Jesienią 2003 roku, dzięki kilku niezwykłym zbiegom okoliczności, po raz pierwszy odwiedziłem Meksyk. Nie była to jednak zwykła wycieczka - wakacje w Cancún czy innym przygnębiającym miejscu - ale miesięczny pobyt u meksykańskiej rodziny.
Wyjechałem w ramach programu rotariańskich wymian młodzieżowych, chociaż z młodzieżą już wówczas miałem raczej niewiele wspólnego. Co tu dużo gadać... Dzięki życzliwości kilku osób udało się lekko naciągnąć reguły i... siedziałem w samolocie lecącym do Miasta Meksyk.
Zapiski, które możecie tu znaleźć, to mejle, jakie z tej niecodziennej eskapady wysyłałem do znajomych w Polsce. Generalnie wyglądało to tak, że kilkanaście osób dostawało ogólną "relację", a ci, którzy zadawali szczegółowe pytania, dodatkowo otrzymywali na nie osobne odpowiedzi (o ile nie dało się ich jakoś sensownie wpasować w treść "mejla zbiorczego") i stąd właśnie "dygresje". Oczywiście nie wszystkie z nich mogą pojawić się tutaj , bo część wymagałaby ingerencji cenzora/moderatora. Dodatkowo w kilku miejscach pojawiają się dopiski już z Polski, ale raczej nie wpływają one wpływu na charakter "dziennikowy" tekstu.
Czasami w trakcie podróży, a czasem już po powrocie do Polski zdawałem sobie sprawę z dość oczywistych błędów w moich obserwacjach. Celowo nie zmieniłem tych fragmentów, żeby w bardziej autentyczny sposób oddać (nikły) stan mojej wiedzy i stan ducha podczas tej wycieczki.
Zresztą, wydaje mi się, że większość ludzi wrzucona nagle w całkowicie inną kulturę, znaną dotąd jedynie z historycznych książek i kilku filmów, miałaby podobne odczucia i w podobny sposób patrzyła na wiele spraw.
Dziś jednak szokują mnie moje własne słowa sprzed pięciu lat w odniesieniu choćby do meksykańskiej kuchni. Jest rewelacyjna i mógłbym pochłaniać większość z tamtejszych potraw, a tu... jakaś niezrozumiała krytyka i niezadowolenie. Podobnie z negatywnym nastawieniem do Festivalu Cervantino w Guanajuato. Jakimż byłem głupcem, że nie dałem się namówić! Śmieszą mnie też (ale to z trochę innej beczki) wydatki, które uważałem za oszałamiające. 100, 200, 300... pesos. Ale tak bywa, gdy na miesiąc zabiera się 300 dolarów. Niestety, czasem trzeba z czegoś zrezygnować.
Cóż... Nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą. Z tej pierwszej poważnej wyciągnąłem najważniejszą naukę: świat jest pełen różnorodności i najpiękniejszą rzeczą jaką można w życiu robić, jest jej zgłębianie...
Przy zetknięciu z obcą kulturą zachowuj się rozważnie i ostrożnie. Wiedz, że otacza cię labirynt niewidocznych murów, których nie przebijesz żadną siłą. Raczej zatrzymaj się i pozwól, aby powoli zaczął cię unosić niewidoczny, ale rychło wyczuwalny rytm, pulsowanie tej nowej kultury, jej niedostrzegalne, ale silne fale, które same poniosą cię w pożądanym kierunku poznania i zadomowienia.
[Ryszard Kapuscinski, Lapidarium V]
I jeszcze małe usprawiedliwienie. Osoby nie znające mnie osobiście, mogą czasami odnieść wrażenie, że kpię sobie z Meksyku i jego mieszkańców. Nic bardziej mylnego. KOCHAM ten kraj i ludzi, a trochę ironii i sarkazmu dodaje tylko kolorytu tym zapiskom (a przynajmniej mam taka nadzieję).
Na koniec uwaga techniczna. Co prawda przywiozłem z tego wyjazdu kilkaset fotek, ale robione na kliszy popularną idiotenkamerą, w gruncie rzeczy do niczego się nie nadają. Mogą najwyżej służyć mi za sentymentalną pamiątkę. Dorzucam więc parę zdjęć z ubiegłorocznego (2007) wyjazdu, podczas którego kilka miejsc odwiedziłem ponownie. Na marginesie dodam, że spóźniona relacja z tej wcieczki też "się pisze", a mówiąc dokładniej, czeka na digitalizację wersji papierowej. Zapraszam do lektury...