Malta

Przygotowania 2011-05-17

Kilka ciosów życiowych początkiem tego roku mnie dosięgło. I to raczej z gatunku tych, po których i bokser wagi ciężkiej miałby problem się podnieść. Nie dziwota więc, że tego roku podróżniczy zew przygody przypomniał o sobie stosunkowo późno. Życie nie lubi pustki, również i w sferze marzeń. A, że podróznicze ciągotki w umyśle tkwią, toteż w pewnym momencie, a było to końcem kwietnia, dały o sobie wyraźniej znać.

Malta nigdy mi w głowie nie siedziała. Stulona w krańcowych pieleszach Europy, raczej nieobecna na turystycznych językach, zajmująca ostatnie strony katalogów biur podróży, zaginiona w sferze podróżniczych marzeń. Skłamałbym gdybym oznajmił, że o Malcie marzyłem. Przeciwnie, nigdy nie brałem jej poważnie pod uwagę. I chyba by tak zostało, gdyby nie dwa zdarzenia. W ręce trafił mi magazyn, z którego wyczytałem o ciosie wymierzonym w atrakcyjność tej małej wysepki. Z początkiem lipca, Malta miała utracić jeden z jej podstawowych atutów, magnes masowo przyciągający turystów, zapalonych fotografów. Otóż sławetne maltańskie autobusy, kolorowe “ogórki”, warkoczące stare “ wiarusy”, zwał jak zwał, miały odejść, kolokwialnie mówiąc, na emeryturę. Uznałem, że wielkim nietaktem z mojej strony, byłoby nie odwiedzenie odchodzących w stan spoczynku cudeniek. Wieść o tym smutnym fakcie, skumulowała się ze znalezioną promocją na loty w tym kierunku (350 zł). Decyzja mogła być tylko jedna. Jadę na Maltę.

Przygotowania do wyprawy na Maltę nie były zbyt czasochłonne, głównie dlatego, że to malutka wyspa i w sumie, chcąc nie chcąc, w ciagu tygodnia nie sposób nie zobaczyć większości atrakcji.
Na plus zaskoczyły mnie ceny. Na Malcie, przed sezonem, idzie nocować w zupełnie przyzwoitym hotelu za smieszne 10 Euro, czasem nawet mniej. Ot choćby w sąsiednich Włoszech nocowanie za mniej niż dwukrotność tej kwoty jest sztuką. W sumie tym razem obrałem jedno koczowisko, hotel Sunflower w Qawrze. To dobra baza na autobusowe wyskoki w głąb wyspy. Przerzucanie się z plecakiem z hotelu do hotelu, jak lubię, nie miałoby tutaj sensu.

Wyspę, jak już pisałem, zamierzałem zwiedzać starymi, niebywale urokliwymi autobusami. Uznałem, że przynajmniej swoją obecnością oddam im należny hołd za lata jakże szlachetnego przyczyniania się przez nie do budowania atrakcyjnego wizerunku Malty. Postanowiłem Maltę zwiedzać wyłącznie w towarzystwie ich jakże urokliwego warkotu, dając sobie sposobność do maksymalnie częstego delektowania się ich czarem.

Przed południem lądujemy na maltańskim lotnisku Luqa. Pytam Munia, mojego kompana wyprawy, o wrażenia z lotu, bo widzę, że aż mu oczy walca wiedeńskiego grają, taki podekscytowany jest. Przypominam sobie swoje egzaltacje sprzed ponad pięćdziesiątki już lotów na karku. Któżby pomyslał, że tyle ich odbędę, kto by myślał, że trzygodzinny lot nie będzie już na mnie sprawiał takiego wrażenia jak niegdyś. Być może i dla niego, mówię to z punktu widzenia osoby chorobliwie łaknącej, od czasu utraty lotniczego dziewictwa, kolejnych podniebnych wojaży, jak i będąc w świadomości że dzięki lotom mam możliwość zakosztowania innego, intrygujacego świata, pełnego tajemnic, niespodzianek, fascynacji, być może dla niego właśnie loty będą odtąd odskocznią do tej przyjemniejszej strony życia, do odbycia skoku na ową drugą stronę księżyca.


Samo wyjście z lotniska pozwala przekonać się o inności, zwłaszcza klimatologicznej, maltańskiej ziemi. Wokół palmy, przyjemne, nawet bardzo, temperaturki, kraina w której króluje słońce. Już sobie wyobrażam temperatury panujące tu w środku sezonu, uff... Wizytacja Malty w sezonie, nie dość, że mniej przystepna cenowo, przenosi jeszcze w miejsca zdeptywane masowo turystycznym butem, plaże pozbawione wolnych przestrzeni, wreszcie teperatury rzędu saharyjskich.
W niedalekiej już Libii, ziemia płonie, rewolucja trwa w najlepsze, tutaj tymczasem błogi spokój, nie słychać złowrózebnych odgłosów z czarnego kontynentu, stojącego na całości swych północnych krańców, ze wschodu na zachód, w ogniu. Nie tak w końcu daleka, włoska Lampedusa, przyjmuje uchodźców libijskich, nijak na dziś dzień nie emanując stereotypem błogiej, rajskiej, sródziemnomorskiej wysepki. Malta, jak to zazwyczaj w jej historii bywało (kilka chwalebnych chwil było), stoi na uboczu.

Wsiadamy w autobus numer 8 i jedziemy ku sercu wyspy - Valettcie. Podróż upływa pod znakiem rozczarowania. Jedziemy nowym autobusem, nie takim o jakim marzyłem. Gdzie te, które stanowią o uroku Malty, które są nierozerwalnym elementem jej atrakcyjności. Znaczna część pasażerów autobusu to rodacy z samolotu. Jacyż oni obcy, osiagając obcą ziemię. Szwargoty w rodzimym języku ustają, wyglada jakby krępowali się swej polskości na obcej ziemi. Moja osoba próbująca zagaić z rodakami rozmowę, zostaje zbyta. Oj dziwnie zachowuje się znaczna część współrodaków wychylając nos poza kraj znad Wisły. Odczucie to wraca do mnie raz wtóry, podczas moich wojaży.

Osiągając dworzec autobusowy tracę poczucie rzeczywistości, oczy stają dęba, myśli odpływają. To królewstwo “Starej Malty”, gdzie nie spojrzeć królują maltańskie stare, wysłużone autobusy. Ależ tu pięknie, ależ kolorowo ! Zdjęcia pstrykam niczym w szale, zresztą uświadamiam sobie, że takich osobników, próbujących uchwycić w aparat ostatnie podrygi, nostalgiczne westchnienia maltańskich autobusowych wiarusów jest wielu. Większość czasu spędzam na ich podziwianiu, siedzimy z Muniem na ławeczce i tylko patrzymy jak dostojnie i z klasą odchodzą w niepamięć. Czasem starość może być piękna. Maltańskie autobusy są tego najlepszym przykładem. Szkoda, że biurokracja i krótkowzroczność wzięła górę i niedługo piękne maltańskie rzęchy znikną z ulic. Tym samym jakaś część maltańskiej magii, jej niekłamanego uroku zniknie razem z tymi starymi Leylandami, Beckfordami, Perkinsami czy Mercury'ami. Aż się ciśnie na myśl, że nowe jest wrogiem starego...

W samej Valettcie jesteśmy tylko chwilę, wskakując do biura informacji turystycznej. Mapki tam pobrane, zwłaszcza te obejmujące katalog tras autobusowych, ułatwią nam nasze maltańskie wojaże. Dzięki nim stosunkowo sprawnie orientujemy się w zawiłościach logistycznych dworca autobusowego. Będzie on dla nas odtąd ważnym węzłem rozjazdowym w wycieczkach po wyspie. Znaczna wększość z nich będzie przez ów dworzec przemierzała, inaczej się nie da.

Po krótkiej wizycie w Valettcie, a zwłaszcza na tutejszym dworcu, po zakupie tygodniowego biletu autobusowego (niecałe 14 Euro), ruszamy ku zachodniej części wyspy, ku miejscowości Qawra. Będzie ona odtąd dla nas punktem wypadowym do eksploracji Malty.

