronie tej wsławili się szczególnie właśnie młodzi kadeci, którzy walczyli do samego końca (wręcz). Do historii przeszli jako niños heroes – bohaterskie dzieci (takie meksykańskie "orlęta lwowskie"). W zamkowym muzeum można znaleźć ich portrety i informacje o ich wyczynach (cześć z nich miała 12-13 lat). Najznamienitszy czyn przypisuje się szczególnie jednemu z nich (nazwiska nie pamiętam), który aby nie oddać sztandaru najeźdźcy, owinął się nim i skoczył w przepaść…

 

W zamku natknęliśmy się też na największą plagę piątkowego zwiedzania wszelkich muzeów – DZIECI!!! O ile pamiętam z moich lat szkolnych na wycieczkę szło lub jechało się najwyżej w dwie klasy (tak żeby zapełnić autobus). Tu niestety, albo klasy są niezwykle liczne (w co nie wierzę), albo na wycieczki chodzą całe szkoły. Taka banda wystrojonych w mundurki małych Latynosów może człowieka doprowadzić do szału. Szczególnie, że "blada twarz" to dla nich nie lada atrakcja. Oczywiście wszystkie muszą powiedzieć ci "Hi" i "How are you". Wielką konsternację wywołuje u nich odpowiedź po hiszpańsku. Nie bardzo wtedy wiedzą, co począć. Plagę dzieci najlepiej przeczekać, chociaż czasem może to być nieco uciążliwe zwarzywszy na ilość młodocianych. Ich zwiedzanie polega najczęściej na przebiegnięciu muzeum, ewentualnie ślizganiu się na wypolerowanych posadzkach.

 

Park Chapultepec, otaczający wzgórze zamkowe, to zaś azyl dla wszelkiej maści wagarowiczów i zakochanych. W środku parku znajduje się nawet jeziorko, po którym można sobie popływać małą, białą łódeczką.

 

Jak już wspomniałem, nie dane było mi tym razem zwiedzić Narodowego Muzeum Antropologicznego, bo Mario zapomniał swojej legitymacji studenckiej i za bilety musielibyśmy słono zapłacić, a nie jest moim zamiarem naciąganie nikogo. Mam jeszcze czas żeby tam wrócić.

 

Przed muzeum, co jakiś czas swoje występy maja "ludzie ptaki".  Przyczepieni linami do wysokiego masztu Indianie z narodu Totonaków tańczą w powietrzu, powoli rozwijając linę. Kobieta z informacji turystycznej powiedziała nam, że występ powinien znacząc się za max pół godziny. Czekaliśmy dwie, ale nikt się nie pojawił. No.. może poza tutejszymi, wygłodzonymi wronami. 

 

Oczekując na występ, do którego nie doszło, miałem też okazje przyjrzeć się sesji zdjęciowej jakiejś niezbyt urodziwej latynoski, której po kilkunastu minutach było mi naprawdę szkoda, bo fotograf nie znał litości dla jej ciała i kazał przybierać coraz to bardziej nienaturalne pozycje.

 

Dręczony wyrzutami sumienia Mario długo myślał, co robić dalej (tego dnia wstaliśmy naprawdę rano, żeby dojechać i zwiedzić Chapultepec) i wymyślił. Pojechaliśmy na Wzgórze Tepeyac (Cerro de Tepeyac) gdzie znajduje się Bazylika (a właściwie dwie) Matki Boskiej z Guadalupy (od La Villa de Guadalupe – dzielnicy Ciudad de México). Od stuleci miejsce to otaczane jest kultem religijnym. Jeszcze w czasach przedhiszpańskich znajdowała się tu świątynia aztecka. 

 

W kilka lat po podboju przez Hiszpanów Meksyku niejakiemu, Juanowi Diego, kilkakrotnie ukazała się tu ciemnoskóra Matka Boska. Oczywiście na uznanie tych objawień trzeba było czekać wiele lat, ale z czasem tutejsza hierarchia (zapewne przy akceptacji Watykanu) uznała, że może to być dobre narzędzie "nawracania" Indian i dziś w miejscu objawień stoi tzw. Stara Bazylika (Antigua Basilica). 

 

W porównaniu z innymi kolonialnymi budynkami Stara Bazylika niczym szczególnym nie zachwyca, a i czas wspomagany zapewne przez trzęsienia ziemi i lekkie podłoże, odcisnął na niej swoje piętno. Wewnątrz znajdują się ogromne obrazy przedstawiające objawienia, Juana Diego i "szczęśliwych" z powodu nawrócenia Indian.

 

Jednak o ile Stara Bazylika nadgryziona zębem czasu, ma mimo wszystko swój urok, o tyle nowa, wybudowana tuż obok, to kolejny po muzeum Diega Rivery, przykład dziwnych upodobań architektonicznych Meksykanów. Moim skromnym zdaniem budynek z betonu, stali i szkła odstrasza, ale podczas mojej wizyty był pełen ludzi. Zarówno wiernych z Meksyku jak i "gości", w tym wielu jasnoskórych zakonników i zakonnic, i oczywiście turystów. Nowa Bazylika jest doskonale przygotowana na tłumy odwiedzających. Wszystko jest ponumerowane i opisane (o dziwo po hiszpańsku i angielsku), a przed obrazem Matki Boskiej z Guadalupy przejeżdża się na ruchomej podłodze [sic!].

 

Na wielkim placu przed bazylikami stoi oczywiście pomnik Papieża Polaka, który podczas ubiegłorocznej pielgrzymki do Meksyku uznał Juana Diego za świętego. Chociaż, tak naprawdę do końca nie wiadomo czy taki jegomość w ogóle istniał. Na ten temat toczyły się zażarte boje wewnątrz meksykańskiego kościoła, tuż przed jego kanonizacją. Najważniejsze jest jednak powiększanie rzędu duszyczek, a to, dzięki takim działaniom, się udaje...

W sobotę po raz pierwszy przekonałem się o rzeczywistej potędze przedhiszpańskich mieszkańców Meksyku. Piramidy w Teotihuacán, to zjawisko, o którym naprawdę ciężko jest mi opowiedzieć – to trzeba zobaczyć! Położone jakieś 40 kilometrów od Miasta Meksyk, widoczne są już z daleka. Zarówno sama strefaarcheologiczna, jak i miasteczko San Juan  Teotihuacán, które z nią sąsiaduje, leżą w dolinie porośniętej kktusami. (A tak na marginesie, jadłem już kaktusy i są całkiem smaczne)

 

Piramidy w Teotihuacán są tylko trzy (dwie wielkie i mniejsza Piramida/Świątynia Quetzalcoatla). Większa jest Piramida Słońca, a kilkaset metrów od niej znajduje się starsza (najstarsza budowla w Teotihuacán) Piramida Księżyca. Oprócz piramid są tu dziesiątki innych mniejszych i większych budynków. 

 

Przez środek dawnego miasta (nazwa nadana miastu przez Azteków znaczy "miejsce, w którym rodzą się bogowie" lub "miejsce, w którym ludzie staja się bogami") biegnie Droga Śmierci lub Droga Umarłych, wzdłuż której stoją budynki uznane przez Azteków za groby królów (stad nazwa "Droga Śmierci"). Czym były w rzeczywistości, nie do końca wiadomo. Prawdopodobnie stanowiły podstawę "normalnych" budynków z drewna.

 

Wrażenia, jakie odczuwa się stojąc pod Piramida Słońca nie da się opowiedzieć. Jest po prostu gigantyczna i praktycznie przesłania wszystko. Zdobywanie szczytu to też nie lada przeżycie, bowiem schody maja już swoje lata i są momentami bardzo strome. Nie liczyłem ile schodów prowadzi na szczyt piramidy, ale wyczytałem, że w sumie odległość ta to przeszło 2 kilometry. Odczułem te odległość w nogach i nie tylko. Na górze, skąd rozciąga się niesamowity widok na całe starożytne miasto, przez kilka minut nie mogłem złapać tchu. Trochę w tym mojej winy, bo wpadłem na genialny pomysł wbiegania na szczyt...

 

Piramidę Księżyca zdobyłem tylko w 3/4, bo rozpętała się prawdziwa tropikalna ulewa i trzeba było wiać. Schowaliśmy się w Pałacu Quetzalpapalotla (nie wiem, kto wymyślał im te imiona, ale nie uważam żeby były zabawne), gdzie obejrzeć można fragmenty malowideł ściennych.

