Podróż W zimnym kraju gorącego słońca
Kiedy za oknem szaro-buro, a w prognozach pogody można usłyszeć, że za chwilę pogrążymy się w śniegu i wśród zawiei i zamieci przyjdzie nam spędzić jakiś czas, moje myśli wędrują do krajów o cieplejszym klimacie. Pod powieki wracają zatrzymane jak zdjęcia w kadrze widoki intensywnie niebieskiego nieba, bugenwilli oplatających mury i palm, które zawsze poprawiają mi humor. Takim miejscem, wymarzonym przystankiem na emeryturę, jest Maroko.
Maroko – El Maghreb El Aksa to w języku mieszkańców Półwyspu Arabskiego „najdalej położona kraina zachodzącego słońca”, kraj, którego jeden z sułtanów, Mulaj Ismail pretendował do ręki córki, co prawda nieślubnej, ale jednak króla Słońce – Ludwika XIV, kraj o którym pierwszy francuski rezydent generalny Luis Hubert Lyautey mówił, że to „zimny kraj gorącego słońca” odwiedziłam dwukrotnie. Pierwszy raz w 2011 roku w drugiej połowie lutego zwiedzałam północną, leżącą na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, część kraju podczas wycieczki pod tytułem Cesarskie Miasta. Rok później wróciłam do Maroka w styczniu, aby zobaczyć Magiczne Południe.
Wylatujemy z Warszawy 13stycznia 2012 roku. Czeka nas długi, bo prawie 4 i pół godzinny lot. Nie poprosiłam o miejsce przy oknie i dostałam fotel C przy przejściu. Na szczęście obok zajmuje miejsca młode małżeństwo, które zaraz zaczyna rozmowę. Lecą pierwszy raz do Agadiru na tygodniowe wczasy. Próbuję ich namówić na bardziej „mobilny” urlop. Opowiadam o poprzedniej wycieczce, są bardzo zainteresowani tym co mogliby zobaczyć. Nie wiem kiedy, ale podróż upływa bardzo szybko. Jeszcze tylko zamiana miejsc, aby zrobić zdjęcie przed lądowaniem i …”Welcame to Agadir”. Jest południe, po zimnej i ponurej Warszawie witają nas palmy i rozsłonecznione niebieskie niebo. Szybka odprawa i jedziemy do hotelu Bahia w samym centrum Agadiru. Nie polecam, chyba, że na jedną noc. Hotel stary w bardzo opłakanym stanie, ale niezła kolacja i śniadanie. Odświeżamy się i stęsknione wyruszamy na spacer po rok temu widzianym Agadirze.
Są tacy, którzy twierdzą, że w tym mieście nie ma niczego ładnego. Z pewnością zanudziłabym się spędzając tu 2 tygodnie w stylu charakterystycznym dla wielu naszych i nie tylko, rodaków: all inclusive z drinkiem przy basenie lub na przyhotelowej plaży. Ale nie można odmówić Agadirowi, że stanowi świetną bazę wypadową zarówno na północ, jak i na południe Maroka.
Jest miastem bardzo nowym, bo wybudowanym w latach sześćdziesiątych XX wieku. Wcześniejsza kolonia założona przez Fenicjan, została przekształcona w miasto przez Portugalczyków w XV wieku. W 100 lat później rozpoczął się, gwałtowny nie idący w parze ze wzrostem znaczenia, rozwój miasta, spowodowany zajęciem go przez ówcześnie panującą dynastię Saadytów. Dopiero wybudowanie portu w 1914 roku spowodowało wzrost znaczenia Agadiru , który stał się głównym miejscem przeładunku bawełny i trzciny cukrowej. Niestety wystarczyło kilkanaście sekund, aby prawie 35 000 osób zmieniło swoje życie. W 1960 roku miało tu miejsce trzęsienie ziemi, które całkowicie zniszczyło ten spokojny port. Wobec niespotykanych zniszczeń nie zdecydowano o odbudowie miasta, ale o postawieniu go na nowo. Dlatego, choć liczący kilkaset lat, nie ma Agadir wyglądu miasta marokańskiego.
Agadir to nowoczesny nastawiony na turystykę wielki kurort z piękną, choć często na wielu odcinkach brudną plażą rozciągającą się na długości ponad 6 km i zamykającą półksiężycem zatokę Oceanu Atlantyckiego, uroczą promenadą przy której mieści się mnóstwo kafejek i małych restauracyjek serwujących dania różnych kuchni i prawie 300 dniami słonecznej pogody! W południowej części miasta, w parku, znajduje się urokliwe mini – zoo i bazar – klasyczny arabski suk z mnóstwem małych sklepików i ogromnych straganów na widok których szybciej bije nam, wyposzczonym zimowym brakiem rodzimych owoców turystkom, serce. Piętrzą się sterty truskawek i kopce pomarańczy, dostępne są wszystkie warzywa, czerwienieją w słońcu pomidory, które zbierane są 3 razy roku. A wszystko wygrzane słońcem i rozpływające się w ustach. W północnej części znajduje się wart zobaczenia pięknie zdobiony na zewnątrz meczet i wzgórze Kasbah przy którym kupić można niewyszukane rękodzieło jako pamiątki i skorzystać z wątpliwej atrakcji, jaką jest, przynajmniej dla mnie, przejażdżka na wielbłądzie. Za to widok ze wzgórza na całą zatokę wynagradza trud dostania się na nie. Poniżej znajduje się port w którym można zjeść bardzo smaczne sardynki.
Nazwa wzgórza Kasbah związana jest fortecą, która kiedyś była tu usytuowana. Obecnie w stanie całkowitej ruiny nie sprawia wrażenia, aby była ważnym zabytkiem o który należy dbać.
Rekonesans wypada korzystnie, jest piękna pogoda i mili ludzie wokół. Uśmiechają się do nas i nawiązują kontakt. Wypijamy kawę i zjadamy sałatkę w ramach poźniejszego lunchu. Spacerujemy po mieście. Wracamy do hotelu ok.18, jest już ciemno i chłodno. Przed nami kolacja. A jutro rozpoczynamy podróż na południe. Na pustynię i w góry Atlas.
14 stycznia 2012 roku
Po szybko przespanej nocy, emocje jak zawsze w Maroku dają o sobie znać, zwłaszcza, że trasa w góry Atlas może zaowocować spotkaniem z błękitnymi ludźmi czyli Tuaregami, dosłownie zwlekam się z łóżka. Wczorajszy spacer po Agadirze z lekko wilgotnymi włosami daje mi się we znaki. Łupie mnie głowa na wysokości zatok i jestem jakaś ciepła. W autokarze zajmuję miejsce przy środkowych drzwiach, rozłożenie fotela nikomu nie będzie przeszkadzać. Poznajemy naszą pilotkę i przewodniczkę w jednej osobie, panią Martynę, współpracującą z polskimi biurami podróży organizującymi wycieczki po Maroku, ale i właścicielkę własnego biura, która ma różne pomysły na zwiedzanie tego kraju, a jak się później okaże o Maroku wie, chyba, wszystko.
Jedziemy w okolice, gdzie na pewno spotkamy rdzennych mieszkańców Maroka czyli Berberów.