 
  • maltańskie cudeńka (1)
  • maltańskie cudeńka (2)
  • maltańskie cudeńka (3)
  • maltańskie cudeńka (4)
  • maltańskie cudeńka (5)
  • maltańskie cudeńka (6)
  • maltańskie cudeńka (7)
  • maltańskie cudeńka (8)
  • maltańskie cudeńka (9)
  • maltańskie cudeńka (10)

Malta jest malutka, więc w niedługim czasie docieramy do Qawry. Jestem po pierwszej przejażdzce starym autobusem. Wiekowy wechikuł, obdarzony nad głową kierowcy znamiennym hasłem "Ufajmy Bogu", pamięta jeszcze lata 50-te ubiegłego wieku. Zresztą jak większość tych autobusów. To jedna z największych atrakcji wyspy. Nie dziwota, że wiele osób, w tym rzesza zapalonych fotografów, przyjeżdza tu właśnie dla nich.

Sama Qawra, a więc miejsce noclegowe naszych maltańskich wojaży, nie zachwyca, bo i zachwycać nie może. Gęsto upchane hotele zajmują każdy skrawek wolnej przetrzeni. Turystów więcej niż tubylców, toteż oczywistym jest wyłapywanie przez ucho różnorakich, mniej lub bardziej znanych języków swiata. Miejsce to upodobali sobie zwłaszcza Angole, szczególnie leciwi, niektórzy nawet bardziej niż sławetne autobusy. W sumie lepiej spokojnie korzystać z benefitów płynących z emerytury tutaj, niźli w deszczowej Anglii.

Qawra wraz z przyrastającymi Bugibbą oraz St. Paul's Bay to takie turystyczne konglomeraty, sypialnie dla całej turystycznej masy przewalającej się przez wyspę. Mimo wszystko sprawiają pozytywniejsze wrażenie niż inne z maltańskich zagłebiów noclegowych - St. Julian i Paceville. Tamtejsze kasyna, hotele, miejsca rozkoszy buchają pełnią doznań na okrągło, często zaślepiając tą inną, swojską i wyciszoną twarz Malty. Stąd świadomie wybrałem spokojniejszą Qawrę, chcąc uniknąć typowo imprezowych noclegowni.

Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy i nasz noclegowy przybytek - Sunflower Hotel. Mimo dosyć topornej fasady, hotel jest całkiem przyjazny, o czym zresztą przekonywaliśmy się przez cały okres naszego pomieszkiwania w nim. A i cena - 12 Euro za nocleg ze śniadaniem jest wręcz porywająca. Któżby się spodziewał, że w tej częsci Europy, można tak tanio pomieszkiwać w tak przyzwoitych warunkach. Dwa baseny, w tym jeden na dachu, z niesamowitym widokiem aż hen ku Mdinie, pyszne śniadania, dobre warunki noclegowe, wreszcie przyjazna załoga - hotel można polecić z pełną odpowiedzialnością.

Resztę dnia poświęcamy na włóczenie się po owym turystycznym konglomeracie, raz to wkraczając w granice Qawry, raz Bugibby. Turystów już się trochę włóczy tu i ówdzie. Aż ciężko sobie wyobrazić, co ma tutaj miejsce w sezonie. Patrząc w przestworza morskie, próbujemy wytworu miejscowego browaru - Ciska. Całkiem znośny. Wieczorem wylegujemy się w basenie.

Na pierwszy dzień naszych maltańskich wojaży obieramy sobie piękne plaże wschodniego wybrzeża. Zdjęcia wcześniej widziane w internecie wręcz zachęcały do skierowania swych kroków ku tej właśnie destynacji. Natura dała tu pofolgować sobie fantazji, tworząc miejsca jakby nie przystające do stereotypowych maltańskich widoków. Ta część Malty słynie przede wszystkim z cudownych, piaszczystych plaży, o które to tak trudno na Malcie. Stwarza też doskonałe warunki do wypraw trekkingowych. Tym co jednak potęguje doznania, jest fakt, że miejsca te nie sprawiają wrażenia destynacji objuczonych typowo turystycznymi przywarami. Przyklasnąc należy zwłaszcza maltańskim zarządcom, że oparli się pokusom turystycznych wielmożów i zachowali ten piękny kawałek Malty w stanie jakim natura go stworzyła. Brak tu olbrzymich hotelisk, sklepów. Miast tego króluje natura, piękny jasny piasek, szmaragdowa woda.

Wsłuchując się w miarowy warkot rzęcha nr 652 docieramy do pierwszej z tych plaż - Golden Bay. Mimo zacnej i wyniosłej nazwy, ustepuje ona jednak urokom dwóch kolejnych plaż. I powodem tego jest nie tylko fakt, że dominuje nad nią jedyny w tej części Malty hotel Golden Sands. Postanawiamy uskutecznić nasze trekkingowe żądze, kierując się poprzez ścieżki z rzadka wydeptane w żółtozłocistych klifach oddzielających zatoki, ku tym innym zatokom.

  • plaża Golden Bay
  • zatoka Golden Bay

Kierując się szczytem nadmorskich klifów ku kolejnej z zatok - Gnajn Tuffieha Bay, mijamy usadowioną na ich szczycie wieżę. Widok zza niej, wnet odpowiada na nurtujące w głowie pytanie, o sens jej pobywania sobie w tym właśnie miejscu. Wieże zazwyczaj strzegą jakichś wartości, tutaj niewątpliwie takową jest leżąca w dole cudowna zatoka "jabłkowej wiosny", bo tak ponoć należy jej nazwę tłumaczyć. Delikatnie schodzący ku morskiemu brzegowi pas wybrzeża, porośnięty tamaryszkiem, akacjami, niskimi kosodrzewinami oraz całym zielonym morzem pięknie pachnących bylin budzi przyjemne wiosenne skojarzenia. O jabłku w tym wypadku nie myślę. Lepiej oddać się kontemplacji nad urokliwością miejsca. Dla mnie, mówię to z zupełną świadomością, to najpiękniejsza plaża i zatoka całej wyspy, jak i jedno z jej topowych miejsc. Nie wyobrażam sobie pobytu na Malcie bez wizyty w tym właśnie miejscu. Być może straci ono nieco na wartości w okresie letnim, kiedy turystyczny but złazi ową cudowną zatokę wzdłuż i wszerz,a znalezienie na plaży miejsca na własny kocyk przypominać może porywanie się z motyką na księżyc.
My tymczasem korzystamy z jej uroków, zażywając pierwszej w tym roku kąpieli w całkiem przyjemnych, jak na maj, ciepłotach morza. Chciałoby się tu posiedzieć zdecydowanie dłużej, ciekawość bierze jednak górę, pałająć żądzą zaspokojenia nurtujących myśli o trzeciej z okolicznych zatok. W tym celu wspinamy się na cypel oddzielający obie zatoki. Tu okazuje się, że niby szczytowa skala doznań, zna jeszcze wyższy punkt wrzenia wywołanego emocjonalnym pojmowaniem piękna. Widoki stąd są wprost zachwycające. Cypel oddzielający zatoki Gnajn Tuffieha Bay i Gnejna Bay to niewątpliwie najlepsze miejsce na rozkoszowanie się urokami zatok i plaż wschodniej Malty.

  • wieża między zatokami
  • jabłkowa zatoka Ghajn Tuffieha Bay
  • Ghajn Tuffieha Bay od drugiej strony
  • Ghajn Tuffieha Bay od drugiej strony (2)
  • przesmyk między zatokami

By dostać się ku ostatniej z cudownych maltańskich zatok wschodniego wybrzeża, trzeba nastawić się na największe wyzwania okołozatokowego trekkingu. Droga z cypla pomiędzy zatokami Gnajn Tuffieha Bay a Gnejna Bay właśnie, wiedzie stromo ku górze i wymaga całkiem sporego wysiłku. Nie narażę się jednak na zarzut kłamstwa, gdy powiem, że doznania wzrokowe nadrabiają trudy, w efekcie czego aż nad wyraz często odwracam głowę ku zatokom. Warto usiąść na ławeczce znajdującej się na szczycie klifu wiodącego wprost ku zatoce Gnejna Bay i stąd, w cieniu dosyć pokaźnej akacji, podziwiać cudowną okolicę, dając jednocześnie odpocząć mięśniom po trudach wspinaczkowych, jak i upust emocjom buchającym pełną mocą. Zatoka jest bowiem równie piękna jak poprzednia, choć być może mniej zielona i wiosenna niż poprzednia. Miast tego królują tu szarości, brąze, a widoki przypominają wyobrażenia środowisk wulkanicznych. Również i sama plaża, tu i ówdzie wzbogacona jednak o kamyki, stara się nie ustępować nadto walorom plaży zatoki Gnajn Tuffieha Bay.