 

Oczekiwanie na lepszą pogodę z czasem straciło sens (cały czas okrutnie lalo) wiec zdecydowaliśmy, że darujemy sobie Piramidę Quetzalcoatla, czego teraz trochę żałuję (ale tam i tak prowadzone są prace archeologiczne, więc pewnie większość miejsc byłaby zamknięta) i pojechaliśmy do muzeum malowideł ściennych i wykopalisk z Teotihuacán.

 

W końcu, przemoczeni i zmarznięci, pojechaliśmy do ciotki Maribel - Rebeki, która mieszka w San Juan de Teotihuacán (naprawdę świetny mały domek z wielkim ogrodem), gdzie w końcu zjadłem pierwszy od prawie dwóch tygodni prawdziwy posiłek, bez fasoli i innych wynalazków meksykańskiej kuchni – grilowana wieprzowinę! Mała rzecz a cieszy... Wielkie zdziwienie gospodarzy i mojej tymczasowej rodzinki wywołałem jedząc mięso z ketchupem. Oni używają go np. do spaghetti i ryżu…

 

Kiedy wróciliśmy, do domu zaczęli się już schodzić goście na imprezę z okazji meksykańskiego Día de los Muertos.

 

Nie wiem jak inni, ale moi Meksykanie, bawią się z okazji Święta Zmarłych i nie odwiedzają cmentarzy. Już dwa dni przed świętem w ich domu przygotowuje się tzw. ofrenda, czyli ofiarę, dar… (myślę, że te słowa najbardziej pasują), dla zmarłych. Dwa dni przed, przygotowuje się ofrendas za zmarłe dzieci, a 31 października za dorosłych. Mi od razu przyszło na myśl nasze przysłowie "Bogu świeczkę, a diabłu ogarek". Ofrenda to głównie żywność: orzechy, słodycze, trzcina cukrowa, jakieś niezidentyfikowane potrawy, alkohol, itp; świece i czaszki. Kilka dni po Święcie Zmarłych musiałem zjeść czekoladową czaszkę ze swoim imieniem. Składniki zależą jednak od regionu. W muzeum w Teotihuacán było kilka przykładowych ofrendas, które łączyła właściwie tylko obecność jedzenia.

 

A sama impreza, jak to impreza. Cała familia plus znajomi (dziesiątki ludzi), amerykańsko-meksykańskie jedzenie (np. hot-dogi z milionami meksykańskich sosów, dodatków i przypraw) i litry tequili. Ze świętem zmarłych niewiele wspólnego. Ja mówiąc szczerze czułem się trochę dziwnie i włączyła mi się silna tęsknota za, pewnie jak zwykle błotnistym, 1. listopada w Polsce...

  • Teotihuacán
  • Teotihuacán
  • Teotihuacán
  • Teotihuacán
  • Teotihuacán
  • Teotihuacán
  • Teotihuacán

1.

Jeśli chodzi o jedzenie, wierz mi, że nic naprawdę rewelacyjnego (poza wieprzkiem z rusztu) jeszcze tu nie zjadłem. Generalnie ich potrawy lepiej pachną niż smakują. Tak jak pisałem za dużo tu fasoli, twarogu (o czym szczerze powiedziawszy nigdy nie wiedziałem), śmietany i tortilli, a zdecydowanie za mało jakiegoś wyrazistego smaku (a jadłem już w bardzo wielu miejscach). Przereklamowana jest też "ostrość" meksykańskiego jedzenia. W zasadzie większość potraw, jeśli jest ostra, to nic poza tym. Pijesz jak głupi wodę (z lemonką lub z cynamonem i jakimś wywarem z ryżu – wszystko to nazywają wodą) żeby się nie udusić, ale frajda z tego żadna. Jak dotąd, moje podniebienie, nie jest zadowolone z tej wycieczki.

 

2.

 

Pytasz się czy Meksyk to drogi kraj? Szczerze powiedziawszy trudno mi powiedzieć, bo nie wiem ile tak naprawdę kosztuje tu życie i ile się tu zarabia. Wiem, że moja familia nie należy do najzamożniejszych w tym kraju, ale w każdym pokoju stoi dobry telewizor, wieża sony, wideo i dvd (to akurat w tylko jednym egzemplarzu). Ceny, jakich ja doświadczam, to oczywiście ceny dla turystów (kupuje przecież głównie jakieś głupie pamiątki), które są sztucznie zawyżone i nie dają obrazu całości. Dla przykładu paczka papierosów kosztuje 15 pesos, co równa się jakimś 5-6 złotym polskim (1 PLN=około 3 pesos), litr benzyny kosztuje około 6 pesos, kartka do Polski około 16 pesos (kartka + znaczek), litrowe piwo 13 pesos. Ceny tych "produktów" wszędzie są mniej więcej na takim samym poziomie w stosunku do zarobków, więc może da ci to jakiś obraz.

 

3.

 

Wczoraj wspomniałem ci, że mam ORYGINALNE obsydianowe groty strzał z Teotihuacán. To prawda. Są w 100% oryginalne, a dostałem je od wujka Maribel – Joela, który mieszka w San Juan de Teotihuacán (to miejscowość położona u stóp piramid). Kiedy budował swój mały biały domek znalazł całą masę pozostałości sprzed przeszło 1000!!! lat. Gdyby władze dowiedziały się o tym, zabrałyby mu wszystko i zburzyły chatę. Oczywiście nikomu o niczym nie mówi i trzyma te swoje skarby w domu. Widocznie przypadłem mu do gustu, bo dał mi dwa (jeden duży, drugi mały) groty.

 

Chociaż prawda jest taka, że te nowoczesne obsydianowe gadżety dla turystów wyglądają znacznie lepiej. Szkoda, że są drogie, bo kilka nawet mi się podobało.

 

4.

 

Wuj Joel marzy o wybudowaniu hotelu, albo kilku bungalowów pod piramidami. Ma kawałek ziemi. Za płotem jego ojciec ma drugi kawałek ziemi. Joel proponował mi dogodną spółkę (długoterminowe raty;-), ale powiedziałem, że najpierw muszę się zastanowić...

 

Szkoda, że był lekko wypity, a ja nie mam kilku tysięcy zielonych. Mogłoby być całkiem ciekawie w kaktusowej dolinie pod piramidami.

Poniedziałek, to tradycyjnie dzień nudy, bo niewiele miejsc działa po hucznych meksykańskich weekendach. Mi też nie bardzo chciało się robić cokolwiek, ale w końcu stanęło na tym, że w domu nie ma nic do roboty, więc ruszyliśmy w miasto...

 

Słowo daje, że nie rozumiem, jak w ciągu dwutygodniowych wczasów w Meksyku, oferowanych przez biura turystyczne, można cokolwiek zobaczyć? Płaci człowiek 2-3 tysiące dolarów i poliże kilka miejsc. Sensu w tym większego nie widzę.

 

Tym razem wybór padł na świątynię/piramidę Cuicuilco. To najstarsza budowla w Ciudad de México, wybudowana prawdopodobnie przeszło 4000 lat temu!! Cóż to takiego? Wygląda jak dość prymitywna piramida, zbudowana z czarnego kamienia wulkanicznego (który, nota bene, jest tu dość często wykorzystywany i prezentuje się świetnie), w 1/3 zanurzona w lawie.

 

Kilka tysięcy lat temu mieszkańcy Cuicuilco mieli pecha. Wybuch wulkanu Ajusco, udaremnił ich dalszy rozwój. Niestety, ani Mario, ani pracownicy parku Cuicuilco, nie byli w stanie powiedzieć mi, która z licznych gór widocznych z piramidy była sprawcą upadku najstarszego miasteczka w Dolinie Meksyku.

 

W tym miejscu zdecydowanie tkwi jakaś magia. Poza tym jest to kolejne ciche miejsce w środku (tak mi się wydawało) dość bogatej dzielnicy, gdzie spotykają się zakochani, a młodzi artyści szukają natchnienia. Odczuwa się tu też jakąś dziwną, ale przyjemną i uspokajającą moc. Człowiek może rozłożyć się na porośniętym trawą szczycie piramidy i chłonąć energię. Przy okazji trzeba uważać na tutejsze insekty, bo o ile w "turystycznych" miejscach nie ma nawet much, o tyle tutaj latały stworzenia wywołujące u mnie trwogę.