Berberowie zamieszkiwali Maroko, północno – zachodnią część Afryki zanim Fenicjanie w XII wieku p.n.e. założyli wzdłuż wybrzeża kupieckie osady. Wojownicze plemiona Rzymianie nazwali Barbarus co dało obecnie funkcjonującą nazwę Berberów. Życie ich zasadniczo różni się od zwyczajów zamieszkujących północ Maroka Arabów co widać i słychać. Język berberyjski różni się w różnych stronach bo dzieli się na 3 dialekty. Ich architektura to całkowicie odrębny sposób budowy domów, kazby czyli ufortyfikowane domy zawsze mają blanki i zbudowane są z charakterystycznego dla tych rejonów budulca pise.
Po niewiele ponad godzinnej jeździe dojeżdżamy do Taroudant. Wiele osób, tuż po wyjściu z autokaru, rozgląda się za miejscem w którym można wymienić przywiezione pieniądze na obowiązującą tu walutę. Niestety mijany bank przy placu na którym rozłożyli swoje mini – stoiska sprzedawcy pamiątek jest nieczynny. Od naszej przewodniczki, wszystkowiedzącej Martyny dowiadujemy się, że na południu słabo rozwinięta jest sieć „change office” za to funkcjonują bankomaty wymieniające każdą walutę na potrzebne nam dirhamy. Organizujemy więc szybką „kasę pożyczkową”, której prezesem zostaje Martyna. Dzięki jej życzliwości możemy napić się wspaniałych świeżych soków i zjeść cudownie pachnący berberyjski chleb.
Taroudant nazywany jest małym Marrakeszem, bo tak jak i on otoczony jest imponującymi murami w kolorze ochry zbudowanymi z ubitej pustynnej ziemi suszonej na słońcu wzmocnionej źdźbłami słomy i drzazgami z drzew palmowych. Ciągną się na długości ponad 7 km, a bajkowym wręcz tłem dla nich jest Atlas Wysoki. Nie dziwi takie zabezpieczenie jeśli weźmiemy pod uwagę, że Taroudant było przystankiem na drodze do Marrakeszu dla rządnych władzy kolejnych dynastii. Stał się on nawet stolicą dynastii Sadytów w XVI wieku. Z tego też okresu pochodzą najważniejsze zabytki : mury obronne z 5 bramami i bastionami. Wzdłuż murów dochodzimy do pałacu Salam, kiedyś siedziby lokalnego możnowładcy, a dziś **** hotelu.
Wspaniały wybudowany w stylu andaluzyjskim riad jest typowym domem zapewniającym prywatność mieszkającej w nim rodziny i ochronę przed pogodą. Wszystkie pokoje otwarte są na wewnętrzny dziedziniec z ogrodem w którym kwitną hibiskusy, bugenwille i bananowiec, który ma również owoce. W jego centralnej części rosną drzewka cytrynowe i pomarańczowe oraz znajduje się tak ważna dla wyznawców islamu fontanna. Nad wejściem zawieszono piękne lampy, obramowane metalem kolorowe płytki szkła, dają ciepłe światło. Wewnątrz układające się w regularne wzory szkliwione płytki na ścianach zapewniają chłód. Meble z litego drewna, wspaniałe otomany i kanapy pokrywają piękne tkaniny : adamaszki i atłasy. Przeważają ciepłe stonowane kolory, spokojne odcienie brązu ożywiają jaskrawe akcenty. Jeśli dodać do tego misternie rzeźbione pokrycia filarów to przez moment znaleźliśmy się w atmosferze luksusu, ale i domowego ciepła.
Przez jedną z bram wchodzimy na teren mediny w której tradycyjnie znajduje się bazar, a właściwie 2 souki: berberyjski i arabski. W zamkniętych workach śpią kobry, na straganach piętrzą się usypane w kolorowe kopce przyprawy, różne ziarna sprzedawane są wprost z ziemi. Na innych uliczkach sprzedawcy oferują wyroby z metalu i ze skóry. Oprócz mężczyzn pracują i kobiety. Nie zasłaniają twarzy, ale aż do stóp okryte są kolorowymi obszernymi chustami. Wszyscy są mili, choć tu pierwszy raz zobaczyłam w Maroku uniesioną do góry lewą rozpostartą dłoń na widok podnoszonego do oczu aparatu. Lewą rękę traktują Berberowie jako nieczystą i taki gest oznacza, że nie wyrażają zgody na fotografowanie.
Miasteczko jest autentycznie żyjącym miastem berberyjskim, nie ma tu typowego dla wielu miejsc w maroku blichtru i orientalnej cepelii. Turystów widzi się niemało, nie wzbudzały więc sensacji moje jasne włosy i oczy. Z drugiej strony nie jest to nawiedzana gromadnie "turystyczna Mekka" co sprawia, że można poczuć i chłonąć prawdziwie berberyjską atmosferę.
Przed nami droga do Taliouline. Wjeżdżamy w teren górzysty. Tu naprawdę widać barwy Maroka. Intensywnie niebieskie niebo, wpadająca w czerwień ziemia, z rzadka pojawiające się kępki zielonej trawy. Za oknami pokazują się też liście drzewa arganowe w towarzystwie nieodłącznych kóz. Te drzewa, a właściwie uzyskiwany z pestek znajdujących się wewnątrz owoców przypominających zielone oliwki, olej, to jeden z naturalnych skarbów Maroka. Rosną one tylko w Maroku w okolicach Agadiru. Mimo prób przesadzania w inne zbliżone klimatem miejsca nie udało się uzyskać owoców.
Drzewa arganowe zaliczane są do rodziny drzew żelaznych czyli takich, które mają bardzo twarde drewno. Twarde są również pestki znajdujące się w owocach okrywające mały migdałek zawierający prawdziwy skarb nie tylko medyczny, ale i kosmetyczny. Owoce te są przysmakiem kóz, którym nie straszne cierniowate drzewo na które sprawnie się wdrapują, bo jest ono rozłożyste i karłowate. Kozy zjadają owoce wypluwając lub wydalając pestkę. Wtedy zbiera się pestki i tradycyjnie kobiety oczyszczają je, rozłupują i suszą. Następnie uprażone orzeszki zalewa się wodą i ręcznie mieli w żarnach. Uzyskany olej ma czerwonawe zabarwienie i lekko orzechowy smak. Produkuje się w 2 wersjach jako olej spożywczy doskonale obniżający cholesterol i poprawiający krążenie krwi oraz olejek kosmetyczny wspomagający leczenie różnych skórnych wyprysków i nawilżający skórę.
Widoki za oknem autokaru są powalające. W lekkiej mgiełce rysują się szczyty Atlasu Wysokiego. Zatrzymujemy się w miejscu gdzie znajduje się toaleta. Nie ma drzwi, ale napis informujący o opłacie 2 dirhamy widać z daleka. Tuż obok wydzielonego miejsca postoju przycupnął sprzedawca pamiątek. Jakieś wazoniki, figurki, trochę kamieni, amonitów i maski to może nam zaoferować.
Talioulin to niewielka wioseczka w dolinie pomiędzy pasmami górskimi. Zatrzymujemy się tutaj na herbatkę z szafranu. Te pomarańczowe niteczki uzyskiwane z części słupka krokusów porastających pobliskie łąki dolinek to jedna z najdroższych przypraw świata. Kilogram niteczek pochodzi z pół miliarda ręcznie zebranych kwiatów! W tym regionie szafranowe żniwa odbywają się na przełomie października i listopada. 2 gramy szafranu kosztują 100 dirhamów (około 35 zł). Znajdują się chętni do zakupu. Ku mojemu zdumieniu są to 2 panowie, którym żony przykazały zakup szafranu. Jak nic będzie wykorzystany do lukru do wielkanocnego mazurka. Herbatka jest smaczna, ale jak wszystkie herbaty w Maroku przesłodzona J
Wyjeżdżamy w kierunku Quarzazate (Warzazate). Pojawiają się pierwsze kazby.