Sam trekking wokól plaż wschodniego wybrzeża jest niebywale przyjemnym doznaniem, pozwalając doświadczyć widoków trzech cudownych, zgoła odmiennych zatok. Okolica ta jest jedną z najpiękniejszych na całej Malcie i układając plan penetracji tej wysepki koniecznie należy uwzględnić to miejsce w swoich planach.

  • zatoka Gnejna Bay
  • zatoka Gnejna Bay (2)
  • oset znad zatoki Gnejna Bay
  • widok na przesmyk między zatokami
  • zatoka Gnejna Bay od drugiej strony

Osiągając zatokę Gnejna Bay dowiadujemy się, że znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Dostać się stąd bowiem nie sposób. Komunikacja tutaj nie kursuje. Pozostaje odbyć powrotną drogę ku zatoce Ghajn Tuffieha Bay. Z obawy jednak o stany zawałowe serca, jakie mogły by mieć miejsce przy okazji kolejnej wizyty w tak pięknym miejscu jak owa zatoka, obmyślamy inny plan. Z przydatnej w każdej sytuacji, co się zresztą nie raz okaże, mapy połaczeń komunikacyjnych Malty, wyczytujemy, że najbliższy autobus przejeżdza przez niedaleki Mgarr. Mimo zapewnień miejscowych, że to daleko, postanawiamy przedłużyć nasz trekking o kolejne kilka kilometrów. Być może półgodzinna przechadzka dla miejscowych to rzeczywiście szmat drogi. Dla nas, zwłaszcza dzięki ożywczym promykom słonecznym, jak i możliwości podejrzenia otoczenia, mija zdecydowanie przyjemnie i szybko. Spacer wokół przygotowanych już na żniwa pól, w obecności czmychających przed oczyma jaszczurkami i małymi wężami, dostarcza kolejnego spojrzenia na maltańską rzeczywistość. Wkrótce docieramy do wyludnionego o tej porze dnia Mgarru. Siesta ma się w najlepsze, toteż mijamy kilka ledwie żywych duszy. Najbardziej znanym miejscem miasteczka jest kościół Najświętszej Marii Panny. Jego potężne wymiary, olbrzymia kopuła potwierdzają przewodnikowe informacje o "ubieraniu" maltańskich domów doznań duchowych w zdecydowanie XXL-owskie szaty. Kościóły na Malcie osiągają niebotyczne kształty i ten w Mgarze zdaje sie potwierdzać przewodnikowe spostrzeżenia.

Innymi atrakcjami Mgarru, a głównie jego okolic są dwie megalityczne świątynie - Ta Hagrat i Skorba. Jako, że nadjeżdza nasz autobus, a na kolejny trzeba będzie trochę czekać, w dodatku pusty żołądek daje o sobie znać, pomijamy wizytację tych miejsc. Jeszcze kilka megalitycznych świątyń, i to zdecydowanie bardziej znanych, przed nami.

  • kościół Najświętszej Marii Panny w Mgarrze
Malta

Cud Mosty 2011-05-19

Autobus z Mgarru kieruje nas wprost ku Moście. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie można przesiąść się między autobusami bez konieczności jechania do Valetty. Większość bowiem autobusów jedzie ze wschodniej do zachodniej Malty i z powrotem właśnie przez Mostę.
Mosta ma jednak inny, rzucający się już z daleka, a właściwie prawie z każdego miejsca wyspy, atut. To słynny kościół Santa Marija Assunta, popularnie zwany też Mosta Dome. Jego olbrzymie rozmiary, zwłaszcza kopuły o średnicy 40 m, budzą podziw. Twierdzi się, że to trzecia największa kopuła na świecie po watykańskiej i Hagii Sophia w Stambule. Na wzmiankę zasługuje fakt, jaki miał miejsce w czasie II wojny światowej. Podczas mszy w Mosta Dome wpadła do jej środka bomba, która o dziwo, zapewne maczała w tym ręce opatrzność, okazała się niewybuchem. Od owego dnia zwykło się wspominać ten dzień jako cud Mosty.

Kościół owszem, budzi podziw. Tym co jednak bardziej przemawia do mnie, a zwłaszcza mojego żółądka, są cudowne wypieki piekarenki położonej naprzeciw kościoła. Odtąd wielokrotnie poczas naszych maltańskich wojaży, przejeżdzając przez Mostę, zatrzymujemy się w tym miejscu.
Po opuszczeniu Mosty udajemy sie wprost ku naszej noclegowni w Qawrze. Wieczorny relaks w baseniku pozwala wypocząć nogom wyczerpanym dzisiejszym trekkingiem. Zdjęcia niejednokrotnie przerzucane w aparacie uświadamiają, że było nam danym zobaczyć kawałek pieknej, dzikiej Malty. Jej swojska, wolna od wielkomiejskich uciążliwości twarz, pokazała nam Maltę, jakiej szczerze nie spodziewałem się podziwiać.

  • Mosta Dome
  • pod Mosta Dome

Kolejny dzień na Malcie zapowiada się równie atrakcyjnie jak poprzedni. Na pierwszy punkt dnia obieramy sławne miasteczko Mdinę. Już samo określanie go mianem miasta szlachetnego (Citta Notabile), czy Cichego Miasta wnosi magiczną atmosferę, rodząc frapujące umysł wyobrażenia co do istoty owych określeń miasta. Mdina zasłynęła się w historii Malty. Tutaj istniała dawna przedvalettańska stolica, stąd opierano się atakom arabów, stąd ruszyła odsiecz dla Valetty w okresie Wielkiego Oblężenia Malty. Miasto do dzisiaj zachowało swoją średniowieczną twarz. Wąskie uliczki, renesansowa zabudowa, wysokie kamienice, miniaturowy rozmiar. Jakże inaczej Mdina prezentuje się choćby w porównaniu do wielkobulwarowej, rozpasanej jak na Maltę rozmiarem Valetty. Ruch kołowy nie ma tutaj miejsca, stąd kluczenie urokliwymi uliczkami rzeczywiście pozwala przenieść się w czasy odległe. Co krok natrafia się na zabytki unikatowe w skali architektury. Nie dziwota, że Mdinę zwykło się przywoływać jako wzór średniowiecznej miejskiej zabudowy.

Na mdinańskich murach natrafiamy na rodaczki. Na Maltę trafiły na dwa dni, będąc w trakcie swojej "skokowej wyprawy", w której co dwa dni odskakują do innego kraju, wykorzystując sieć tanich Ryanairowskich połaczeń. Ciekawa wersja poznawania Europy.