 

Miejsce jest też o tyle przyjemne, że cała Zona Archeologica Cuicuilco to park ekologiczny, w którym rośnie cała masa, dla mnie egzotycznych, roślin. Najdziwniejsze kaktusy, wielkości naszych brzózek, palmy, agawy, itp. Takie małe płuca Meksyku, na co dzień zasnutego przez smog tak gęsty, że nie widać otaczających go gór.

 

We wtorek Mario przypomniał sobie, że zawalił sprawę z Narodowym Muzeum Antropologicznym i trochę za późno, ale jednak się wybraliśmy.

 

Teraz już wiem, dlaczego jest to najważniejsze muzeum w Meksyku (całym, nie tylko Mieście). Spędziłem tam kilka godzin (na pewno 4, ale może więcej), oglądając co się dało, a i tak dam głowę, że nie zobaczyłem połowy zbiorów.

 

Dużym plusem tego miejsca są objaśnienia po angielsku, trochę jak dla dzieci, ale przynajmniej kilku nowych rzeczy człowiek może się dowiedzieć.

 

O eksponatach nie ma sensu pisać, bo są ich tu tysiące (a może nawet miliony) i, rzecz jasna, przedstawiają dzieje Meksyku, od prehistorii po dzień dzisiejszy. Co odróżnia to miejsce od innych "typowych muzeów" to cała masa multimedialnych gadżetów (filmów, prezentacji, slajdów, dźwięków płynących niewiadomo skąd), które nie dość, że przyciągają uwagę, to jeszcze najczęściej są dwujęzyczne. Dla mnie bomba! Oczywiście jak wszędzie "no flash", ale na zewnątrz większości ze "starożytnych" ekspozycji, były oryginalne lub odtworzone na podstawie oryginałów, budowle i rzeźby. Tu też "no flash", ale nie było strażników...

 

Ostatnio pisałem, że największą zmorą muzeów są dzieci. Pomyliłem się. Największą zmora są wycieczki niemieckich emerytów. Nie wiem, czy oni wszyscy cierpią na wady słuchu, ale przewodnicy wydzierają się wniebogłosy, żeby te wszystkie babcie i dziadki w za krótkich spodniach zrozumieli o co chodzi.

 

Wymiękałem i uciekałem od nich gdzie się da. Zazwyczaj jednak na próżno. Byli wszędzie. Taki "anschlus" Narodowego Muzeum Antropologicznego.

 

Smutek dopadł mnie niestety w muzealnej księgarni. Przewodnik po zbiorach (a warto mieć coś takiego) kosztował 200 pesos, czyli jakieś 80 złotych na nasze. Musiałem sobie darować...

Wczoraj wybraliśmy się do zupełnie nieturystycznego miasta, jakim jest Toluca. To półmilionowa stolica Stanu Meksyk, oddalona od miasta Meksyk o jakieś 120 kilometrów. Celem wycieczki miało być zdobycie wulkanu Nevado de Toluca... Czy raczej bliskich jego okolic... Pobudka o 5'30 rano skutecznie pozbawiła mnie entuzjazmu, a dość skromne zaangażowanie Mario wcale nie zmieniło sytuacji.

 

Na miejsce dojechaliśmy autobusem pierwszej klasy, co akurat było jednym z najmilszych przeżyć z tej wycieczki. Miasto robi jak najgorsze wrażenie (przynajmniej pierwsze). Wygląda jak jeden wielki slums i śmietnik.

 

Jeszcze na dworcu autobusowym w Toluce, dopadli nas taksówkarze, naiwnie myśląc, że jak gringo to ma pieniądze. Za wycieczkę pod wulkan życzyli sobie 160-200 pesos, co oczywiście było dla nas nie do przyjęcia. Ani Mario, ani tym bardziej ja nie mieliśmy pojęcia gdzie znajduje się Nevado de Toluca. Po małym zamieszaniu wsiedliśmy jednak w autobus, który miał nas do niego dowieść. Kierowca obiecał, że powie, kiedy najlepiej wysiąść, żeby było blisko. Tylko obiecał...

 

Jechaliśmy dobrze ponad godzinę i w końcu wysiedliśmy w jakiejś całkowicie zabitej dechami dziurze, żeby złapać autobus powrotny do Toluki. Ale, jak zwykle, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...

 

Do tej pory widziałem przede wszystkim Meksyk miejski i "turystyczny". Droga do San Agustin, bo tak nazywała się dziura w której zmieniliśmy autobus (a dodam, że sprawdziłem – na meksykańskiej mapie nie ma tej wioski), prowadzi przez niesamowite krajobrazy. Od początku autobus piął się w górę. Sama Toluca leży znacznie wyżej niż Ciudad de México (średnio 2500 m n.p.m.), a tu coraz wyżej i wyżej. Serpentyna tak kręta, że na niektórych zakrętach (nie wymyślam) skakał kompakt, grający całą drogę jakieś rzewne meksykańskie ballady. Zwykłą dwupasmówkę, tyle, że poskręcaną jak DNA, kierowca pokonywał z zabójczą dla mnie prędkością, mimo że cały czas było ograniczenie do 40. Na pewno się do niego nie stosował.

 

Kiedy na, powiedzmy, 45. stopniowym zakręcie z górki (!!!) z naprzeciwka pojawiał się drugi autobus lub ciężarówka, wciskałem się w siedzenie. Ale widoki rekompensowały stresy. Z jednej strony przepaść, z drugiej kilkaset metrów przyczepionych do skał drzew. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się nawet świerki i sosny. Jak w Polsce... To chyba znak, że byliśmy bardzo wysoko.

 

Kolejny dowód na wysokość... Kiedy w drodze powrotnej autobus zatrzymał się na przydrożnym "parkingu", bo kierowca musiał wyjść "za potrzebą", ja skorzystałem z okazji, żeby zrobić fotkę wulkanu, który akurat przybliżył się na kilka kilometrów. Przejmujący chłód, mimo że miałem na sobie dwie bluzy, bo Mario uprzedził mnie, że Toluca jest zimna i rzadkie powietrze. Sapałem jakbym przebiegł kilka kilometrów! Trzy tysiące metrów jak nic... Wyrozumiały dla gringo kierowca poczekał, aż zrobię to jedyne zdjęcie i ruszyliśmy dalej. Tym razem z zabójczą prędkością w dół.

 

Skazą na tym niezwykłym krajobrazie, są tony (!!!) śmieci, leżących w każdym miejscu, w którym można się zatrzymać. Cały ten obszar to park narodowy (Parque Nacional Nevado de Toluca), więc na pikniki przyjeżdżają tu całe rodzinki. Niestety, smutny nawyk pakowania wszystkiego w jednorazówki dotarł i do Meksyku.

 

Z nieco innej beczki. Przejechaliśmy tą górską serpentyną pewnie jakieś 50 do 70 kilometrów (sądząc po czasie) i minęliśmy cała masę wiosek i miasteczek. Widok naprawdę przygnębiający. Duże miasta są tu niezbyt urodziwe i zaśmiecone (może poza starymi, odrestaurowanymi dzielnicami historycznymi i bogatymi "zonami" biznesowymi). Jednak to, co widziałem tam w górach to obraz nędzy i rozpaczy w pełnym tych słów znaczeniu. Drewniane, rozlatujące się chaty wyglądające jak szopy, rozklekotane i wyeksploatowane auta, brudne dzieci i zaniedbani dorośli. Kilka osób wsiadało i wysiadało po drodze, więc miałem okazję się przyjrzeć. Tak wygląda prawdziwy, wiejski Meksyk.

 

Kiedy wróciliśmy do Toluki, zaczynał już dokuczać nam głód (było około 14, a nie jedliśmy nic od 6 rano). Tutejsza rodzina Mario, nie należy do najgościnniejszych i, jak się później dowiedziałem, nie cieszy się zbytnią sympatią. Pożywienia szukaliśmy więc na własną rękę (i kieszeń oczywiście).

 

Zdecydowanie odmawiałem jedzenia tacos na ulicy, co wprowadzało Maria we frustracje, ale dzięki temu odkryliśmy cocina economica zarządzaną przez niejakiego don Juanita. Jeszcze w samolocie, mój pierwszy meksykański kolega, mówił mi, że miejsca takie (cocina economica to po prostu dom otwarty, w którym za całkiem niewielkie pieniądze można się najeść), jak najbardziej zasługują na zaufanie, mimo że czasem mogą prezentować się dość obskurnie.