Kazba jest budynkiem mieszkalnym o charakterze obronnym. Wykonana z pise czyli tradycyjnego materiału budowlanego przy użyciu technik konstrukcyjnych nie zmieniających się od wieków. Glinę, która ma dużą zawartość żelaza, z dodatkami ubijano w specjalnych szalunkach z desek budując ściany, ktore mają charakterystyczny kolor różowo - pomarańczowy. Na długości ponad 100 km ciągną się budowane tu w dolinie rzeki Draa w kierunku Qarzazate kazby, a nawet cale wioski warowni zwane ksarami. Miały one chronić mieszkańców przed napaściami plemion sąsiadujących co miało miejsce od XVII wieku gdy rządził sułtan mulaj Ismail. I choć nie wiadomo ile ich jest, to drogę tę nazwano szlakiem 1000 kazb.
Do Quarzazate przyjeżdżamy wieczorem. Miał rację marszałek Lyautey, że to zimny kraj. Ledwo zaszło słońce, a już jest bardzo zimno. W hotelu wybudowanym w stylu kazby nie włączono ogrzewania, a więc zimno jak w psiarni. Muszę przeżyć jakąś tę noc, bo rozgrzewanie wewnętrzne w autokarze nie dało efektów. Na szczęście znalazłam herbatkę imbirową i rutinoscorbin.
15 stycznia 2012
Kiedyś Quarzazate(Warzazate) było bazą Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, dziś skupia się tu marokański przemysł filmowy. Gotowe scenografie to nie tylko plenery, ale i pozostałości kazb i ksarów w pobliżu. Dziś to oaza światowego kina, powstało tu ogromne studio Atlas Film Corporation Studios i na każdym kroku można natknąć się na fragmenty scenografii do różnych filmów, bram wejściowych strzegą sfinksy, na jednym z podwórek ogromne egipskie posągi, a jaką nazwę może nosić hotel usytuowany przy wytworni? Oczywiście Oskar J.
Rano udaliśmy się do pobliskiej kazby Taourirt. W XIX wieku potężną fortecę zamieszkiwał cały garnizon, osłaniający karawany, wędrujące doliną rzeki Draa. Kazba zachowała się w doskonałym stanie dzięki ochronie UNESCO, inne pałace, w tym siedziba rodowa Glawich w Atlasie Wysokim zostały doszczętnie zniszczone. Wysokie mury obronne, oczywiście koloru pomarańczowo – różowego, wzmocnione wieżami, chroniły pałac tutejszych wielmożów. Pałac ozdobiony wykuszami i typowymi berberyjskimi wzorami wyżłobionymi w glinianej fasadzie poprzecinany jest wieloma okienkami i oknami chronionymi pięknie kutymi kratami.
Atlas Wysoki stanowił naturalną granicę pomiędzy urodzajnymi ziemiami wzdłuż wybrzeża oceanu, a suchą pustynią. Gdy na północy kolonizowali kraj Rzymianie, na południu walczyły o wpływy plemiona berberyjskie. Wyrywane górom ogromną pracą poletka obsiewano zbożem lub trawą na paszę dla zwierząt, hodowano kozy, owce, wielbłądy i osiołki wykorzystywano jako środek lokomocji, a na zboczach górskich budowano przystosowane do obrony przylepione do stoków obwarowane domostwa – kazby. Kiedy dotarli tu Arabowie, Berberowie nie chcieli przyjąć głoszonej przez nich religii, która na skutek różnych uwarunkowań politycznych jednak stała się religią panującą. I płynęło sobie życie tak spokojnie, choć w wielkim trudzie, do lat dwudziestych ubiegłego wieku. Wtedy to wyjechał z Maroka marszałek Luis Hubert Lyautey, pierwszy generalny rezydent francuski. Następni rezydenci uczynili z dotychczasowego protektoratu kolonię spychając rdzennych mieszkańców do roli obywateli II kategorii i ograniczając im możliwości pracy na bardziej prestiżowych stanowiskach. Organizowane akcje nacjonalistyczne spowodowały wzrost apetytów na władzę wśród ambitnych rodów berberyjskich z których Glawi mieli największe wpływy zarówno na wschodzie jak i na południu kraju. Tak więc należało tylko zdobyć poparcie na zachodzie w obrębie Marrakeszu, aby myśleć o przejęciu władzy. Świetni stratedzy przyjęli taktykę przekonania panującego sułtana Jusufa ibn Hassana do swojego pokojowego nastawienia i wierności. W sukurs przyszła im aura. Podróżujący po południu sułtan został zaskoczony przez burzę śnieżną. Wierni słudzy nie tylko uratowali władcę z całym orszakiem, ale i gościli tak długo i wystawnie, aż dwór mógł wrócić do Marrakeszu. Nie obyło się bez rewanżu; wdzięczny sułtan nadał tytuł wielkiego wezyra głowie Glawich, a jego następcę mianował paszą Marrakeszu. Glawi szybko wykorzystali władzę. Życie ponad stan doprowadziło do znaczących nadużyć podatkowych, co spowodowało pozbawienie ich dotychczasowych praw i wygnanie ze stolicy. Wrócili więc w Atlas, ale nigdy nie pogodzili się z oddaniem władzy. Powrót na eksponowane państwowe stanowiska zawdzięczali Francuzom z którymi sprzymierzyli się prawie natychmiast po ich wkroczeniu do Maroka. Zdradzili im tajne przejścia między górami co spowodowało skolonizowanie górskiego ludu. Nagrodzeni, ponownie zostali paszami Marrakeszu. Głowa rodziny, Thami Glawi należał w tym czasie do najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Zaproszony na koronację królowej Elżbiety II, goszczony przez Churchila, marzył mu się tytuł władcy całego Maroka. Uzyskiwane dziesięciny z handlu migdałami, szafranem, oliwkami i daktylami pozwalały na życie w pałacu godne władcy. Potęga rodu opierała się jednak na zdradzie, bardzo szybko zostali znienawidzeni przez lud którym rządzili. Francuzom "podziękowano za współpracę", a prawowity potomek dynastii Alawitów, Mohammed V powrócił na tron i nie skorzystał z prawa łaski. Skonfiskowano ich majątki i skazano na banicję bądź uwięziono.
W Taourirt pasza bywał rzadko, celebrując tytuł w Marrakeszu, co nie przeszkadzało, że i tu miał tu duży harem. Do wielkiej kazby wchodzi się przez nieustannie obserwowaną przez straż garnizonową bramę. Na tę bramę „oko” miał i sam pasza, jedno z okien jego pokoju i balkon zapewniały stały ogląd sytuacji. Z balkonu witał wojsko lub gości, gdy uznał, że są tego godni. Główna część kazby nie służąca żołnierzom posiadała na parterze łaźnię ( hamam) z której goście musieli skorzystać, co z jednej strony było dużą przyjemnością po długiej podróży, ale jednocześnie pozbawiano byli broni. Strażnica zajmowała piętro. System niskich korytarzy i salek, gdzie czuwali przy oknach wartownicy sprawdzał się doskonale. Pod niskimi stropami uplecionymi z konarów tamaryszka, unosił się pył wysuszonej i pokruszonej gliny i słomy , stąd system wentylacyjny stanowiły umieszczona na środku studnia. Powyżej mieszkał pasza, jego salony są bardzo bogato zdobione. Najwyżej zamieszkiwały kobiety. W ich pomieszczeniach zwracają uwagę pięknie kute kraty w oknach i zwieńczenie jednego z nich.