  • Palazzo Vilhena w Mdinie
  • katedra w Mdinie
  • cudowne uliczki Mdiny
  • cudowne uliczki Mdiny (2)
  • cudowne uliczki Mdiny(3)
Zgoła odmiennie, w porównaniu do Mdiny, prezentuje się przyrastający do niej Rabat. Brak tu ładu, składu, brak wyraźnej myśli urbanistycznej. Być może dlatego, że Rabat zawsze był tym uboższym i mniej urodziwym braciszkiem Mdiny. Owa wyciągając rękę ku adoratorom łaknących jej krasy, od zawsze odsuwała w cień mniej powabny Rabat. Mimo wszystko warto powłóczyć się choć chwilę jego uliczkami, poszukać ciekawych miejsc, podejrzeć życie miejscowych. Wreszcie trafić w świat rabackich podziemi. Bo chyba z owych miasto jest najbardziej znane. A to z groty Św. Pawła, który ponoć spędził tu jakiś czas po tym jak jego statek rozbił się u brzegów Malty. Miejsce to odwiedził dwukrotnie sam Jan Paweł II. Można też zejść i głębiej, w mroczny i tajemny świat katakumb. W dawnych czasach ludzi zwykło się tu chować w podziemnych katakumbach. Spośród kilku udostepnione dla zwiedzających są katakumby Św. Agaty oraz Św. Pawła. Przyznam szczerze, że włóczenie się labiryntem podziemnych tuneli nie wywarło na mnie zbytniego wrażenia.
  • kościół Św. Pawła w Rabacie
  • katakumby Św.Pawła

Najciekawszym miejscem widzianym dzisiejszego dnia są niewątpliwie klify Dingli. Mając w pamięci maestrię przyrody, która uraczyła mnie nieziemskimi widokami na irlandzkich klifach Moheru, ciekaw byłem jak zaprezentuja mi się ich maltańskie odpowiedniki. W drodze ku nim mijamy Verdala Palace, ni to zamek ni to prywatną rezydencję. Zbytnio jednak nie roztrząsamy jego estetycznych walorów, wybiegając myślami wprzód ku spodziewanym atrakcjom coraz bliżej położonych klifów. Wreszcie po krótkim spacerku osiągamy miejsce, z którego możemy je podziwiać. I tutaj kompletne rozczarowanie. Widoki ze szczytów klifów przysłaniają prywatne działki, uniemożliwiajac dojście do miejsca pozwalającego oddać się kontemplacji nad ich urokiem. Zauważamy rozczarowanie w oczach wszystkich obecnych tu turystów. Będąc jednak dociekliwymi, a i żądnymi bogatszych doznań, szukamy innych miejsc, z których można z bliższa podziwiać majestat natury dystynktownie i szykowenie rzeźbiacej, jej tylko znanymi sposobami, takie piekne klifowiska. W końcu docieramy do miejsca, gdzie nasze estetyczne potrzeby, odnajdują zaspokojenie. Podziwiamy klify z najbliższej odległości. Z miejsca, gdzie turyści zbytnio nie docierają. A, że warto, uświadamiam sobie oglądając po wielokroć zdjęcia z tego miejsca. Oj warto było trochę połazić i powęszyć, by odnaleźć takie miejsce. Króluje tu tylko spokój, przerywany z rzadka podmuchami wiatru. Wiosna wydaje najpełniesze pomruki, uraczając obecnością kwitnących kwiatów czy przyjemnie pachnących bylin.

Zapewne będąc pod nieustającym wrażeniem piękna klifów Dingli podejmujemy odważną decyzję, by w ramach dosyć wydawałoby się niedalekiego spaceru udać się ku megalitycznym świątyniom Mnajdra i Hagar Qim.

  • Verdala Palace
  • radar na klifach
  • kapliczka przy klifach Dingli
  • klify Dingli w pełnej krasie
  • klify Dingli wiosennie

Spacer, który wydawać miał się niedalekim, okazał się najdłuższą pieszą mordęgą, jaką przyszło nam odbyć w trakcie tygodniowych wędrówek po Malcie. Teraz, gdy patrzę w google map widzę, że to odległość ponad 10 km. My tymczasem poszliśmy nieznanymi sobie traktami, w dodatku moje zdolności terenoznawcze nawaliły, wskutek czego na pewien czas straciliśmy drogę. Ale gdyby nie to, nie natrafilibyśmy na sadzik z brzoskwiniami, gdzie dostarczyliśmy naszym znużonym trudami marszu organizmom niezbędnych witamin. Ostatecznie przed szóstą trafiliśmy w miejsce docelowe, ku osłoniętym śmiesznymi plandekami ruinom megalitycznych świątyń Hagar Qim i sąsiedniej Mnajdra. Ta druga, pochodząca z mniej więcej 3700 roku p.n.e to jedna z najstarszych prehistorycznych świątyń Europy. Zresztą wszystkie maltańskie świątynie zwykło się uważać za najwcześniejsze wolnostojące kamienne budowle świata.

Niestety z racji, że dotarliśmy w okolice świątyń na chwilę przed ich zamknięciem, nie było nam danym wstąpić w ich podwoje. Kolejną niezbyt budującą informacją, było spostrzeżenie, że ostatni autobus spod świątyń odjechał dwie godziny temu. Nie w smak było nam kontynuowanie marszu z powrotem, zwłaszcza że znużenie dawało o sobie znać. Ostatecznie dzięki wskazówkom jednego z światynnych strażników, poszliśmy do oddalonego o 15 minut marszu Qrendi, skąd odjeżdzały jeszcze autobusy do Valetty. Do naszej noclegowni w Qawrze dotarliśmy zdecydowanie wymęczeni naszymi terenowymi przechadzkami po południowych rubieżach Malty. Przynajmniej zalegające na dnie plecaków brzoskwinie osłodziły nieco trudy dzisiejszego dnia. Czerowniutkie owoce przypominały trochę nasze twarze, które wystawione na działanie promieni słonecznych podrumieniły się podobnie jak smakowite owoce.

  • maltańskie maki
  • kościół w Qrendi

Czwartego dnia naszego pobytu na Malcie trochę sobie pofolgowaliśmy. Dwa poprzednie dni upłynęły na dosyć wyczerpujących, choć niesamowicie owocnych w wrażenia, jak i cudowne widoki, przechadzkach po zachodnich i południowych rubieżach wyspy. Dziś postanowiliśmy zapuścić się we wschodnie kresy wyspy. Miejscem szczególnie wartym zobaczenia jest tutaj rybacka mieścinka Marsaxlokk. Jest ona ulubionym plenerem zwłaszcza dla fotografów. A to za sprawą całej flotylli niebywale kolorowych i pięknych łódeczek luzzus, trochę większych kutrów, jak i całej armady innych stateczków. Wpatrywać się w nie można godzinami, a i tak ciężko odczuć znużenie widokami sprzed oczu. Łodeczki luzzus mają jedną niesamowicie charakterystyczną cechę. Niczym piękna kobieta, jak magnes wabiąca wzrok mężczyzny bez konieczności podejmowania się różnych ku temu sposobów, tak i owe luzzus potrafią tak oczarować podziwiajacego ich piękno, że jest ów w stanie o całym bożym świecie zapomnieć. Choć może nie tak do końca. Odwieźć takiego podglądywacza może wykwintna strawa. Nam było danym zakosztować za bagatela 6 euro smakowitej zupy rybnej, smażonego merlozza z frytkami i zestawem sałatek oraz lampką wina. Cena wydaje się wręcz nieadekwatna do smaku tej niesamowitej potrawy. A połączenie bodźców smakowych z wizualnymi podczas przesiadywania w restauracyjce oferującej na świeżym powietrzu widoki na kolorowe luzzus, sprawiło że dzień spędzony w Marsaxlokk trzeba było uznać za niebywale udany. I takim w rzeczywistości był.

  • kolorowe luzzus
  • luzzus na tle Marsaxlokk
  • luzzus na tle Marsaxlokk (2)
  • luzzus na tle Marsaxlokk (3)
  • trochę większa luzzus
  • charakterystyczne formułki na luzzus
  • kościół w Marsaxlokk

Na niedzielę zostawiliśmy sobie Valettę, "miejsce zbudowane przez dżentelmenów dla dżentelmenów". Niech choć w niedzielę będzie mi danym próbować podnosić swoje ego chełpiąc się tym zaszczytnym określeniem.