 

Nie inaczej było z przybytkiem don Juanita, na Lago Athabasca; Colonia Nueva Oxtotitlan. To nie przypadek, że zapamiętałem tak dokładnie namiary. Za 40 pesos (ok. 12 złotych!!) zjadłem wiadro przyzwoitej pomidorówki z podsmażanym makaronem, michę ryżu na ostro z warzywami i mięso, które gdyby miało panierkę mógłbym nazwać schabowym!! Byłem w siódmym niebie. Na pożegnanie oczywiście uścisk dłoni szacownego, dawno już posiwiałego don Juanita i z nową dawką optymizmu ruszyliśmy na podbój Toluki.

 

Pod względem atrakcji miasto nie może, oczywiście, równać się z Ciudad de México. Ma jednak jeden plus. Wszystkie "atrakcje" są za darmo. W Centro Cultural Mexiquense, bo taką nazwę nosi stanowe centrum kultury, znajduje się właściwie wszystko, co w Toluce warto zobaczyć.

 

Na pierwszy ogień poszło muzeum sztuki współczesnej.

 

Sztuka współczesna ma tę wadę, że najczęściej jest to przerost formy nad treścią, ale zawsze znajdą się wyjątki potwierdzające regułę. Znalazłem tu kilka perełek, które z ogromna przyjemnością widziałbym u siebie w domu. Szczególnie (na tyle szczególnie, że spisałem nazwisko) utkwiły mi w pamięci ogromne płótna Leopoldo Flores Valdesa. Oczywiście nie da się ich opisać, ale warto wspomnieć, tak żeby kilka osób poznało TO nazwisko. Może kiedyś będzie sławny? A może już jest, ale ja o tym nie wiem?

 

Muzeum Antropologii i Historii w Toluce to xero stołecznego muzeum, tyle, że znacznie uboższe i większy nacisk położono na konkwistę. Nic szczególnego.

 

Warto natomiast zajrzeć do Muzeum Sztuki Ludowej. Warto chociażby dla samego budynku. Muzeum mieści się w starej hacjendzie. Odnowiona i pomalowana na granatowo-pomarańczowo, wygląda lepiej niż genialnie. W środku wszystko, co ludowe. Od zabawek, sprzętów domowych, ciuchów, instrumentów po siodła i cały osprzęt jeździecki. Specjalne miejsce (pewnie przy okazji Día de los Muertos, tutejszego Święta zmarłych), zajmowała wystawa świec. Cały proces, wszelkie kształty, kolory i zapachy. Ciekawe, ale tak jak napisałem, największe wrażenie wywarł na mnie sam budynek. Aż rozmarzyłem się jakby to fajnie było mieszkać w czymś takim.

 

Reszta miasta to slumsy, miasteczko studenckie, kilka dzielnic dla klasy średniej, jedna dla burżujów i małe centrum, w którym standardowa katedra (przytłaczająca przepychem, jak wszystkie meksykańskie kościoły), budynki władz stanowych i miejskich i jeszcze mniejsze centrum kulturalno-rozrywkowe. Można obejrzeć będąc przejazdem, ale nie warto specjalnie nadrabiać drogi.

 

Wieczorem odwiedziliśmy coś, co na mapie jest odrębnym miastem, ale w rzeczywistości to raczej dzielnica Toluki – Metepec. Tutaj panuje znacznie przyjemniejszy klimat. Z lekką nutą dekadencji (że zacytuję kiepską reklamę). Położony na zboczach gór, z wąskimi uliczkami, starymi kościołami i domkami, sprawia wrażenie miejsca "z duszą".

 

Choćby dla tych kilku chwil warto odwiedzić Tolukę/Metepec.

 

Wieczór spędziliśmy grając w bilard, bo tutejsza Mario's Family, poza tym, że niezbyt gościnna, jest dość dobrze sytuowana i w salonie na piętrze ma stół bilardowy.

 

Najgorsza była noc, ponieważ tutejsza gospodyni przygotowując mi sypialnię, wysypała chyba cały odświeżacz o szumnej nazwie "Elegant". Waliło tak, że nie mogłem spać, a gdy już się obudziłem, okrutnie łupała mnie głowa.

 

Na śniadanie wróciliśmy do knajpki don Juanita, co on najwyraźniej uznał za wyróżnienie i obiecał, że następnym razem zaprosi nas na obiad już do właściwej części mieszkania (myślę że ja też powinienem to traktować jako zaszczyt). Śniadanie nie było jednak tak zachwycające jak środowy obiad. Nie wiem, dlaczego meksykanie nie używają do jajecznicy soli i pieprzu (zresztą pieprzu nie używają chyba wcale, bo go tu nie widziałem).

Oni nie trzymają w domach żadnych przypraw (poza solą, bo pieprzu jak już pisałem nie używają). Przyprawy robi się wtedy, kiedy jest taka potrzeba.

 

Przykład: przygotowujesz jakieś mięso. Dusisz je z cebulą, papryką (najczęściej z małymi papryczkami chili), ewentualnie z jakimiś innymi warzywami i dajesz tylko sól (niezwykle rzadko smażą cokolwiek; chyba, że jest to jakieś mięso do tacos). Potem robisz do tego sos (salsa). Salsa to już wyższa szkoła jazdy, ale też bez przypraw jako takich (takich jak znasz z Polski, czyli paczka majeranku, i jakiegoś "Knora"). Przygotowując salsę miksujesz inne warzywa i jakieś tajemnicze składniki. Najwięcej oczywiście jest w tym papryki (niekoniecznie ostrej) i pomidorów. W zależności od potrzeby salsę gotujesz, smażysz, lub tylko podgrzewasz.

 

Kiedy masz już gotowe mięso i sos, logiczne wydawałoby się, że mieszasz jedno z drugim. Ale kto powiedział, że meksykańska kuchnia kieruje się jakąś logiką? Nie, nie. Osobno podaje się "odsmaczone" przez gotowanie mięso i osobno salsę. Jeśli chcesz sosu do smaku, dajesz odrobinkę; jeśli chcesz na ostro, lub intensywnie (jeśli salsa nie jest ostra) dajesz jej na maksa.

 

Czymś, co można by porównać z przyprawami znanymi u nas, jest mole. Przy czym tego też właściwie nie mogę przywieźć, bo to tylko w przybliżeniu przypomina nasze przyprawy. Sekretu przyrządzania mole niestety nie poznałem, bo to zawsze rodzinna tajemnica.

 

Mole nie jest sproszkowaną przyprawą, to raczej coś, co konsystencją przypomina prawdziwe curry, czyli gęsta papka, w skład której wchodzi cała masa najróżniejszych ingrediencji. Szef kuchni w moim tymczasowym domu (czyli ojciec rodziny – Sergio), smaży mole dodając do kupionego półproduktu (tak mi się wydaje) jakieś składniki "od siebie". Efektem końcowym jest, tak ja ci napisałem, papka o intensywnym smaku.

 

Mole, podobnie jak curry, to jednak zbiorcza nazwa na setki rożnych przypraw. W domu Mario przygotowuje się mole, które pasowałoby mi do gulaszu, ewentualnie do zrazów (oni jedzą je z tortillami jako enchiladas; dla mnie niejadalne).

 

Będąc w Puebli jadłem kurczaka w sosie z ostrego mole, ale wiem, że jest bardzo ostre, zielone mole i dziesiątki, może nawet setki, innych.

 

W jakimś supermarkecie specjalnie szukałem stoiska z przyprawami. Spodziewałem się 17 regałów egzotycznych wynalazków, a tu zaskoczenie. Tylko świeże warzywa (większości z nich nie widziałem nigdy w Polsce) i kilka gatunków mole ("niedokończonego"). Absolutnie nic w proszku...

Acapulco, lalallalalala... nie pamiętam,  jak szło dalej.

 

Wiadomość, że jadę na weekend do Acapulco spadła na mnie tak nagle, że nawet nie miałem okazji podzielić się z nikim moją radością. Stąd też moje kilkudniowe milczenie. W piątek rano, tzn. około 12, dowiedziałem się, że tak 4-5 wyjeżdżamy.

 

Zakupy, pakowanie i jedziemy

 

Wyjechaliśmy około 6. Trochę późno, bo parę minut po 6 zaczyna się tu robić ciemno. W ogóle wieczór w Meksyku to bardzo dziwne zjawisko. U nas, zanim nastanie ciemność, ze dwie godziny się ściemnia. Latem trwa to jeszcze dłużej. Tutaj, słoneczny dzień do 6 i noc od 6:20, żadnych romantycznych zachodów słońca. Podobnie jest rano - do 7 noc od 7:10 słoneczny dzień. Ale wracając do tematu. Wyjechaliśmy około 6...