Ponieważ nikt z nas nie dostaje propozycji, nawet statysty w kręconym właśnie w wytwórni w Qarzazate filmie wyruszamy w dalszą drogę.
Kontynuujemy podróż wzdłuż doliny rzeki Draa (Dara). Zatrzymujemy się w niewielkim miasteczku Agdz (nagromadzenie spółgłosek prowadzi do wymawiania nazwy Agadez). Pierwsze wrażenie jest bardzo miłe. Na ścianach domów otaczających mały ryneczek wiszą kolorowe, tkane ręcznie dywany . Kolory typowe dla tych terenów; ochra, pomarańczowy, ciepłe brązy, czarny i ecrue. Wzory geometryczne. Tu toczy się życie miasteczka. Można zjeść tajin (tadżin) i gorący chlebek wprost od piekarza, wypić gorącą, bardzo słodką herbatę wykończoną pianką. Po przeciwnej stronie ulicy za murem z łukami przez które przechodzi się na teren bazaru znajdował się funduk czyli zajazd dla wielbłądów. Teraz można tu kupić daktyle, które zjadane są w wielkich ilościach, uznawane są bowiem za wyjątkowy afrodyzjak. Poza daktylami, które ciasno ułożone są w pudełkach opisanych nazwami oazy z której pochodzą, na straganach powiewają różne chusty i szale, na ziemi na płachtach rozłożone są naszyjniki z kamieni m.in. z tzw. bursztynu berberyjskiego. Niedowiarkom autentyczności dużych żółtych kul; „to nie bursztyn tylko plastik” serwuje się próbę ognia. Z przepastnych kieszeni galabiji sprzedawca wyjmuje zapalniczkę i płomieniem ogrzewa korale. To prawdziwy sklep jubilerski. Piękne korale z połączonych różnej wielkości paciorków rzadkich minerałów : howlitu, awanturynu, koralowca przekładane srebrnymi ażurowymi koszyczkami przyciągają wzrok. Oczywiście należy się targować, bo początkowe ceny są niebotyczne. W Agdz za takie niesamowicie oryginalny naszyjnik wynegocjowałam cenę 15 euro przy początkowej 40! Zdecydowanie najlepiej działa stanowcze „No, its to expensive for me” i próba odejścia od kramiku. Trzeba jednak pamiętać, że jeśli podamy swoją cenę, to staje się ona obowiązująca i oznacza sfinalizowanie transakcji. Odstąpienie bowiem od niej uważane jest za niegrzeczne i źle świadczy o kupującym.
Agdz bardzo mi się podobało, takie ciche autentyczne miasteczko. Marokanki robiące zakupy na obiad, długo wybierające mięso i owoce, sprzedawcy tajinów i ludzie załatwiający różne sprawy. A nad nami niebieskie niebo na tle którego pięknie prezentuje się minaret meczetu.
Zatrzymujemy się w oazie, skąd pochodzą pyszne daktyle sprzedawane na wszystkich soukach Maroka. Mijając kazbę, z przewodnikiem i oblegani przez sporą grupę dzieci dzierżących paczki z daktylami, które usiłują nam wcisnąć, przechodzimy do wielkiego gaju palmowego. Przewodnik prowadzi nas ścieżką pomiędzy palmami pokazując rośliny, które znajdują miejsce pomiędzy pniami ogromnych drzew. Sadzi się tu zioła, a wśród krzewinek i hennę, ale i truskawki i poziomki. Żadna kropla wody nie może się zmarnować. Nawilżane od gory rosłe drzewa skapują wodę na niżej położone uprawy. Przewodnik opowiada o trudach związanych ze specyficzną uprawą daktyli. Każdy kwiat daktylowca należy zapylać na drzewach. Stąd tak rączo wchodzą na te palmy, co demonstruje nasz przewodnik. Cały czas towarzyszą nam dzieci. Z trawy splatają maleńkie figurki wielbłądów i kapeluszy, które wręczają nam chcąc sobie zaskarbić wdzięczność i obietnicę zakupienia daktyli.
Następnie zwiedzamy kazbę, która wydawała się niezamieszkana. Budulcem jest jak zawsze na tych terenach glina, a stropy są z tamaryszku. Mimo chłodu, przecież to styczeń, w smudze światła padającego z góry widać unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Dźwigając zakupione daktyle, obdarowani wykonanymi z trawy souvenirami kończymy wizytę w tym bardzo gościnnym miejscu z myślami o panującej tu biedzie i niedostatku.
Tuż przed Zagorą około 10 km zjeżdżamy do ksaru Tisirgat liczącego sobie 500 lat. O funkcji obronnej tej wioski w całości zamkniętej murem i bacznie obserwowanymi, kiedyś, bramami, opowiada nam jeden z mieszkańców. Następnie muzeum doliny Draa w którym znajdujemy to wszystko co zaświadcza o kulturze Berberów i jej odrębności od kultury arabskiej. Naczynia, narzędzia, stroje, mapy rysowane ręcznie i malowane, obrazy czyli to wszystko co potrzebne było na co dzień.
Zagora to miejsce które od wielu stuleci znajdowało się na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Wiódł tędy szlak bardzo chętnie uczęszczany, przecinały się szlaki karawan wędrujących z Czarnej Afryki na północ nad Atlantyk, a dalej do Europy z tymi, które prowadziły na wschód. Z Timbuktu (terytorium dzisiejszego Mali) wędrowały przez Zagorę karawany wiozące złoto, kość słoniową, sól, przyprawy, ale i niewolników. Ostatnia karawana przeszła przez Zagorę zaledwie 80 lat temu, choć od czasów kiedy Europejczycy chcący zobaczyć ociekające w legendarne wprost bogactwa Timbuktu dotarli do niego i pokazali drogę morską, historia szlaku transsaharyjskiego powoli, ale nieubłaganie zaczęła zmierzać ku końcowi. O tym jak ważne miejsce w historii zajmowała Zagora świadczy drogowskaz, który informuje, że Timbuktu jest oddalone o zaledwie 51 dni jazdy na wielbładzie.
W Zagorze nocujemy w pięknym hotelu. Tak musiał wyglądać jeden z pałaców z 1000 i jednej nocy. Elewacja zewnętrzna nawiązuje w stylistyce do oglądanych kazb i ksarów; wytłaczane w glinie wzory berberyjskie widzieliśmy już w Quarzazate. Hotel olśniewa kolorami i bogactwem zdobienia zarówno klatek schodowych jak i sprzętów w pokojach. Finezyjne gzymsy na klatkach schodowych bogato zdobione arabeskami, zgodnie z założeniami islamu oparte na geometrycznych wzorach, inkrustowane lustra i bajeczny ogród z basenem, z którego nie skorzystam w tym chłodzie, restauracja bogata w kobierce i dywany, dopełniają luksusu.
16 stycznia 2012
Erfoud to miasto wybudowane przez Francuzów jako ośrodek administracji na wschodzie kraju w odległości około 70 km od granicy z Algierią było miejscem stacjonowania garnizonu. W jego okolicach znajduje się wiele zakładów obróbki czarnego marmuru. Niedaleko stąd do miejsca zwanego przez geologów formacją Kess-kess. Obszar kilkuset hektarów porastają dewońskie kopce mułowe odpowiadające współczesnym rafom koralowym. Znajdują się w nich liczne skamieniałości, a wśród nich: małże, amonity i trylobity.