Valetta była odpowiedzią na zagrożenie ze strony Turcji, którego ekskalacją był chyba najbardziej krwawy i chwalebny okres w historii wyspy, określany jako Wielkie Oblężenie (1865 r.). Po odparciu islamskiego naporu na wyspę, Malta spływająca rzekami krwi, stanęła przed koniecznością wzmocnienia i przebudowania systemu umocnień obronnych, by ponownie nie dać sposobności tureckiej nawałnicy przetoczyć się po maltańskiej ziemi. W efekcie podjęte kroki doprowadziły do zbudowania jednego z najlepiej ufortyfikowanych miast obronnych świata. Na cześć wielkiego obrońcy wyspy Jean'a Parisot de la Valette nazwano je jego nazwiskiem.
Współczesna Valetta zachowała swój przedwiekowy urok. Bulwarowe deptaki, wąskie uliczki, balkonowe wypusty i wykusze, ograniczony ruch kołowy, wszystko to sprawia, że kroczenie valettańskimi uliczkami należy do czynności nader przyjemnych. Tymbardziej, że miasto na każdym kroku manifestuje swoją historyczną twarz. Co rusz natrafić można na miejsca zasłużone nie tylko w historii wyspy, ale często również i Europy, miejsca przypominające sie na stronicach dawnych ksiąg, również i współczesnych przewodników. Valetta ma jedną istotną zaletę, swoimi nieznacznymi rozmiarami, w połączeniu z odpowiednią iloscią zabytków, fascynujących uliczek, nie nuży. Nie sposób się Valettą męczyć, nie sposób dojść do stanu przesytu. W moim osobistym rankingu Valetta to jedno z najprzyjemniejszych miast Europy. Na mój sąd mają oczywiście wpływ także przemili mieszkańcy, na każdym kroku manifestujący swój śródziemnomorski temperament, czy to radością z dwudziestego tytułu mistrza Malty zdobytego przez tutejszy FC Valetta, czy swobodnym podejściem do życia.

  • przed Pałacem Wielkiego Mistrza
  • dziedziniec wewnątrz Pałacu Wielkiego Mistrza
  • gmach Law Courts w Valettcie
  • plac Republiki w Valettcie
  • konkatedra Św. Jana
  • ogrody Lower Barracca Gardens
  • uliczki Valetty
  • uliczki Valetty (2)
  • uliczki Valetty (3)
  • typowe balkony Valetty, tzw. gallerie
  • nasz ślad w Valettcie :)
  • i po czasach kolonialnych też :)
  • nabrzeże Valetty
  • nabrzeże Valetty (2)
  • prom cumujący w Valettcie
  • widok z Valetty na Trzy Miasta
  • widok z Valetty na Sengleę

Po południu, kontynuujemy włóczenie się po uliczkach miejskich. Tym razem przenosimy się do tzw. Trzech Miast. Vittoriosa, Cospicua oraz Senglea, bo owe trzy miasteczka figurują pod tym terminem są ponoć miejscem wartym odwiedzenia. Niegdyś owe miasta były pierwotną siedziba joannitów na Malcie. Niegdyś one właśnie stanowiły przedmurze obrony przed turecką nawałnicą w trakcie Wielkiego Oblężenia. Wreszcie w trakcie II wojny światowej tutaj znajdowały się doki brytyjskiej marynarki, które były celem bombardowań przez państwa osi. W ich efekcie miasta uległy znacznemu zniszczeniu. Te wszystkie i inne atrakcje postanowiliśmy zobaczyć w trakcie naszej włóczęgi po tym zakątku wyspy. Warto w końcu skierować swe kroki ku Trzem Miastom po to, by z odmiennej perspektywy rzucić okiem na nabrzeże Valetty.

Dosyć dogłębnie udało nam się spenetrować Vittoriosę i Sengleę, jako jęzory najszczelniej przytulające się do morskiego brzegu. O Cospicuę tylko zahaczyliśmy. Kroczyliśmy wąskimi uliczkami, podziwiali m.in. pałac Inkwizytora, Fort St. Angelo, masę strzelistych kościołów, wreszcie przygladaliśmy się olbrzymim jachtom zacumowanym na nabrzeżu Vittoriosy. Moje obnoszenie się koszulką Milanu spotykało się z sympatycznym odzewem. Widać niektórym miejscowym serca też biją w barwach czerwono-czarnych.
Nasza kilkugodzinna wędrówka po Trzech Miasta na tyle znużyła organizmy, że bez zbytniego przeciągania udaliśmy się wprost ku naszej noclegowni w Qawrze.

  • kościół San Lawrenz w Vittoriosie
  • mury fortu Św. Anioła w Vittoriosie
  • marina w Vittoriosie
  • widok na Sengleę
  • jacht z Vittoriosy
  • kościół Św. Teresy w Cospicui
  • Brama Św. Michała
  • kościół Matki Boskiej Zwycięskiej w Senglei
  • słynne doki w Senglei
  • widok z Senglei na Fort Św. Anioła
  • widok z Senglei na Valettę

Nasz przedostatni, szósty dzień na maltańskiej ziemi mieliśmy spędzić zwiedzając drugą z największych wysp, składających się na państewko figurujace w nomenklaturze geopolitycznej jako Malta. W planach mieliśmy odwiedziny wyspy Gozo.

Pierwotny plan zakładał ucieczkę z większej z wysp, tj. z Malty, już w niedzielę po południu. Tym samym mieliśmy po czterech noclegach w naszym hotelu w Qawrze, przenieść się na Gozo i tam nocować dwie kolejne noce przed środowym powrotem do Polski. Po zapoznaniu się z cenami za noclegi na Gozo, jak i będąc zadowolonym ze standartu świadczonych usług przez nasz hotel w Qawrze, postanowiliśmy zostać w dotychczasowym miejscu. Same Gozo zamierzaliśmy zwiedzać przez dwa kolejne dni udając się tam porannym promem i wracając wieczornym z powrotem na Maltę. Nie dość, że wyszłoby to taniej, to jeszcze nie musieliśmy się przerzucać z wszystkimi tobołkami na Gozo, pozostając w miejscu nam znanym i przez nas lubianym.

Plan, wydawałoby się wzorcowy, spalił jednak na panewce. Zawiodła pogoda, czego, mając na uwadze Maltę, zupełnie nie spodziewaliśmy się. Od rana zachmurzyło się, zaczęło delikatnie popadywać, zrobiło się szaro i buro. Pomimo tego postanowiliśmy się wstrzymać z ostateczną decyzją aż do samego portu w Cirkewwie, skąd odpływają promy na Gozo. Zalegająca tu gęsta mgła, nie dała nawet sposobności na ujrzenie niedalekiej Gozo, nie mówiąc już o leżącej pośrodku wyspy Comino. Tym samym pomysł wycieczki na Gozo ostatecznie upadł.

Dobrze, że od rana kiełkował w głowie plan zastępczy. Postanowiliśmy urządzić sobie kolejny z jakże przyjemnych na Malcie trekkingów. Tym razem za cel wędrówki obraliśmy sobie leżące tuż u kanału Gozo wzniesienia płaskowyżu Marfa Ridge.

Pomysł okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Wpierw podziwialiśmy z okolicznych klifowych wzniesień uroczą plażę zatoki Paradise. Następnie traktem wzdłuż klifów, pośród mnóstwa cudownie pachnących bylin, rzędu akacji, jak i wielu kamiennych szałasów z epoki brązu – tzw. girna, dotarliśmy do wieży Red Tower. Jej czerwona, charakterystyczna barwa przyciągała wzrok już z daleka.

Stąd, mając po prawej widok na rezerwat ptaków Ghadira, skierowaliśmy się wprost ku leżącej w dole i okolonej miastem o tożsamej nazwie, zatoce Mellieha. Wietrzna pogoda sprzyjała popisom kitesurfingowców.

  • widok na przystań promową w Cirkewwie
  • płaskowyż Marfa Ridge
  • zatoka Paradise Bay
  • plaża Paradise Bay
  • Red Tower

Z Melliehy postanowiliśmy się udać, a jakże - z buta, na sławną z filmu o Popeye'u zatokę Anchor Bay, u brzegów której wzniesiono na potrzeby filmu miasteczko Popeye's Village. Droga pośród sadów, plonujących pól, na tyle nas pochłonęła, że nim się obejrzeliśmy, byliśmy już ujęci widokami na zatokę. Malta słynie z kilku pięknych zatok, tutejsza Anchor Bay, niewątpliwie do nich się wlicza. Mieniące się odcieniami błękitu morze odbija w sobie niczym lustro wkomponowaną w zatokę wioskę Popeye'a, słynne Sweetheaven. Miasteczko zbudowano na potrzeby filmu z Robinem Williamsem w roli tytułowego pożeracza szpinaku Popeye'a. Efekt prac na tyle zachwycił mieszkańców, że postanowiono zostawić sztucznie wzniesioną atrakcję jako magnes przyciągający turystów, zwłaszcza tych młodszych. Mnie poraził widok sprzed oczu, pozwalając wrócić wspomnieniom w czasy dzieciństwa.