 

Żeby wydostać się z Ciudad de México, w piątkowy wieczór potrzeba przynajmniej półtorej godziny. Jazda w tempie ślimaka. Więc kiedy wreszcie wyjechaliśmy na Autostradę Słońca (Autopista del Sol) prowadzącą z Meksyku do Acapulco, było już całkiem ciemno. Dlaczego tak nad tym ubolewam? Autostrada przez całe 400 kilometrów prowadzi przez góry, których zarys co jakiś czas pojawiał się na horyzoncie, to w świetle księżyca to znów w świetle mijanych miast. Raz pod górę, raz z górki. Zakręty znów tak ostre, że czasem miałem stany lękowe.

 

W stan niezwykłego rozbawienia wprowadziło mnie natomiast oznakowanie owych ostrych, niebezpiecznych zakrętów. Przed każdym z nich stała bowiem wielka tablica z informacja "Curva Peligrosa". Dla nieznających hiszpańskiego podaje, że "peligrosa" oznacza niebezpieczna, zaś pierwszy człon ostrzeżenia proponuje pozostawić w zgodzie z wymową w języku polskim...

 

Inne ostrzeżenie "No Estacionarse en Curva". "No Estacionarse en..." znaczy "nie zatrzymuj się na..." i tu ponownie proponuję pozostawić brzmienie w mowie ojczystej...

 

Nasuwa się pytanie: Czy takie znaki nie powinny pojawić się w wielu miejscach przy naszych drogach? Może mielibyśmy o wiele mniej wypadków... zachorowań na choroby weneryczne?

 

Nocna podroż trwała około sześciu godzin (wliczając w to wyjazd z Miasta Meksyk). Nieco się dłużyła, ale jak pomyślę sobie, że u nas trwałoby to jeszcze, co najmniej 3-4, to zazdroszczę Meksykanom ich autostrad. Podziw i szacunek odczuwam też dla tych, którzy wytyczyli tę autostradę. Wracając widziałem przeszło połowę drogi w dzień i często zastanawiałem się "jak to możliwe?".

 

U nas, w płaskiej jak deska (w porównaniu z meksykańskim krajobrazem) i nieco bardziej zasobnej (ostatnio także w środki unijne) Polsce, doczekaliśmy się na razie kilkudziesięciu kilometrów autostrad, wielu planów, całej masy ustaw i tysięcy pomysłów na rozwiązanie problemu ich budowy. Nic poza tym. Trochę to smutne.

 

400 kilometrów z Meksyku do Acapulco to również podroż przez kilka stref klimatycznych. Od "zimnego", górskiego Ciudad de México, przez coraz cieplejsze okolice Cuernavaki, stany Morelos i Guerrero, po tropikalne wybrzeże Pacyfiku. Już kilkadziesiąt kilometrów przed Acapulco, człowiek zaczyna marzyć o klimatyzacji. Otwarte na oścież okna, nawet przy dużej prędkości nic nie dają. W słoneczne, gorące dni w Meksyku, myślałem, że to prawdziwe tropiki. Jakże się myliłem.

 

Na miejscu byliśmy około 11, a więc późną nocą. Temperatura znacznie powyżej trzydziestu stopni i to, co czyni tropiki uciążliwymi – zabójcza wilgotność. Temperaturę da się znieść o ile słońce nie świeci ci w oczy, ale wilgotności nie przeskoczysz.

 

Na domiar złego, w mieszkaniu, w którym się zatrzymaliśmy, nie było prądu i nie działała klimatyzacja. Na krótką metę pomagała kąpiel w basenie, w który wyposażone są tu wszystkie "apartamentowce", lub zimny prysznic. Niestety na bardzo krótką metę (tzn. na jakieś 10 minut, może mniej). Pierwsza noc była więc bardzo ciężka, mimo że spałem na kamiennej podłodze, NA śpiworze. A tak w ogóle, mieszkanko należy do szwagra Enrique - brata Sergio, ojca Mario... Koleś gra w najlepszej drużynie meksykańskiej ligi - Pumas - więc stać go na taką "letnią" chatkę. Niestety, niezbyt często tu bywa i nie płaci na czas rachunków...

 

W dzień zimny prysznic to już totalny bezsens, bo wycierając się, po kilkunastu sekundach człowiek nie wie już, czy ściera z siebie wodę czy pot. Najlepiej spędza się dzień w basenie. Wady takiego spędzania czasu to zapach chloru i woda o temperaturze pewnie jakichś 25-30 stopni.

 

Słońce od samego rana nie daje żyć. Mimo, że kryłem się przed nim w wodzie i pod parasolami, fragmenty mego delikatnego europejskiego cielska, zrobiły się bardzo czerwone i bolesne w dotyku. Tyle o pogodzie, którą w sumie mógłbym znosić przez większą część roku, gdybym miał klimatyzowane mieszkanko i basen na podwórku.

 

Miasto

 

Do właściwego Acapulco wjeżdża się przez kilkukilometrowy tunel (Maxitunel). Za tę przyjemność, jak za wszystko w tym mieście, trzeba zapłacić (60 pesos).

 

Oficjalnie miasto liczy nieco ponad 700 tysięcy mieszkańców, o czym informuje tablica na rogatkach. Nieoficjalnie (to informacja od Enrique) przeszło półtora miliona, w tym kilkaset tysięcy w slumsach. Przedmieścia Acapulco nie różnią się niczym od innych meksykańskich miast, które odwiedziłem. W skleconych, z czego popadnie chałupkach mieszka tu biedota.

 

Dopiero po przejechaniu Maxitunelu widać różnicę. Acapulco od lat sześćdziesiątych rozwija się tylko dla turystów i z pieniędzy turystów. Najpopularniejsza i najczęściej odwiedzana jest dzielnica Acapulco Dorado (Złociste Acapulco), położona wzdłuż pacyficznego wybrzeża. Miedzy plażami, a miastem ciągnie się kilkunastokilometrowa Avenida la Costera Miguel Aleman, główna, pod każdym względem, ulica miasta. Setki barów, knajp, dyskotek i wszelkich centrów uciechy; banków i siedzib rożnych instytucji finansowych i oczywiście biur turystycznych.

 

Mieszkanie gwiazdy meksykańskiego futbolu leży jakieś 500 metrów od plaży, ale oczywiście na miejsce trzeba było podjechać samochodem. Zatrzymaliśmy się w hotelu Malibu (bo większość plaż w Acapulco do kogoś należy), gdzie pracuje kilku kolegów Enrique. Tu oczywiście stolik nad basenem, 50 metrów od oceanu. Widok na Zatokę Acapulco i całą nadmorską część miasta.

 

Po jakimś czasie okazało się, że nie jestem jedynym przedstawicielem Europy Wschodniej na tym skrawku pacyficznego wybrzeża. Oprócz mnie, w najlepsze, bawiła się tu czwórka młodych Rosjan.

 

Plaża i Pacyfik

 

Urodzony i wychowany (prawie) nad Bałtykiem, przywykłem do drobnoziarnistych, płaskich i w miarę ubitych nadbałtyckich plaż. Plaża w Acapulco (jest ich tu 20 kilka) to coś na kształt luźnych, żwirowych wydm, po których chodzi się z trudem. Stopy cierpią katusze, jakby człowiek chodzili po rozgrzanym, potłuczonym szkle. Ale i tak warto.

 

Trudności w poruszaniu się po plaży są jednak niczym w porównaniu z trudnościami, jakie sprawia wejście do oceanu. Fale wdzierają się tu na dobrych kilka metrów w głąb plaży, tak, że na rozłożenie się z czymkolwiek pozostaje niewiele miejsca.

 

Kiedy już zbliżyłem się do wody… Błąd. Wydawało mi się, że zbliżam się do wody, kiedy nagle znalazłem się pod wodą. Siła pacyficznych fal jest ogromna (po zabawie w stawianie im oporu, przez  dwa dni miałem zakwasy). Skok "na główkę" w fale (pierwszy głupi pomysł, jaki przyszedł mi do głowy), to jak zderzenie z dość twardym łóżkiem i kąpielówki pełne żwiru.