Zatrzymujemy się w jednej z preparatornii skamieniałości. Oglądamy piękną sztukę użytkową nawiązującą do dalekiej przeszłości. Fontanny, ławy i stoły ogrodowe, wyposażenie łazienek, blaty do zamontowania w kuchni i w gabinecie, drobne przedmioty użytkowe; mydelniczki, kubeczki, organizery na biurka. Tutaj wiele osób dokonuje zakupu prezentów dla przyjaciół.
Dojeżdzamy do Erfoud. Chwila na odpoczynek w hotelu i jeepami wyruszamy na pustynię. Dojeżdżamy do zajazdu prowadzonego przez Berberów. Prawie wszyscy decydują się na podróż wielbłądami w głąb pustyni. Ja nie cierpię jazdy na tym zwierzaku. Zostaję więc, obchodzę teren i zamawiam herbatkę, która jak twierdzą Berberowie ma być gorzka jak śmierć, słodka jak miłość i mocna jak życie. Do tego nalewają ją z metalowych, pięknie zdobionych imbryków z wysoka do szklanek, tak, aby utworzyła się na powierzchni pianka.
Bardzo szybko zorientowałam się, że popełniłam błąd zostając u „wrót pustyni” i nie decydując się na wyjazd na Erg Chebbi. To co widzę na tym niewielkim obszarze do najbliższej wydmy, wystarczy, aby stwierdzić, że pustynia to najbardziej fascynująca przyrodniczo część Maroka. Siedząc przy stoliku i pijąc herbatę, gorącą i słodką, patrzyłam na wznoszące się przed oczami wydmy. Na małym wycinku widziałam zmieniające się kolory piasku w zależności od położenia słońca. Różne odcienie żółtego i szarego, aż po piasek wpadający w pomarańczowy i czerwony. Niebo to też teatr ze wspaniałym kolorowym widowiskiem. Początkowo niebieskie z gdzieniegdzie postrzępionym pasem białych obłoków staje się ze schyłkiem dnia błękitno – szare, żółcieje i różowieje, zwłaszcza białe obłoczki podbite różowym futerkiem drobnych chmurek są bardzo piękne. Na pustyni jest cicho, cisza dzwoni w uszach, ale nie jest dręcząca ale uspakaja i daje wytchnienie.
Wracając do Erfoud zatrzymujemy się na pustyni, aby obejrzeć niebo. Wysiadamy z jeepów, aby popatrzeć w niebo. Martyna obiecała nam niesamowite przeżycie. A tu nic nie widać. Kierowcy wyłączają światła i wtedy… Tego nie potrafię opisać. Niebo wygląda przecudnie! Gwiazdozbiory jeden obok drugiego! Całe niebo usiane maleńkimi punkcikami mrugającymi do mnie! Szeroka wstęga z milionami punktów to mleczna droga! Zupełnie nie znam się na gwiazdach. Na szczęście obok stoi pan z zamiłowania astronom, który cierpliwie pokazuje i objaśnia mi co widzę. Wyjaśnia, gdzie widać satelity, a gdzie są konstelacje i jak się nazywają. Do tej pory zapamiętałam 3 gwiazdy ułożone w odcinek : to pas Oriona:). Wrażenie bliskości rozświetlonego sklepienia jest tak ekscytujące, że nikt nie myśli o powrocie, mimo, że jest coraz zimniej. To najładniejsza część wycieczki, choć trudno odmówić uroku pustyni.
17 stycznia 2012
Dziś w programie góry Atlas i przejazd nimi do Quarzazate. Mijamy miasteczka i wsie położone u podnóża gór w palmowych gajach. Znajdują się one w dolinie rzeki Todra, która zasila je w wodę. W miasteczku Tinerhir zjeżdżamy w kierunku wąwozu w którym rzeka Todra klucząc między wysokimi na 300 metrów ścianami tworzy widowiskowe, przepiękne przełomy. Wąwóz jest ogromny i niezwykle malowniczy, oddziela Atlas Wysoki od pasma Jebel Saghro w Antyatlasie. Jego pomarańczowo–czerwone ściany pokryte gdzieniegdzie mchem wzbijają się w niebieskie niebo. Koloryt skal zmienia się z upływem czasu, im wyżej jest słońce tym stają się one jaśniejsze. Idziemy w górę wąwozu pokonując zakręty, a za każdym wyłania się piękniejszy widok od tego widzianego przed chwilą. Wąwóz zwęża się, cicho szemrze woda płynąc po wapiennym dnie. Dochodzimy do hotelu Yasmine, tu czas na kawę i krótki odpoczynek.
Przed nami jeszcze jedna osobliwość geograficzno – przyrodnicza Maroka – wąwóz rzeki Dades. Zjeżdżamy z głównej, prowadzącej do Quarzazate szosy, szeroką doliną w której płynie Dades wjeżdżamy w góry. Dolina rozciąga się, podobnie jak poprzednio widziana, pomiędzy szczytami Atlasu Wysokiego a ścianami pasma Jabel Saghro. 200 milionów lat temu było tu morze i dlatego dolina Dades należy do najbardziej ciekawych geologicznie obszarów Maroka. W najwęższym miejscu jedziemy serpentynami. Tego dnia niejednokrotnie oglądaliśmy niesamowite położenie dróg i dorównujące im umiejętności naszego kierowcy. Widoki są po prostu niesamowite. Tutaj na ścianach widać zawieszonych na linach amatorów górskiej wspinaczki. Wąwóz ten ma zupełnie inny charakter niż poprzednio widziany. Nie jest tak szeroki i góry wyglądają tu inaczej, są to ciekawe formacje skalne ukształtowane zapewne przez morze.
18 stycznia 2012
Rankiem opuszczamy Quarzazat i podążamy szlakiem 1000 kazb w dolinie Draa. Po około półgodzinnej jeździe docieramy do gotowego planu filmowego wielokrotnie wykorzystywanego w znanych nam filmach. To ksar Ait–Ben-Haddou (wpisany na listę UNESCO 1987). Nakręcono tu m. in. Klejnot Nilu, Gladiatora, Indianę Jonesa, Aleksandra, Jezusa z Nazaretu i Mumię. Usytuowanie obronnej wioski na zboczach wzgórza nad rzeką Mellah sprawiło, że przez wieki była ona bezpiecznym miejscem dla znajdujących w niej schronienie mieszkańców i karawan podążających z Sudanu do Marrakeszu wiozących przyprawy, złoto i kość słoniową. Fortyfikacja pochodząca sprzed XVI wieku będąca maleńkim ufortyfikowanym miasteczkiem położonym na zboczu góry, przez wieki skutecznie opierała się atakom ze strony plemion berberyjskich. Dopiero Glawi zdradzili Francuzom tajne przejście przez cieśninę Tizi–n–Tischka do siedziby swoich oponentów, rodu Haddou.