Droga powrotna do Melliehy upłynęła na przerzucaniu przed oczyma piękna widoków zastanych w Anchor Bay. Osiągając Melliehę udaliśmy się na smaczny obiad ( z drogim piwem - 3,5 Euro, normalnie płaciliśmy 1 lub 1,5 Euro).

Wieczór spędzony w hotelowym basenie przygnębiały myśli, że już jutro nasz ostatni dzień na Malcie. A konkretnie na Gozo, bo żywiliśmy nadzieję, że choć jutro aura będzie łaskawsza i pozwoli nam udać się na sąsiednią wyspę.

  • Sweetheaven z zatoki Anchor Bay
  • Sweetheaven z zatoki Anchor Bay (2)
  • miasteczko Popeye'a

Nasze modły zostały wysłuchane. Pogoda dopisała, więc z zapasem euforii ruszyliśmy ku portowi promowemu w Cirkewwie. Widoki z promu płynącego trzy kwadranse ku wyspie Gozo zapierały dech w piersiach. Spoglądaliśmy na ulokowaną pośród większych wysp, zamieszkaną przez raptem 4 obywateli, wyspę Comino ze słynną Blue Lagoon. Nim się spostrzegliśmy osiągnęliśmy portowe nabrzeże Mgarru na Gozo. Już z dala na wzniesieniach zarysowywały się kontury neogotyckiego kościółka. W porcie cumowała, wesoło podskakując na falach, znaczna ilość pięknych kolorowych łódeczek luzzus, znanych mi już z Marsaxlokk.

Z Mgarru udaliśmy się autobusem do stolicy wyspy Victorii. Pierwsze spostrzeżenia dotyczą środka transportu, nowoczesny autobus nie licuje z urokiem starych „ogórków” z Malty. Ich nieodległe i bezpowrotne w skutkach zastąpienie przez takie oto jak to, nowoczesne cacka, będzie strasznym pstryczkiem w atrakcyjność Malty.

Innym spostrzeżeniem jest uświadomienie sobie, że samo Gozo przy wydawałoby się malutkiej Malcie, to wręcz miniaturka. Dotarcie do serca wyspy zabiera chwilkę. 

  • prom na Gozo
  • wyspa Comino
  • nabrzeże Mgarru
  • panorama Mgarru
  • neogotycki kościół z Mgarru
  • przystań promowa w Mgarrze
  • przystań promowa w Mgarrze (2)
  • luzzus z Mgarru
  • oczy Ozyrysa
Osiągając dworzec w Victorii, z żalem zauważam, że wszystkie tutejsze autobusy noszą już na sobie nowoczesne szaty. Ostał się ostatecznie tylko jeden autobusowy biały kruk (choć szary) z Gozo. Przy nowoczesnych braciach wygląda on nader dostojnie i wykwintnie.

Stolica wyspy funkcjonuje również pod miejscową nazwą Rabat. Nazwę Victoria nadała jej na swoją część brytyjska królowa … Victoria. Miasto przypomina trochę ten maltański Rabat. Podobnie jak i tam Mdina, tak i tutaj nad miejską plątaniną uliczek króluje cytadela. Jej rozmiary zachowują oczywiście odpowiednie dla Gozo proporcje. Wydawałoby się, że cytadela w Mdinie jest malutka. A cóż by powiedzieć o tutejszej ? Tylko tyle, że idzie ją obejść w 5 minut. Chyba, że wzrok utkwi na dłużej przy widokach oferowanych z jej murów. Widać stąd każdy kraniec miniaturowej wysepki.

U podnóża cytadeli gwarnie funcjonuje sobie sieć wąskich miejskich uliczek. Podobnież jak i miejskie serce – cytadela, tak i samo miasto, jest nieznacznych rozmiarów, toteż zbyt dużo czasu nie sposób tu spędzić. Wpadamy na pomysł, by poszukać tutaj wypożyczalni skuterów, by z siodła jednoślada podziwiać wyspę. Jest ona na tyle mała, że motorkiem wnet można by ją przebyć wzdłuż i wszerz. Niestety okazuje się, że wypożyczalnie nie udostępniają motocykli turystom z racji znacznej liczby wypadków. Coś mi się przypominają podobne sytuacje z Tajlandii, gdzie gros wypadków na skuterkach powodowali turyści. Inny jednoślad okazuje się cenowo nieadekwatny do jego jakości. Tutejsze rowery przypominają rower jedynie z nazwy.

Kolejne zaskoczenie czeka nas na dworcu autobusowym. Okazuje się, że gozańskie autobusy nie kursują tak regularnie, jak te maltańskie. I częstokroć jadą ku miejscu docelowemu tylko cztero, pięciokrotnie za dnia. Warto być przygotowanym na taką sytuację. Nam pozostają niezawodne nogi. Miast czekać 1,5 h na autobus mający nas zawieźć ku pozostałościom megalitycznej świątyni Ggantija, ruszamy w pożądanym kierunku piechotą. W końcu w podobnych maszrutach jesteśmy już zaprawieni.

  • ostatni biały kruk na Gozo
  • katedra w cytadeli w Victorii
  • widoki z cytadeli
  • widoki z cytadeli (2)
  • bazylika St. George w Victorii
  • kościół St Francis Church w Victorii

Pomysł pieszej wędrówki z Victorii ku położonym na przedmieściach Xhagry ruinom Ggantiji był nader rozsądny. Okazało się, że dotarliśmy tu prawie 50 minut przed autobusem. Ggantiję obraliśmy za celowy punkt naszych wojaży po Gozo. Raz dlatego, że innych megalitycznych świątyń Malty nie było nam danym z różnych powodów zobaczyć, po wtóre właśnie ów neolityczny kompleks Ggantija jest najstarszym ze wszystkich megalitycznych świątyń Malty. 5 euro, które należało zapłacić tytułem wstępu, uznałem za mój skromny i słusznie wydany wkład w konserwację i zachowanie kompleksu dla potomnych. Sama sterta potężnych kamieni, niedbale na siebie powrzucanych nie zachwycała i trzeba było wytężyć znaczne pokłady fantazji, by wyobrazić sobie pierwotny charakter i formę świątyni. Po stosunkowo krótkim pobycie w Ggantiji udaliśmy się ku centrum miasteczka Xhagra.

Po drodze, korzystając z tożsamego biletu co do Ggantiji, odwiedziliśmy jeszcze Ta'Kola Windmill (z 1725 roku). To jeden z ostatnich wiatraków Malty, zachowany w stanie praktycznie pierwotnym. Niestety burza szalejąca w niedalekiej przeszłości urwała skrzydło wiatraka i na czas naszej wizyty prezentuje sie on niekompletnie.

Sama Xhagra, mimo nieznacznych rozmiarów, prezentuje się urokliwie, zwłaszcza jej miniaturowy ryneczek. Kierunkowskazy umiejscowione na jego rogu wskazują nam kolejny cel naszej gozańskiej włóczęgi. Kierujemy się ku ponoć najpiękniejszej plaży Gozo – słynnej Ramla Bay.