 

Gdy już pojąłem zasadę działania Pacyfiku, wymyśliłem inną głupią zabawę. Czekasz na naprawdę wielkie fale i kiedy jedna z nich cofa się, rzucasz się w nią, tak, żeby zabrała cię jak najdalej. Z zabójczą prędkością wracasz z następną, nabierając w majtki kilogramy piachu i opijając się okrutnie słonej wody (słonej tak, że pieką wszelkie, najmniejsze nawet zadrapania). Jedyna zasada, to nie dać się sponiewierać, tak, żeby cały czas trzymać głowę w górze a nogi wyciągać do przodu. Taki surfing bez deski. Jak człowiek się dobrze ułoży, to ląduje w połowie plaży i czeka na następną fale. Frajda nie do opowiedzenia. To trzeba przeżyć. Trzeba!!!

 

Night Life

 

Po powrocie z plaży najpierw tradycyjny rytuał związany z jedzeniem tacos (nie wiem jak to się dzieje, że jedząc to trzy razy dziennie nie nudzi mi się?). Tym razem jednak nawet ja byłem zaskoczony i zadowolony. Sergio (naczelny kucharz rodziny) jako jeden z dodatków do tacos przygotował chorizo tipo español con cebolla, czyli typową hiszpańską kiełbasę z cebulą. Rozkosz dla podniebienia. Rytuał związany z jedzeniem, przeciągnął się i ewoluował w rytuał związany z piciem rumu z colą (obok tequili, rum jest tu chyba najpopularniejszym alkoholem).

 

Około dziesiątej ruszyliśmy poznawać nocne życie w Acapulco. Na pierwszy ogień poszła najbardziej znana atrakcja miasta - la Quebrada. Skała, z której kilka razy dziennie, kilku śmiałków skacze do oceanu. Prawda, że banał?

 

Skała ma 35 metrów wysokości, bynajmniej nie jest pionowa, a ocean w tym miejscu to kipiel o zaledwie cztero-i-półmetrowej głębokości. Skoczkowie najpierw wspinają się na górę, na której znajduje się kapliczka Matki Boskiej z Guadalupe. Po krótkiej modlitwie część z nich schodzi trochę niżej (ja załapałem się na najważniejszy, nocny pokaz, więc skoczków było sześciu).

 

Dwa pierwsze, "niższe" skoki, clavadistas ("ludzie gwoździe") wykonują parami. Ostatni, najwyższy skok, to prawdziwy show. Pochodnie, gra świateł i gra skoczka. Napięcie rośnie i… Najpierw kilka metrów w poziomie, żeby nie wylądować na skałach, kilka obrotów i lądowanie w fali, która właśnie nadeszła. Lepsze od Małysza!!!

 

Po pokazie przez jakiś czas kręciliśmy się po la Costerze w poszukiwaniu, miejsca gdzie można napić się tequili. Początkowo był plan, żeby przepłynąć się jednym/jedną z pływających dyskotek, ale okazało się, że cena jest zaporowa i zdecydowaliśmy się przelać te pieniądze na rzecz jednego z "lądowych" lokali. Wybór padł na Olé Mama.

 

Jak większość knajp nad Pacyfikiem, to wiata, z barem w centrum. Klimat iście tropikalny. Zarówno pod względem temperatury, jak i temperamentu obsługi. Przed wejściem właściciel lub "naganiacz", chwyta do tańca każdą kobietę, która się tu zatrzyma. Kelnerzy tańczą przyjmując zamówienie i niosąc drinki. Jeśli zbyt mało osób się bawi sami zaczynają tańczyć, rwą do tańca niewiasty, namawiają do tańca samotnych mężczyzn, kojarzą pary. Gdy zbyt wiele osób tańczy (parkiet jako taki nie zmieściłby się w tej knajpie, więc tańczy się gdzie popadnie), najlepsi tancerze i tancerki zapraszani są na bar.

 

Małym zaskoczeniem była dla mnie muzyka. U nas tańczy się w rytm, głównie anglojęzycznych, hitów. Tutaj króluje muzyka hiszpańskojęzyczna. Zarówno wszelkie odmiany nowoczesnej muzyki tanecznej, jak i rytmy tradycyjne. Szczególnie salsa. Dla mnie to problem. W tekstach piosenek bowiem, często ukryte są wskazówki, jak tańczyć, co robić z rękami, nogami, tyłkiem i wszystkimi częściami ciała. Starałem się więc, jak najwięcej podglądać i uczyć się, popijając przy okazji charro negro (tequila z colą, lodem, lemonką i solą).

 

Imprezę skończyliśmy około 3, bo rodzinka zaczynała już mięknąć.

 

Przez cały wieczór cieszyliśmy się względami jednego z kelnerów, który na dzień dobry (dobry wieczór) dostał ode mnie pouczenie, że pisze się "wyborowa" a nie "wiborowa", jak było w menu. Dzięki temu, co jakiś czas dostawaliśmy kolejkę gratis. Gorzej było następnego dnia, ale jakoś wytrzymałem... w basenie:-)

 

Powrót, to jak wspomniałem na początku, niesamowite widoki, co jakiś czas Curva Peligrosa i na koniec "zimny" Meksyk.

  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco
  • Acapulco

Ciudad de México ma tę zaletę, że można tu spędzić trzy tygodnie i codziennie oglądać coś nowego. Ja jestem tu już jednak cztery i pomysły powoli się kończą.

 

We wtorek odwiedziłem ostatnie z interesujących mnie miejsc – Dom/Muzeum Lwa Trockiego. Odezwała się moja rewolucyjna natura...

 

Ostatnie lata swojego życia Trocki spędził w Meksyku na zaproszenie miejscowych komunistów. Obracał się w towarzystwie tutejszej, i międzynarodowej, lewicującej inteligencji. Początkowo Trocki mieszkał w domu Fridy Kahlo i Diega Rivery. Później przeprowadził się do własnego, kilka kroków dalej. Pośrednio wynikało to z romansu miedzy nim i Fridą, co nie bardzo podobało się pani Trockiej.

 

Eksponaty, jakie można tu zobaczyć, to standardowy zestaw pamiątek "po kimś". Znacznie ciekawszy obiekt stanowią zwiedzający. O ile w większości muzeów są to "standardowi turyści", o tyle tutaj przeważają "młodzi (niekoniecznie wiekiem) gniewni" z rożnych zakątków globu. Czuć rewolucyjnego ducha...

 

Kolejne dni to już błąkanie się bez celu.

 

W czwartek odwiedziliśmy dzielnicę San Ángel - typową kolonialną dzielnicę, która jeszcze niedawno była odrębnym miasteczkiem. Zabudowa gęsta a uliczki strome, brukowane i kręte. Klimat jak na Coyoacán, ale czuć, że mieszkają tu głównie przedstawiciele lepiej sytuowanych grup społecznych Meksyku.

 

Na San Ángel, na Calle Cracovia, ma siedzibę polska ambasada. Nie zazdroszczę jednak nikomu, kto w potrzebie musiałby się tu szybko dostać. Szukanie ambasady zajęło nam ponad godzinę, a Mario, jakby nie było, doskonale zna hiszpański i całkiem nieźle orientuje się w tym gigantycznym mieście.

 

Na wypadek, gdyby ktoś kiedyś musiał tu zajrzeć, podaje, że najlepiej najpierw znaleźć Avenida Revolución i Centro Cultural de San Ángel, a później pobłądzić godzinkę w zaułkach. Może się uda? Na policjantów i taksówkarzy nie ma co liczyć, bo większość z nich orientuje się co najwyżej w kilku uliczkach wokół "swojego rewiru". Co dziwne ambasada nie jest nawet oflagowana. Za to strażnik pięknie mówi po angielsku i jest bardzo miły.

 

Poza Ambasadą na San Ángel jest oczywiście kilka miejsc, które warto odwiedzić. Ja zdecydowałem się na Convento de los Carmelitas, stary klasztor, dziś w części zamieniony w muzeum. Uczta dla miłośników sztuki sakralnej. Można tu znaleźć wszystko, co powstało w murach klasztoru, ale pewnie i poza nimi. Święte obrazy, obrazki i freski; wszelkie możliwe śpiewniki i modlitewniki; aniołki, wszyscy święci, Jezusy i Matki Boskie we wszelkich możliwych wersjach, kolorach i materiałach; a w katakumbach nawet mumie, które robią piorunujące wrażenie.

 

Na piątkowy wieczór, Mario i reszta meksykańskiej ekipy zaplanowała dla mnie pożegnalne party. Niestety impreza nie do końca wyszła, bo przybyła tylko jedna niewiasta i to na chwile.