Położony nad słoną rzeką, przepływającą nad kopalnią soli, ksar u podnóża południowych stoków Atlasu Wysokiego, jest wizytówką architektury południowego Królestwa Maroka. Wysokie mury, wzmocnione narożnymi wieżami, wykonane ze zdobionej cegły pise kryją wioskę. Przez most, zupełnie nie wpasowujący się w krajobraz i architekturę, przechodzimy nad rzeką toczącą brązowe wody (kiedy mój syn był tutaj we wrześniu przeszedł suchym korytem, aby zobaczyć ksar z drugiej strony) do wewnątrz. Wędrujemy wąskimi uliczkami przy których położone są w dalszym ciągu zamieszkane przez Berberów ubogie domostwa. Zaglądamy w zakamarki i zaułki, przechodzimy przez souk, zatrzymujemy się przy artystach sprzedających malowane przez siebie akwarele i wyrabiane ręcznie naszyjniki z kamieni. Na potrzeby społeczności wydzielony był plac na którym ogłaszano różne zarządzenia, wspólne miejsca młócenia zbóż i 2 cmentarze (żydowski i muzułmański) oraz meczet. W górnej części na wzgórzu umieszczono agadir (spichlerz), więc w czasie oblężeń mieszkańcy nie byli pozbawieni żywności. Niektóre budynki są okazałe, przypominają wiejskie pałace. Znajduje się tu również sanktuarium jednego ze świętych mężów muzułmańskich, Sidi Alego.
Nie tylko mieszkańcy wioski statystują w nakręcanych tu filmach, w Gladiatorze zagrało cale stado owiec, które mamy okazję zobaczyć. Berberowie są bardzo dumni z przygody z filmem; pokazują nam swoje zdjęcia w towarzystwie aktorów światowej sławy i fotosy gwiazd Hollywood z dedykacjami.
Po kilkunastu minutach jazdy zatrzymujemy się w wytwórni, która również prowadzi sprzedaż, dywanów. Latający dywan z całą pewnością nie pochodził z Maroka, niemniej jednak to właśnie w tym kraju, a zwłaszcza w Atlasie można zobaczyć najpiękniejsze dywany. Jest to tradycyjne unikatowe rzemiosło, którym trudnią się kobiety. Tkane w kilku rodzajach, jako kilimy, narzuty, dywany tarasowe i domowe charakteryzują się niezwykłym bogactwem kolorów, wzorów fakturalnych i ornamentyki. Dywany Berberów zachowały swoją oryginalność, geometryczne wzory nie są przypadkowe, mają swoją symbolikę.
Oglądamy dywany z rejonu Glaoui o wzorach i kolorystyce, którą preferowali paszowie Marrakeszu z rodu Glawich. Wytwórnia reklamuje się na zewnątrz warsztatu, na trzepaku i drzwiach wiszą kolorowe kobierce. Wewnątrz przy krosnach siedzi starsza kobieta, nie zwracająca na nas uwagi, sprawnie i szybko wiążąca węzełki, tkaczka. Zaproszeni do obejrzenia wyrobów manufaktury zasiadamy na ławach nakrytych wyrobami tego warsztatu. Po chwili zostajemy zarzuceni różnej wielkości dywanami i kilimami utkanymi z sizalu, te są jednolite, aż do tych z wełny zaskakujących feerią barw. Na koniec pokazu pokazano nam obrusy, oczywiście ręcznie haftowane.
Na podwórku przed wytwórnią kręci się grupa chłopców. Dzieci z sąsiedztwa, ale brak wśród nich dziewczynek. Mam jeszcze cukierki typu landrynki, co prawda nie jest to pełne opakowanie, ale postanawiam dać tym dzieciakom, które w żaden sposób nie narzucają się nam. To co później się dzieje świadczy o świetnym zorganizowaniu tej grupy. Mimo, że cukierki dostaje najmniejszy chłopiec, przekazuje je najwyższemu, pewnie najstarszemu i ten dzieli po równo zatrzymując dla siebie metalowe pudełko.
Wjeżdżamy na trasę wiodącą bezpośrednio do Marrakeszu. Poza wspaniałymi widokami gór, są miejsca w których krew mrożą w żyłach warunki na drodze. Droga pnie się coraz wyżej, a wybudowana została w naturalnych górskich warunkach. Często więc wyjeżdżamy zza ściany masywu nie widząc co jest za nim. A po przeciwnej stronie przepaść!. Kierowcy marokańscy to czołówka Formuły 1! Co chwilę odzywa się klakson, to nasz Hassan informuje kolegów za skalnej ściany, że jest po drugiej stronie! Umiejętności ma niesamowite! Sprawnie pokonujemy wszystkie zakręty i wjeżdżamy na przełecz, którą francuskie oddziały przeszły do ksaru Ait-ben-Haddou. Zatrzymujemy się na przełęczy na której za pół ceny w stosunku do oferowanej wcześniej, kupuję piękne ogromne złote kule osadzone w srebrnych koszyczkach. To marokański bursztyn oprawiony w berberyjskie srebro. Będzie to najpiękniejsza pamiątka z Maroka. Za 100 km Marrakesz!!!
W tytule podróży podałam miasto, które leży ok. 20 km od tego przez które faktycznie przejechaliśmy po przekroczeniu przełęczy. (powinno być Taddert, ale oczywiście umieszczany był przy wybrzeżach Aftryki).
Zaraz po przyjeździe do Marrakeszu udajemy się na Jemaa el-Fna. To największy plac w marrakeskiej medinie wpisany wraz z całym centrum Marrakeszu w 2001 na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jestem w Marrakeszu po raz drugi i wiem, że plac ten jest atrakcyjny zwłaszcza wieczorem. Do południa toczy się tu powolne, leniwe życie, podczas gdy zmrok nadaje mu ruchu, barw i zapachów. Aż do XIX wieku odbywały się tu targi niewolników i egzekucje, dlatego Berberowie tłumaczą nazwę placu jako „zgromadzenie umarłych”. Wieczorem plac ożywa; przemienia się w wielki bazar na którym nie tylko można kupić marokańskie wyroby ze skóry i drewna, ale i zioła (przywiozłam sobie suszoną werbenę, która ma właściwości uspakajające i nasenne) oraz „ambrę” w kostkach, która pięknie pachnie, a włożona do kieszeni wełnianych płaszczy czy futer skutecznie odstrasza mole. Można też zjeść tutaj naprawdę marokańskie dania sprzedawane wprost ze straganów.
Marrakesz nazywany czerwonym miastem rzeczywiście ma inny kolor niż równie duże metropolie. Podobno na kolor ścian domów i murów miejskich miała wpływ decyzja o budowie meczetu. Wg legendy którą opowiadają Berberowie, budowa Kutubiji pociągnęła za sobą tyle ofiar i polało się tyle krwi, która wsiąkła w ziemię, że wszystkie mury domów stały się czerwone. Widać to zwłaszcza o zachodzie słońca, kiedy ostatnie jego promienie, oświetlają ściany i dachy domów oraz mury miejskie, nadając im czerwonawy kolor.
19 stycznia 2012
Następny dzień zaczynamy wizytą w ogrodzie Majorelle, którego twórcą był francuski malarz Jacques Majorelle przybyły do Marrakeszu w latach dwudziestych ubiegłego wieku po tym jak stwierdzono u niego chorobę serca. Zatrzymał się tu na 43 lata. Ogród uznany został za największe dzieło jego życia. Późniejszy właściciel ogrodu Yves St. Laurent, wielki dyktator mody, odnowił ogród i życzył sobie, aby jego prochy zostały w nim rozsypane. Na powierzchni prawie 5 hektarów rosną bananowce, palmy i kaktusy. Jak na malarza przystało zadbał Majorelle o kolorystykę ogrodu; na ścieżkach wyłożonych płytkami w kolorze brudnego różu ustawiono ostro żółte i szafirowe donice, a altanki łączą w swej kolorystyce barwy poszczególnych elementów, również zieleni. Ogród zachwyca kwitnącymi kaktusami, fontannami, których jest tu kilka, szemrzącą cicho wodą i kolorami. Po wieczornym gwarnym placu Jemaa El Fna spacer wśród zacienionych alejek jest wytchnieniem dla oczu i uszu i radością dla umysłu i serca.