  • świątynie megalityczne Ggantija
  • świątynie megalityczne Ggantija (2)
  • świątynie megalityczne Ggantija (3)
  • Ta'Kola Windmil
  • kościół w Xhagrze

Po niedługim czasie docieramy w domniemane miejsce zatoki Ramla. Niestety rudera, ponoć niegdyś willa jakiegoś jegomościa z Rzymu, zasłania widok. Jest jednak jedno miejsce, w dodatku z domieszką mitologii, z którego najpiękniejsza plaża Gozo prezentuje się w pełnej krasie. Tym miejscem jest punkt widokowy przy jaskini Kalypso (Calypso's Cave). W czasach zamieszchłych podobno tutaj nimfa Kalypso więziła samego Odyseusza. Sama jaskinia, dosyć rozczarowująca nora w ziemi, nijak nie potrafi skierować myśli ku bajaniom o czasach mitycznych. Co najwyżej chyba dosyć szeroko pojęto tu interpetować mitologię, w zamysłach nadając temu miejscu niezasłużony splendor. Co innego zatoka Ramla Bay. Ta rzeczywiście działa kojąco na oczy, powodując że delikwent podziwiający jej czerwony piasek, może zatracić poczucie rzeczywistości. Być może nawet poczuje się jak w świecie z mitologii. W końcu plaże o takim kolorze piasku do zbyt powszednich nie należą.

Schodząc z klifu w dół spacerujemy po puściutkiej plaży, napawając się widokiem piasku niespotykanego koloru.

Po niedługim czasie, by zdążyć na jeden z ostatnich promów, kierujemy się przez Nadur ku portowemu miasteczku Mgarr. Droga wije się wśród pól w górę, pozostawiając za plecami widoki na Ramla Bay. Docierając do Mgarru, w ciągu de facto pół dnia okrążyliśmy wschodnią połówkę wyspy, odwiedzając pieszo najciekawsze atrakcje tej części Gozo. Niestety brakło czasu, a właściwie pogody dnia ubiegłego, by zaliczyć i jej zachodnią część. Szkoda zwłaszcza klifów Ta'Cenc i słynnego Azure Window.

Wracając na Maltę odbieramy plecaki z naszego hotelu w Qawrze i po zmyciu z organizmu śladów dzisiejszej włóczęgi, kierujemy się na lotnisko w Luqa. Stąd po nocnym koczowaniu, nie pierwszym już w życiu, odlatujemy wczesnym rankiem z powrotem do Krakowa.

W ten sposób nasza maltańska przygoda dobiegła niestety końca...

  • zatoka Ramla Bay
  • kolor piasku Ramla Bay
  • plaża Ramla Bay
  • gozańskie widoki
Malta

Podsumowanie 2011-10-31

W ciągu tygodniowej tułaczki po Malcie doświadczyłem niesamowitych uroków, jakie potrafi owa wyspa (także i Gozo ) roztoczyć nad chętnym do ich odnalezienia. Moje dotychczasowe wyobrażenia o jej względnej tylko atrakcyjności wzięły w łeb. Malta to nie tylko konglomerat turystyczny. By się o tym przekonać wystarczy wsiąść w starego, wysłużonego autobusa i dać mu się ponieść. Po opuszczeniu dudniących kołchozów turystycznych, po przebiciu się przez szarawe miasta, wkroczymy w świat innej, swojskiej Malty. Zobaczymy uroki przyrody, podane nam w pięknej, naturalnej i ciągle nieskażonej postaci. Malta posiada kilka cudownych zatok, otaczających swym morskim płaszczykiem kilka równie pięknych plaż. Trekking pośród nich, przy łechcących powonienie zapachach wiosennych bylin, ziół, tamaryszku, akacji, na długo zapada w pamięć. Podobnie jak spojrzenie w morską dal z majestatycznych klifów Dingli. Zapaleni fotografowie wręcz rwą ku sławnym luzzus z Marsaxlokk. Miłośnicy historii doświadczą śladów jej bogatej bytności na wyspie, odbywając włóczęgę poprzez epoki. Z pobudzających fantastyczne wizje megalitycznych świątyń, poprzez średniowieczne uroki Mdiny, wreszcie śladami zabytków z czasów kawalerów maltańskich, odbędą wycieczkę zaspokajającą potrzeby nawet najbardziej wybrednych pasjonatów historii. I koneserzy architektury będą zachwyceni, wszak maltańskie wielostylowe budownictwo, szczególnie ogrom i majestat przybytków wiary, dostarcza wielu dowodów na ich niezwykłe bogactwo architektoniczne. Komu mało atrakcji na samej Malcie, ten niezwłocznie winien przeskoczyć na siostrzaną Gozo, bardziej swojską, toczącą swe życie zdecydowanie wolniej. I tutaj atrakcji bez liku.

By posmakować takiej właśnie Malty nie potrzeba wiele. Tylko chęci wyskoczenia poza turystyczne kołchozy, umysłu otwartego na przygodę, wrażliwości na to, co natura stara się pokazać i w miarę niezdezelowanych butów.  

Największa chyba jednak atrakcja Malty odeszła w krainę niebytu. Na Maltę jechałem głównie po to, by jej jeszcze zasmakować. By dać świadectwo ulatującemu pięknu maltańskich autobusów. Swoją potrzebę bycia obecnym w chwili schodzenia ze sceny tych niebywale urodziwych wiarusów w pełni zaspokoiłem. Odbyłem masę przejazdów, byłem obecny przy oddawaniu przez szlachetne “ogórki” ostatnich podrygów, delektowałem się ich warkoczącymi pomrukami, wczytywałem w pobożne formułki, pociągałem za sznurki służące za sygnał do postoju. Ileż radości we mnie owe maltańskie, kolorowe, autobusowe dinozaury wyzwoliły. Ileż smutku na myśl przyniosły, uświadomiwszy sobie, że nie przyjechałem tu na ich zasłużony benefis, a de facto uczestniczę w ich ostatniej drodze. Raz wtóry doświadczyłem, że postęp techniki, nowoczesne myśli technologiczne, nowatorskie próby ułatwiania ludzkości życia, nie idą w parze z estetyką, duchową magią starych, często bezemocjonalnie zastępowanych, przedmiotów. Na Malcie postąpiono wbrew logice, miast czerpać korzyści z faktu atrakcyjności starych oldschoolowych autobusów, masowo przyciągających turystyczną brać, jedną z największych atrakcji wyspy po prostu zabito. Tym bardziej boli, że owego czynu dokonano własną ręką. Malta tym samobójczym ciosem straciła coś, co przyciągało w równej mierze, jak jej historyczne czy naturalne atrakcje. Straciła część swojej duszy, część swej tożsamości. Szkoda, że tutejsi zarządcy nie potrafili patrzeć dalekowzrocznie, przedkładając nowoczesność nad uduchowioną, magiczną i urokliwą staroświeckość. A przecież czasem starość może być piękna...