 

Już wcześniej zastanawiał mnie brak płci pięknej na rożnego rodzaju "młodzieżowych imprezach okolicznościowych", ale jakoś szczególnie nad tym nie bolałem. Tym razem jednak wrodzone wścibstwo przeważyło i zapytałem czy to taki zwyczaj, że panowie bawią się tylko w swoim gronie? Odpowiedz była zaskakująco banalna i oczywista. Mimo że, jak do tej pory nie zetknąłem się z przestępczością w Meksyku, faktem jest, że takowa istnieje i to na całkiem poważną skale. Niewiasty zaś są szczególnie narażone na ataki meksykańskich opryszków.

 

Przy okazji wątku bezpieczeństwa, muszę zauważyć, że tyle policji ile widziałem w Ciudad de México, nie ma chyba w całej Polsce. Średnio, co 2-3 minuty widać jakiś patrol. W większym lub mniejszym samochodzie, na motorach lub quadach, a czasem nawet konny. W oczy rzuca się też uzbrojenie. Zwykłe "krawężniki" maja "tylko" pistolety, ale już zmotoryzowani i pilnujący czegokolwiek, wyposażeni są w kamizelki kuloodporne i karabiny maszynowe lub strzelby. Przechodząc obok, człowiek czuje respekt dla "władzy".

 

Poza tym, w każdym większym sklepie, banku czy na stacjach benzynowych pełno jest uzbrojonych po zęby strażników i ochroniarzy, którym raczej nie warto wchodzić w drogę...

 

W sobotnie popołudnie, wraz z cała rodzinką wybraliśmy się do ostatniego miejsca "z przewodnika. Do Xochimilco (prawda, że przecudna nazwa?)

 

Jak dla mnie to jedyne zdecydowanie przereklamowane miejsce w Mieście Meksyk. Czytając o pływających ogrodach Xochimilco wyobrażałem sobie coś na kształt (prawie) Wenecji. Jak wielkie było moje rozczarowanie, aż trudno opowiedzieć. Kanały Xochimilco to ścieki wypełnione wszystkim, co zabrali ze sobą weekendowi imprezowicze. Ogrody zaś to kawałki ziemi przylegające do, zazwyczaj bogatych, domów tutejszych mieszkańców.

 

Zwiedzanie Xochimilco polega na pływaniu łodzią zwaną trajinera w ciasnych kanałach, w których podobnych łódek pływa setki. Obijają się więc jedna o drugą, doprowadzając do ekstazy wracających "do portu" (z reguły pijanych w sztok) i denerwując wyruszających "w podróż".

 

Do Xochimilco przyjeżdża się właściwie chyba tylko po to, żeby się nawalić. Na łódkach organizuje się wszelkie możliwe przyjęcia. Na brzegu i na swoich własnych łodziach, na wynajęcie czekają mariachis i wszelkiej maści muzycy, tak, że na wodzie czasem słychać jeden wielki hałas. Albo trafiłem na kiepski okres, albo na prawdę nie ma sensu tu zaglądać.

 

Od początku mojej wycieczki wiedziałem, że prędzej czy później wybierzemy się do Cuernavaki - niewielkiej stolicy stanu Morelos, położonej 70 kilometrów od Meksyku. Z tą "wyprawą" wiązałem całkiem duże nadzieje, bo poza tym, że Cuernavaca nazywana jest "miastem wiecznej wiosny", jest tu kilka miejsc, które warto zobaczyć.

 

Po raz kolejny okazało się jednak, że meksykańska gościnność, przerasta moją siłę perswazji i cały dzień spędziliśmy na biesiadowaniu przy basenie, rozkoszując się pogodą (zdecydowanie bardziej letnią niż wiosenną), wszelkim możliwym jadłem i trunkami. Moje plany krajoznawcze legły w gruzach.

 

Kilka razy, nie koniecznie z własnej woli, wylądowałem w ciuchach w basenie (ale potrzebowali czterech chłopa, żeby moje europejskie cielsko znalazło się w wodzie). Po raz kolejny przekonałem się również, że małe meksykańskie ciałka nie potrzebują wiele tequili, żeby czuć się zbyt dobrze.

 

W drodze powrotnej ponownie spotkałem sympatyczne Curvas Peligrosas...

Ostatni wieczór w Ciudad de México spędziłem na Plaza Garibaldi. O tym miejscu już kiedyś wspominałem. Garibaldi to królestwo tutejszych muzyków. Poza mariachis, których są tu setki można tu spotkać wykonawców wszelkich meksykańskich gatunków muzycznych. Od północnych norteños i trios, po artystów z Oaxaca i Chiapas.

 

Oprócz muzyków kręci się tu również cała masa tancerzy, kuglarzy, itp., ale niestety także ćpunów, pijaczków, złodziejaszków i wszelkiego autoramentu opryszków. Dla mnie byli oni o tyle uciążliwi, że nie miałem pojęcia czego ode mnie chcą. Odpowiadałem tylko "no" albo "no gracias", ale z czasem i to nie wystarczało. Nie chodzi już nawet o kwestię rozumienia hiszpańskiego, ale o pijany bełkot w lokalnym, miejskim slangu.

 

Przyjemnym, czy raczej zaskakującym fragmentem wieczoru była pieśń wykonana przez sześciu starych mariachis tylko dla mnie. "México lindo i querido", bo taki nosiła tytuł ("Meksyk piękny i kochany"), kosztowała 50 pesos i przez trębacza mało nie ogłuchłem, ale po raz pierwszy ktoś śpiewał specjalnie dla mnie...

 

Późnym wieczorem, wraz z Jesusem Rafaelem Martinez Garcią szefem klubu Rotary w Mieście Meksyk przenieśliśmy się do jednej z knajp przy Garibaldi. Tutaj to samo co na placu, tylko, że w pigułce i z większym zacięciem artystycznym.

 

Środowe pożegnania zaczęły się już z rana. Najpierw Veronika zaprosiła mnie i Maria na uroczyste śniadanie do Sanborns Azulejos, jednej z najstarszych i najdroższych restauracji w mieście. Tutaj tyleż zaskoczyła co i rozbawiła mnie karta dań. W wersji anglojęzycznej nie ma cen… Dlaczego? Nie mam pojęcia.

 

Po spakowaniu bagaży pojechaliśmy z całym moim ekwipunkiem do babci Raquel na ostatni, uroczysty obiad (kurczak w sosie pomidorowo-orzechowym...)

 

Po obiadku smutne pożegnanie z częścią familii.  Łzy w oczach...

 

Na lotnisko, na wszelki wypadek, wyruszyliśmy dwie godziny przed czasem. Korki tego dnia były straszne, bo zaczynał się meksykański długi weekend i masa ludzi wybierała się za miasto. Na miejscu byliśmy "na styk". Ledwo zdążyłem na odprawę, przy której kolejna niespodzianka – poszukiwanie niezbędnego świstka papieru, który dostałem na wjeździe. Bez tego by mnie nie wypuścili.

 

Komitet pożegnalny w postaci rodziny i znajomych wyciskał ze mnie łzy…

 

Lot powrotny był krótszy i milszy dzięki meksykańskiej towarzyszce noszącej imię kwiatu (ale nie wiem jakiego, mimo wielu prób opanowania).

 

Listopadowa Warszawka przywitała mnie oczywiście chłodno, ale cóż... zawsze to dom…

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. adamp54
    adamp54 (25.01.2013 17:28)
    Ciekawe i sprawia szczere wrażenie ... tylko pozazdrościć że rozpocząłeś przygodę z Meksykiem jakoby "od środka" - żyjąc przez dłuższy czas w prawdziwej rodzinie ! Turysta ma marne szanse zobaczenia tego co ty w błyskawicznym przelocie przez miasto Meksyk. Na pewno przeczytam Twoje relacje z następnych podroży ...