Następnym punktem programu jest Medresa Ben Jusufa.
Głównym motywem dekoracyjnym najważniejszej szkoły koranicznej Maghrebu założonej w XIV wieku są pierwsze słowa Koranu : „W imię Boga Miłosiernego, Litościwego…” To co oglądamy pochodzi z XVI wieku i emanuje spokojem i modlitewnym skupieniem. Zachwyca kunszt wykonanych w cedrowym drewnie arabesek z motywami roślinnymi i stiuki robiące wrażenie trójwymiarowych. W kilku miejscach zapisano fragmenty Koranu. Wspaniały jest świetlik w dachu wykończony misterną konstrukcją z rzeźbionych belek. Na piętrze znajdowały się pomieszczenia dla ponad 800 uczniów, którzy mieszkali razem z nauczycielami. Warunki były prawdziwie spartańskie. Wspólnie dokonywano ablucji w sadzawce na dziedzińcu głównym. Uczniowie mieli zakaz posiadania prywatnych sprzętów. Tylko nauczycielom przysługiwało prawo posiadania dzbana na wodę, imbryka i zestawu 2 misek przeznaczonych na jedzenie i szklanek na herbatę. Mogli również posiadać własny „warsztat pracy” w postaci pulpitu do czytania i świecznika. To najpiękniejszy obiekt jaki widziałam w Maroku.
Wędrujemy ulicami Marrakeszu na plac przy ktorym wznosi się symbol miasta, meczet Kutubija widoczny z każdego punktu starego miasta. W porównaniu z głośnym Jemaa el Fna, plac przy najbardziej znanym i najstarszym meczecie Maroka jest cichy i senny.
Minaret Kutubiji ma prawie 70 metrów wysokości, podczas gdy jego szerokość jest pięciokrotnie mniejsza. Ozdobą minaretu jest iglica z 4 kulami. Wg legendy początkowo były to 3 złote kule. Skąd więc czwarta? Otóż żona jednego z kalifów była bardzo łakomą osobą i w czasie ramadanu zjadła trochę owoców i słodyczy zanim zaszło słońce. Na wieść o tym kalif w ramach zadośćuczynienia pozbawił ją całej złotej biżuterii, którą przetopiono i wykonano czwartą kulę na minaret. A skąd nazwa? Kutubija z arabskiego oznacza księgarza, bibliotekarza. A na placu wokół meczetu sprzedawano rękopisy, więc wybudowany meczet był Meczetem Księgarzy (Bibliotekarzy).
Przed nami zwiedzanie prywatnego muzeum Dar Cherifa założonego przez mieszkańca Marrakeszu, Ait Ben Abdullaha. Chociaż jest to muzeum to pokazuje autentyczne wnętrza i wyposażenie bogatego domu w jakim mieszkali zamożni obywatele miasta. Z zainteresowaniem oglądamy elementy architektury oraz zgromadzone w gablotach przedmioty codziennego użytku w tym biżuterię i tkaniny. Monumentalny żyrandol wykonany ze złoconej blachy ze złotymi ozdobami robi ogromne wrażenie.
Jeszcze pożegnalna wizyta na Jemaa El Fna, tajin z kurczaka i herbata miętowa i czas wracać do Agadiru.
Przyjeżdżamy do Agadiru póżnym wieczorem Jutro lecimy do Polski. Czas na podsumowanie.
Maroko to kraj kolorów, smaków i zapachów. Miasta mają swoje kolory, Agadir jest biały, Taroudannt i Marakesz są pomarańczowo - brązowe, piasek na pustyni przybiera różne kolory w zależności od pory dnia, nawet góry są kolorowe, od pomarańczowych gdy spłyną na nie promienie słońca, do brązowych w świetle słońca zachodzącego, poprzez szare gdy jest pochmurny dzień.
Podobnie jest z tajinem, tradycyjną potrawą Berberów, może być mocno żółty gdy z szafranem lub brązowawy gdy dodamy specjalnej przyprawy do tajinów, harira ich narodowa zupa jest smakowicie pomarańczowa, sałatka z pomarańczy ma czerwone plamki truskawek. Takiej gamy kolorów skórzanych kurtek i butów jak na soukach nie widziałam nigdzie.
Z Marokiem zawsze będzie kojarzył mi się smak truskawek w lutym i pomarańczy, takich prosto z bazaru pachnących słońcem. Przywiozłam 2 kg do Polski. Skórka pomarańczowa może nie jest tak piękna jak na pomarańczach kupowanych w Polsce, ale nie ma sobie równych w smaku gdy skandyzowana w cukrze dodana jest do ciast. A jak pachnia w trakcie smażenia:). Wspaniały smak i zapach mają tajiny z kurczakiem, wołowiną lub jagnięciną. Dobry tajin nigdy nie jest tłusty i rozpływa się w ustach, ale jego przygotowanie wymaga sporo czasu. Często nastawiany jest rano, aby można było go zjeść po południu. Przyprawy do tajina często składają się z wielu ziół; kumin, kurkuma,goździki, cynamon, papryka chilli, koriander to niektóre zioła składające się na mieszankę. Czasem taka mieszanka to kilkudziesiąt zół. Smak miętowej herbatki, mocnej i bardzo słodkiej jest nie do podrobienia, podobnie jak lukrowane rogaliki nadziewane pastą z migdałów. Słodycze polewa się miodem, ale też naleśniki z miodem podaje się jako deser. Podstawowym owocem w Maroku są daktyle. Przyrządza się z nich nie tylko nadzienia do ciast, ale i energetyzujące napoje miksując je z migdałami i jogurtem lub mlekiem. Daktyle to również symbol przyjaźni i szczęścia, któremu możemy pomóc zjadając ich nieparzystą liczbę, 5 lub 7 na pewno zapewni nam szczęście. Należy uważać od kogo je bierzemy, bo to dowód największej sympatii, może nawet czegoś więcej i jednak nie przesadzać z ich ilością, bo są afrodyzjakiem:).
Maroko to kraj kotów. Koty są wszędzie, na soukach często wylegują się na fotelach i krzesłach właścicieli straganów i na dywanach wystawianych na sprzedaż, a wieczorami uczestniczą w uczcie na bazarze, nie tylko zjadając resztki, ale i polując na myszy i szczury. Mnóstwo ich przed meczetami i w wąskich uliczkach medin. Ta pobłażliwość mieszkańców i dbałość o nie, odwrotnie jak o psy uznawane za zwierzęta nieczyste, wynika z legendy o Mahomecie, który w trakcie wędrówki został pogryziony przez psy. Osłabiony upływem krwi i upałem położył się nieopodal zabudowań do których nie miał sił dojść. Zapadł w sen w którym zobaczył zbliżającego się kota. Kot ten wylizał jego rany. Kiedy po wielu godzinach odzyskał świadomość, z wielkim zdumieniem zobaczył gojące się rany. Prorok przygarnął napotkanego po drodze kota, który stał się jego towarzyszem życia.