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (28.05.2012 22:18)
    Dziękuję za bardzo ciekawą relację, okraszoną wspaniałymi fotkami. Ja miałem okazję obejrzeć Maltę i Gozo, niestety, jedynie z powietrza, gdy ponad 20 lat temu podróżując z Casablanki do Budapesztu mieliśmy międzylądowanie w Valletcie. Pozdrawiam.
  2. zosfik
    zosfik (20.11.2011 16:34)
    Wspaniała relacja. Bardzo żałuję,że w czasie trzydniowego pobytu na Malcie w marcu tego roku, nie mogłam zobaczyć tylu pięknych miejsc, do których Robercie dotarłeś. Ale jazdę "ogórkami" zaliczyłam! Również mieszkałam w Qawrze, w hotelu Bella Vista, po drugiej stronie ulicy był park im. Kennedyego. Z moimi współtowarzyszkami marzymy o powrocie na Maltę, a Twoją relację wykorzystamy jako przewodnik po tej wyspie.
    Pozdrawiam serdecznie.++++++++++++++++
  3. asta_77
    asta_77 (07.11.2011 12:31) +1
    Wciagajace jak zwykle, ale czytam w podrozy i strasznie powoli wifi chodzi, wiec na zdjecia wroce ;)
  4. milanello80
    milanello80 (04.11.2011 17:58)
    - ye2bnik - Warto, na pewno. Choć bez autobusów, jakby smutniej...
    - kielec - Twoją relację znam, nawet dosyć obficie ją oplusowałem. Comino nie znam, choć bardziej żałuję, że na Gozo byłem tylko 1 dzień.
  5. ye2bnik
    ye2bnik (04.11.2011 13:24) +1
    Bardzo interesujące miejsce pokazałeś. Patrząc na mapę zawsze jakoś mój wzrok omijał tę plamkę na Śródziemnym. Ale skoro nie ma już tych bajecznych autobusów, to niby nadal warto jechać, ale jakby trochę mniej... :) Pozdrawiam
  6. kielec
    kielec (04.11.2011 12:39) +2
    Zazdroszczę Ci tych "ogórków". Byłem na Malcie w sierpniu (jest relacje na portalu), ale już nie było słynnych autobusów. Za to udało mi się dotrzeć, także na trzecią z wysp maltańskich Comino, na Blue Lagoon. Trochę też nurkowałem, najciekawiej w Inland Sea koło Azure Window. Polecam Maltę ;)
  7. milanello80
    milanello80 (03.11.2011 20:05) +2
    Jak już wspominałem, też o niej nigdy nie myślałem. Wiedziałem, że jest i tyle. Traf chciał, że usłyszałem o maltańskich autobusach i ich niedługim odejściu na emeryturę. Im dalej zagłebiałem się w przygotowaniach w Maltę, tym bardziej wydawała mi się atrakcyjna. Życie dało słuszność moim tezom. Malta rzeczywiście jest bardzo atrakcyjna.
  8. s.wawelski
    s.wawelski (03.11.2011 19:57) +2
    Ciesze sie, ze zamiesciles tu taka bogata opowiesc o Malcie, o ktorej wczesniej jakos nie myslalem nigdy jako o ciekawym miejscu do zobaczenia, a tak mam na liscie jeszcze jedna wyspe wiecej :-)
  9. milanello80
    milanello80 (03.11.2011 19:51) +1
    Ja takie uwielbiam, co nie znaczy że jestem wrogiem zorganizowanych. Po prostu cenię sobie wolność i niezależność, a tą dają wyjazdy indywidualne. Po drugie wychodzi taniej.
  10. czarmir1
    czarmir1 (03.11.2011 19:47) +1
    Dziękuję bardzo za dodatkowe informacje. Koszty podróży są rewelacyjne i tym bardziej zachęcające do podróży na Maltę. Wkradł się tylko mały błąd w zasadzie dla wszystkich jest to sprawa jasna, ale dla porządku pozwolę sobie uzupełnić Twój kosztorys z podróży:
    - powinno być 1 euro - 4 zł
    - a biorąc pod uwagę fakt, iż nie wszyscy dokładnie czytają tekst, są to koszty "po" sezonie, a "w" sezonie byłoby znacznie drożej :-).

    Oczywiście nie napisałem wcześniej o Gozo, którą jak najbardziej w planowaniu wycieczki należy obowiązkowo uwzględnić. Aż szkoda, że wypadł Ci jeden dzień z powodu złej pogody przeznaczony na zwiedzanie tej równie interesującej wysepki.
  11. iwonka55h
    iwonka55h (03.11.2011 19:44) +3
    sorki Robercie, widocznie mi umknęło, wyjazdy indywidualne jak najbardziej popieram.
  12. milanello80
    milanello80 (03.11.2011 19:11) +4
    Myślę jednak, że, może to brzmieć, jak banał, Malta już nie będzie taka sama, jak w czasach gdy sławetne stare "ogórki tam jeździły. One dodawały wyspie kolorytu. A i Ty niewątpliwie ze swoimi zdolnościami fotograficznymi pośród nich byś się odnalazł.
    Maltę zwiedziłem dosyć dokładnie, trochę mniej Gozo. Szkoda mi tej wysepki, bo po jednodniowym trekkingu wydawała się jeszcze bardziej swojska niż Malta. A takie właśnie miejsca lubię.
    Moim zdaniem warto odwiedzić Maltę, jest tam, jak pisałem w słowie końcowym, wiele interesujących miejsc. Każdy znajdzie coś dla siebie.
    Myślałem, że w ramach podsumowania zamieszczę koszty, by pokazać jak tania to po sezonie wyspa. Ostatecznie tego nie zrobiłem, gdyż nigdy tak nie robiłem wcześniej. Myślę jednak, że tutaj w komentarzach nie będzie to stanowić faux pas, a dla niektórych będzie to zachęta dla wizyty Malty. Oto moje całkowite koszty pobytu tygodniowego na Malcie :

    KOSZTY (na 1 os.) : cena Euro z dnia podróży(1 zł - 4 euro)
    samolot powrotny 350 zł
    noclegi wraz ze śniadaniem (6 x 12 euro), tj. 70 euro 280 zł
    bilet tygodniowy na autobusy 14 euro 64 zł
    bilet na prom Malta – Gozo 5 euro 20 zł
    bilety wstępu (Ggantija, katakumby w Rabacie) 10 euro 40 zł
    inne wydatki ( jedzenie, restauracje, pamiątki) ok.65 euro 260 zł

    ŁĄCZNIE : 1014 zł

    Moim zdaniem wyprawa zamknęła się w kwocie niezwykle przystępnej. Podejrzewam, że po sezonie wyszłoby znacznie drożej. Biura podróży za taką tygodniówkę liczą sobie ponad dwa razy drożej, a i nawet więcej.
  13. czarmir1
    czarmir1 (03.11.2011 18:00) +4
    Robercie, świetny tekst! Olbrzymi PLUSIOR! Wdepnąłem tu tylko na chwilkę, a przeczytałem jednym tchem i jakież było moje zdziwienie, kiedy chciałem na koniec pozostawić skromnego w tym wypadku plusika, a poproszono mnie o zalogowanie :-)). Malta jest obecnie kolejną "perełką", którą należy uwzględnić w moich planach podróżniczych i choć nie często zdarza mi się podróżować na własną rękę to w wypadku tak małej wysepki i jej olbrzymiej atrakcyjności pod każdym względem, zorganizowanie podróży na własną rękę uważam za zasadne. A jak do tego dołożyć jeszcze termin wycieczki poza sezonem, to już pełen komfort :-).
    Pozdrawiam serdecznie :-).
  14. milanello80
    milanello80 (03.11.2011 17:18) +6
    Dziekuję za miłe słowa.
    Odnośnie poszczególnych komentarzy :
    - Smoku - zapraszam. Materiału tyle, raz przez moje gadulstwo, dwa - Malta mnie zaskoczyła ogromem interesujących miejsc, zdecydowanie jest ich dużo jak na gabaryty wyspy. Wyjazd był zdecydowanie intensywny. Chyba tylko pieszo zrobiliśmy około 30 km.
    - przedpole - Marku , trafne spostrzeżenie. Malta dzięki swemu położeniu warta odwiedzin jest o każdej porze roku. Zdecydowanie lepiej robić to poza sezonem.
    - Piotrze - humor dopisuje jak zwykle :)
    - Iwonko - rozumiem, że być może ciężkawo się czytało, nie wszystkim pasuje mój styl. Już ze wstępu wynika,że to wyjazd samodzielny. O ile pamiętam ostatni raz byłem na wyjeździe zorganizowanym w ogólniaku - bo mnie przymuszono. Jako propagator wolności w podrózowaniu, wyjeżdzam zawsze samodzielnie, wszystko organizując na własną rękę. Na wyjeździe organizowanym z własnej woli nie byłem i póki co nie zamierzam.
  15. iwonka55h
    iwonka55h (03.11.2011 14:14) +3
    Robercie, to był wyjazd zorganizowany czy prywatny wypad?
    Opis podróży przygotowany jak zwykle superowsko.
  16. pt.janicki
    pt.janicki (03.11.2011 12:02) +4
    Robercie, oczywiście chodzi Ci o znaczenie historyczne zaprezentowanej wyspy, czyli Twoje podkreślenie wagi jej "starośi" jest jak najbardziej uzasadnione ... :-) ... !
  17. przedpole
    przedpole (03.11.2011 8:47) +3
    Dobry cel podróży - jest co zwiedzać.Ja byłem wprawdzie w lutym,ale ten ichniejszy luty,jak nasz kwiecień.Pozdrawiam
  18. s.wawelski
    s.wawelski (03.11.2011 6:57) +3
    Robert, na razie tylko przekartkowalem Twoja podroz i jestem pod wrazeniem. Materialu masz wiecej niz ja z wielkiego Madagaskaru :-)

    Na razie :-)