    Dziękuję za pracę włożoną w napisanie tu swoich wspomnień i pozdrawiam
  2. zfiesz
    zfiesz (23.01.2010 13:35) +1
    ....że przedwczoraj dostaliśmy zaproszenie na wielką bibę z okazji 50. rocznicy ślubu moich meksykańskich dziadków?:-D
  3. kubdu
    kubdu (22.01.2010 21:02) +1
    Mój pierwszy raz nie był taki fajny. I już wiem czemu- bo nie w Meksyku.
    A tak serio ... łzy w oczach na pożegnanie tej podróży. A całkiem serio ... zagryzam zęby z zazdrości, że Meksyk, że już w 2003, że tak się fajnie czyta , że ...
  4. zfiesz
    zfiesz (28.06.2009 19:41)
    @hopper: przeszło mi to przez myśl, ale gdzie ja znajdę takiego wydawcę-hazardzistę, który uwierzy w mój sukces?:-)

    @sława: to tylko pierwsza z kilku podróży do najpiękniejszego miejsca na ziemi:-) pełno tu błędów i niepoważnych spostrzeżeń. ale właśnie jako taka ta relacja mi się podoba. jeśli człowiek zauważa własne braki, znaczy że się rozwija, prawda?:-) zapraszam do lektury pozostałych historii meksykańskich...
  5. slawannka
    slawannka (28.06.2009 14:44) +1
    Zfierzu, dzięki za tę relację, przeczytałam prawie dokładnie ;), mam nadzieje do tego wrócić. Meksyk znam z relacji mojej córki, nawet galerię jej zdjęć robiłam i stąd niektóre miejsca mi są znajome, ale potem - wirus zjadł galerię, archiwum się nie zachowało... Dlatego dzięki:)
  6. zfiesz
    zfiesz (29.04.2009 3:29)
    loca - mil gracias!:-)
  7. dino
    dino (06.02.2009 1:17)
    zfiesz - de nada :))
  8. voyager747
    voyager747 (06.02.2009 1:15)
    Wiesz zfieszu jak to jest, ja byłem w przygnębiającym Cancun :)) Wcale mnie ono nie przygnębiło, bo wypożyczyliśmy samochód i jeździliśmy sobie po Jukatanie. Ja tam poleciałem, żeby zobaczyć Chichen Itza i to się udało. Potem doczytam resztę.
    Trochę Ci się dostało za to Cancun :)
  9. saltus
    saltus (06.02.2009 0:10)
    Nie no, zfieszu, tyle czytania to ja na pewno nie podołam, ale daję Ci plusa za wytrwałość :-)
  10. voyager747
    voyager747 (06.02.2009 0:09)
    Kurcze, ile tego :))) Masakra jakaś :)
  11. zfiesz
    zfiesz (06.02.2009 0:04)
    muchas gracias dino:-)
  12. zfiesz
    zfiesz (05.02.2009 23:59)
    dlatego napisałem "kiedys":-) no chyba że kłamstwo mialoby czaić sie w opinii. wtedy bądx pewny, że każdą krytykę zniosę z podniesioną głową:-)
  13. voyager747
    voyager747 (05.02.2009 23:56)
    Oj, ja nie lubię kłamać :))
  14. zfiesz
    zfiesz (05.02.2009 23:55)
    widzę, ze i mi się dziś z voyagerowego rozdzielnika oberwało plusem:-) dzieki sławek, ale obiecaj, że kiedys przeczytasz i powiesz co myślisz!
  15. zfiesz
    zfiesz (07.10.2008 15:10) +1
    witaj dzudit:-) i ciebie tu zagnalo?

    co do negatywnych opinii... dzieki, ale niezbyt sie nimi przejmuje. szczegolnie jesli pisza je osoby zachwycajace sie cancun i innymi miejscami wybudowanymi specjalnie dla turystow. bawcie sie dobrze.

    i proponuje pocwiczyc czytanie ze zrozumieniem. juz we wstepie pisze wyraznie, ze dzis na wiele rzeczy patrze inaczej, i ze jadac do meksyku po raz pierwszy bylem zdecydowanie niedoinformowany. m.in. w tym upatruje zalety tego tekstu (nieskromnie) - wiekszosc z nas jadac gdzies pierwszy raz, ma raczej nikle (nawet jesli oparte na lekturze) pojecie o odwiedzanych miejscach. a... podroze ksztalca:-)

    jesli chodzi o jedzenie... jadlem w bardzo roznych miejscach. w tych drogich rowniez, ale podtrzymuje opinie, ze "meksyk najlepiej smakuje na ulicy".

    relacja z poprzedniego wyjazdu do meksyku juz prawie skonczona. a kolejny wyjazd... juz za trzy tygodnie:-)
  16. annajeton
    annajeton (05.10.2008 16:34)
    Jak wyżej - tzn. za kikk i jarek.
  17. annajeton
    annajeton (05.10.2008 16:29)
    Jak wyżej.
  18. eeela
    eeela (05.10.2008 16:27)
    "Bzdury ignoranta pisze o jedzeniu
    meksykanskim. Gdyby chociaz raz oderwal sie od zakurzonego ulicznego taniutkiego
    taco to byc moze lekko by sie zdziwil. "


    Ja się lekko dziwię, że ktoś, kto wymyśla innym od ignorantów, pisze takie rzeczy. Najlepsze meksykańskie jedzenie to właśnie domowe i uliczne - to co podają eleganckie restauracje to miernota uzdatniona pod europejskie gusta, często nijak się mająca do tradycyjnej meksykańskiej kuchni. W przypadku ulicznych tacos po prostu trzeba znać dobre miejsca, bo różnice w smaku (a nie w cenie) potrafią być kolosalne. Natomiast eleganckie restauracje podają wszystko tak samo, w smaku mdło, z dziesięciokrotnym (co najmniej) przebiciem cenowym.
  19. kikk
    kikk (05.10.2008 9:36) +1
    zgadzam się z j.a.rek - łatwo krytykować, jak się samemu nic nie opisuje. Tekst jest subiektywny, jak szukasz "obiektywnych" (chociaż jestem głęboko przekonana, że takie w podróżach nie istnieją) to proponuję przewodniki. Za tekst daję plusa, bo "żyje" i nie jest suchym opisem miejsc i cen.
  20. j.a.rek
    j.a.rek (05.10.2008 9:17) +1
    A propos "typowo polskich" zachowań, najlepiej tylko krytykować a samemu nic nie opisywać, nie dodawać swoich podróży ani zdjęć...Po co narażać sę na krytykę. W Cancun byłem tylko w Carrefourze, oraz na pobliskiej Isla Mujeres, czas był ograniczony i postanowiliśmy nie wjeżdżać w miasto zbudowane dla amerykańskich turystów, i skoncentrować się na naszym zdaniem ciekawszych miejscach :) oraz które mają jakąś historię... dłuższą niż trzydzieści kilka lat :)
  21. ambl
    ambl (05.10.2008 8:49)
    Dotarlam do tej 'Antarktydy' i dalej dziekuje panie geograf
  22. fikofako
    fikofako (05.10.2008 4:59)
    Zgadzam sie z Artemi. Glupawy i egzaltowany poczatek tekstu faceta ktory nie byl w Cancun
    a juz ma wyrobiona typowo polska opinie i snuje opowiesci jednej tresci. Autor rozbujal
    sie z swoim podeksytowaniu, tak, ze nazywa Cancun przygnebiajacym miejscem. Mial tez jakies inne przygnebiajace miejsca w Meksyku na mysli ale w calym tym "rzetelnym" i nadetym reportazu najwidoczniej zapomnial wymienic. Bzdury ignoranta pisze o jedzeniu
    meksykanskim. Gdyby chociaz raz oderwal sie od zakurzonego ulicznego taniutkiego
    taco to byc moze lekko by sie zdziwil. Kiepski i tendencyjnie nachylony. Smutno czyta sie
    takie "mierda" teksty.
  23. artremi
    artremi (05.10.2008 0:24)
    "Nie była to jednak zwykła wycieczka - wakacje w Cancún czy innym przygnębiającym miejscu - ale miesięczny pobyt u meksykańskiej rodziny."

    Trzeba przyznac ze bardzo glupi jest poczatek tekstu tego autora. Ja wielokrotnie bylam w Meksyku, czasami mieszkam u znajomych, czasami w hotelu. Cancun jest jednym z fajniejszych miejsc w Meksyku.
    Bardzo typowym polskim zwyczajem, autor pisze ze Cancun jest przygnebiajacy, pomimo ze tam nigdy nie byl i dopiero byla to jego pierwsza podroz do tego kraju. Kiedy Polacy poprawia edukacje w szkolach i rozszerza horyzonty przecietnych ludzi???
  24. eeela
    eeela (04.10.2008 16:13)
    Widać, że dawno pisane, dziś o wielu rzeczach mówisz zupełnie inaczej :-)

    A co do jedzenia - dobrze zrobione frijoles refritos to fantastyczny dodatek, lepszy od naszych ugotowanych na sucho i byle jak potłuczonych ziemniaków!
zfiesz

zfiesz

Zwierz Meksykański
Punkty: 143738