Maroko to kraj przesądów i zabobonów. Jeśli na początku podróży poczęstują cię słodką, miętową herbatą, to na pewno zakończysz podróż szczęśliwie i będzie ona tak udana, że zechcesz tu jeszcze wrócić. Cukier to symbol szczęścia i dobrobytu, a szklaneczka miętowej herbaty nazywanej płynem życia jest świadectwem przyjaźni i szacunku, podobnie jak słodycze którymi przy różnych okazjach obdarowuje się przyjaciół i gości. Goście to długi temat. Na drzwiach domów, zwłaszcza w medinach, wiszą kołatki w kształcie dłoni Fatimy. Ma ona chronić domowników przed złym i nieproszonym gościem. A jeśli taki już się zjawi? Podanie mu niesłodzonej herbaty jest uświadomieniem mu, że nie jest tu mile widziany. Jeśli dom odwiedza chłopak, a gospodarze mają córkę na wydaniu, to poczęstowany gorzką herbatą wie, że powinien gdzie indziej szukać szczęścia.
Warto jednak poszukać szczęścia, takiego, które nie jest stanem permanentnym, ale doświadczyć go na czas jakiś, właśnie w Maroku. Marokańczycy zwykli mawiać: "Wy Europejczycy macie zegarki, a my w Maroku mamy czas"dlatego ten cudowny kraj mam zamiar odwiedzić jeszcze nie raz.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Piekna marokanska podroz,pieknie i opisana i ubarwiona pieknymi zdjeciami.Pozdrawiam z Toronto.
-
Maroko ma to "coś" w sobie:)
-
...Piotrze nie umiałam jeszcze czytać, ale rzeczywiście tam nie został kamień na kamieniu:)
-
...pamiętam tekst z "Płomyczka" z 1960 roku zatytułowany: "Gdy ziemia drży" i zdjęcia zrujnowanego Agadiru. Duże wrażenie na mnie wtedy zrobiły ... :-( ...
-
Jolu, może kiedyś i mnie uda się dotrzeć do Maroka, wtedy na pewno zwrócę uwagę na to jaką herbatę dostanę......a chętnie bym się tam wybrała, szczególnie po obejrzeniu Twojej relacji.......
Pięknie :) -
jeszcze mi chodzi po głowie trzeci wyjazd do maroka....
-
wróciłam, gratuluję udanej podróży, będzie co wspominać
-
Jeszcze polecisz, a mogę też polecić przewodniczkę o której wspomniałam, aby zorganizowała Ci wyjazd np z grupą znajomych:). Za opinię, komentarze i worek plusików dziękuję. I za miłe pogawędki przy okazji oglądania zdjęć też:).
-
Jolu wspaniała podróż, Jak pewnie wiesz miałem właśnie lecieć do Maroka by przemierzyć tę samą trasę. Po przeczytaniu i obejrzeniu Twojej podróży z jednej strony jeszcze bardziej żałuję że się nie udało. Z drugiej dzięki Twojej relacji czuję się jakbym tam był. Dziękuję!
Pozdrawiam serdecznie -
wrócę tu jeszcze, na razie pozdrawiam
-
Dziękuję za ciekawą relację z pięknego Maroka. Pozdrawiam.
-
Byłem w Maroku 2 lata temu, ale o wiele mniej zobaczyłem, niż Ty. Ale też mi sie podobało. Pozdrawiam
-
...również dziękuję za wieczorne pogaduchy i życzę spokojnego wieczoru...
-
...bo tu nie było niewiadomych:) Wszystko od początku było jasne, dostaliśmy przecież na wstępie hrbatkę miętową z duża ilościa cukru:)
-
Oczywiście Jolu, że poradziłaś sobie z przedstawieniem tej podróży wzorem matematycznym. Jako nie matematyk stwierdzam, że wynik jest prawidłowy ale jak Ci to wyszło to nie wiem, bo przecież nie wstawiłaś do wzoru jednej niewiadomej? O ile z tego powodu byłaś "lżejsza"?
WSZYSTKIE podróże są ciekawe ale pewne są weselsze i bardziej kolorowe. Dziękuję ponownie i do następnej... -
Sławku:) Matematycznie to nic trudnego, większy problem z opisem po polsku, o innych językach pomilczmy:). No to spróbujmy opisać to wzorem; może tak: 833 km w 8 dób albo 25 osób przez 8 dni na 833 km:) Udało mi się?
Cieszę się, że pewne podróże bardziej przemiawiają do Ciebie z moich relacji:) Dziękuję i pozdrawiam:) -
Podsumowując podróż po Maroku, muszę wyrazić zadowolenie z klimatycznie i obrazowo przedstawionej relacji. Maroko to kolejna podróż, która kojarzyć się będzie z (jolrop). Brawo Jolu za kolorystykę opowieści i piękne widoczki tu i tam. Pozdrawiam serdecznie.
-
I takim sposobem Jolu, dotarłem do Twojego Maroka. Za sobą mam 3/4 prześlicznie przedstawionej opisóweczki. Jestem pod ogromnym wrażeniem chociaż co podróż to wrażenia. Ciekaw jestem jak matematycznie przedstawiła byś całą tę przygodę, hehe?
-
Zapraszam:)
-
Jolu, zacząłem podróż po Twoim Maroku. Na razie obejrzałem Agadir, wrócę pojutrze. Do zobaczenia!
-
Jezeli to wszystko przezylas w ciagu tygodnia, to sobie nie wyobrazam co by bylo gdybys pojechala gdzies na miesiac :-)
Ja pare lat temu bylem w Maroku 2 tygodnie i niektore nasze trasy sie tu pokryly, wiec z przyjemnoscia je sobie przypomnialem. Szkoda, ze nie pojechalas pod Erg Cheby. Podroz na wielbladzie jest dosc meczaca w warunkach marokanskich i trwa okolo 2 godziny w jedna strone, wiec czlowiek ma dosc, ale widoki wszystko rekompensuja.
Kupowanie czegokolwiek w Maroku wspominam jako ciezkie zadanie. Ceny spadaja jak z ksiezyca i w zasadzie nigdy nie wiedzialem jaka cena jest dobra a jaka nie.
Ale wracajac do Twojej opowiesci, to z przyjemnoscia odbylem te podroz razem z Toba :-) -
Dzięki Olgo:) Jeśli pamiętasz Włochy w odcinkach, to właśnie próbowałam nie zniechęcać wielkością opisu i ilością zdjęć. Ale do tej pory nieskończona podróż włoska, a tu usiadłam i po kolei dzień za dniem, miasto po mieście, udało się zakończyć. Dawkuj sobie, jak chcesz. Będzie miło Cię gościć.
-
Jolu:) Gratuluje ciekawej i barwnej podróży:)
Ale muszę ja sobie dawkować na raty:) Pozdrawiam:) -
Udało mi się obejrzeć zdjęcia.
Kolorowo i ciepło,piękna architektura.
Nie dziwię się ,że się zakochałaś w Maroku i chcesz tam wrócić!
Piękna podróż Jolu-) -
Wrócę później,pięć zdjęć na godzinę ,to nie na moje zdrowie....
-
Przeczytałam wspaniale napisany tekst.
Bez oglądania zdjęć zachęca do odwiedzenia tego pięknego kraju.
Opisałaś swój pobyt i każde miejsce tak plastycznie,że można sobie to wszystko wyobrazić.
Super relacja!
Natomiast ze zdjęciami mam problem,bo strona chodzi fatalnie.
Mam nadzieję,że są tak piękne,jak i tekst.
Serdecznie pozdrawiam-)